Pan Marek w piekle (Kondratowicz, 1908)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Pan Marek w piekle
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom I
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
PAN MAREK W PIEKLE.

PRZYPOWIEŚĆ SZLACHECKA.



I.
Panie Jakóbie! Canonica hora...

Żyjemy z sobą nie dziś i nie wczora,
Byliśmy razem smutni i weseli,
Razem miód pili i razem krew leli;
Co zjedli soli nie przemierzyć korcem,
Snuli się niegdyś pod jednym proporcem
Po całym świecie, jak po piekle Marek —
Toć miło razem wychylić puharek.
Daj Bóg na starość pocieszyć się zdrowiem!
Ja ci o Marku przypowiastkę powiem.
 

II.
Ten Marek — słuchaj Jegomość Dobrodziej —

Jak się nazywał i z kogo się rodzi,
Jakiego herbu używał w sygnecie,
Nic nie wiadomo, a świat różnie plecie.
Lecz był to szlachcic; mimo szlachty braci,
Z wielkim się domem jakoś koligaci:
Nie już po mieczu doszedł paranteli,
Lecz się poplątał więzami z kądzieli,
Co mu tak serce próżnością rozłechce,
Że z drobną szlachtą i gadać już nie chce;
Szlacheckie dwory omijając zdala,
Jeno się pany możnymi przechwala.
Zamiast zajadać z dziatkami i z żoną
Szlachecki barszczyk ze schabą wędzoną
I pijać piwko, co się w kuflu pieni,

Pan Marek wzdycha do pańskiej pieczeni
I do ukłonów stare kości zgina
By spijać męty pańskiego węgrzyna.
Na chudej szkapce, z szabelką u pasa
Z zamku do zamku ustawicznie hasa:
Tam pan kasztelan wyprawuje gody,
Tam imieniny pana wojewody
Gdzie brat choruje, tam go ani proście:
On spieszy leczyć ogary staroście.
Dopieroż patrzaj, jak wyciąga szyję
I jasnym panom prawi oracye,
Jak ich wywodzi od dziada, pradziada,
Jak submituje i do stóp się składa!
A jasne pany, zwyczajnie jak pany
Szlacheckim plecom nie skąpią swej ściany,
Rzekomo szlachtę przyjmują z rozkoszą,
Na szarym końcu do stołu poproszą,
Tam przypochlebiaj, znoś urągowiska,
A przed sejmikiem pan za to uściska
A na sejmiku swojej sprawie gwoli
Łeb na szablice nadstawić pozwoli:
Oberwiesz kresę, to ją znoś w pokorze!
Panie Jakóbie! czyż nie prawda może?

III.
Już to prawdziwie, gdy się człek obliczy,

My szlachta lubim ten chleb służebniczy
Radziśmy w pańskiej ujarzmiać się sosze,
Ten mniej ton więcej, a wszyscy po trosze,
Ale pan Marek w pochlebstwa ferworze
Uboższych nie miał za stworzenie Boże;
Tylko w gospodzie, przy szlachcie poziomej
Lubił wyliczać senatorskie domy,
Z któremi, mimo dziurawej opończy,
Albo przyjaźnią, albo krwią się łączy,
Z któremi żyje tak za-panie-bracie,
Jakby sam krzesło zasiadał w senacie.

Pan Marek ginął, ciesząc się, że ginie,
Przyjmował pany w ubogiej wiosczynie,
Rad, gdy zapasy grosza i spiżarnie
Zjadały pańskie pachołki i psiarnie.
A nigdy w imię braterskiej równości
Kowieńskim lipcem nie uraczał gości;
Jeno, nie bacząc, staje czy nie staje,
Sprowadzał z Węgier kosztowne tokaje,
I (co podanie wiarogodne ręczy)
Jakby w kościele, palił wosk jarzęczy.
Kominek doma był prawie nieznany:
Wstyd przy ognisku biesiadować z pany.
A głupie zdanie! od świecy jarzącej
Kominek światła i ciepła ma więcej.
A kiedy buchnie, zahuczy, wystrzeli,
Ludzie, chcąc nie chcąc, muszą być weseli.
Zwłaszcza gdy wtórzy do ognia wybuchu
Brzęk szklanic, miły szlacheckiemu uchu;
Rodzą się dumki, gawędki, prze zdrowie!
Panie Jakóbie! czy ja prawdę mówię?

IV.
Prawda? więc jeszcze brzęknijmy w puharek!

Co ja mówiłem?... otóż to!... pan Marek,
Lekce szlacheckie poważając rzesze,
Czepia się panów i ku ich pociesze
Nie szczędzi karku, trzosu i oręża,
Odłuża wioskę, zdrowie nadwyrężą.
Przyszła choroba, po krótkiej chorobie
Umarł nieborak i położon w grobie.
Tu nikt nie płakał u grzesznego ciała,
A tam się dusza — do piekieł dostała,
Czy, mówiąc grzeczniej, jeśli taka wola,
Poszła na święte elizejskie pola.
Tam się ognisko niezgasłe rozpala,
Męki Danaid, Syzyfa, Tantala
Obaczył Marek z przerażoną twarzą.

Ale iż głupców tak srodze nie karzą,
Więc go strażnicza dopuściła władza,
Gdzie orszak zmarłych cieniów się przechadza.
A był to ogród cienisty, szeroki,
Zawierał gruntu trzy lub cztery włoki,
A kędy lasek czy kwiecista łąka,
Gromada cieniów swobodnie się błąka.
Niejeden z cieni stając przy sąsiedzie,
Macha rękoma — snadź rozhowor wiedzie;
Ciała nie widać, lecz kędy cień głowy
Gwar się rozlega poważnej rozmowy.
Pan Marek myśli: Ha! tu jak na ziemi
Człek się nagada, będzie żył ze swemi,
Jeno potrzeba po dworsku i gładko
Z jakich się panów połączyć gromadką.
Ot, kilka cieniów toczy się, jak płynie —
Znaczno po minie, znaczno po czuprynie,
Co to za ptaszki i jakie ich pierze:
Wojewodowie, hetmany, kanclerze!
Jeden cień mówi — ho! poznaję z mowy,
To pan wendeński starosta grodowy! —
Pomyślał Marek i bieży doń prosto:
Powolne służby dostojny starosto!
I cień swej ręki, jak za dawnej chwili,
Do cienia kolan starosty uchyli;
Lecz się starosta nie odkłonił wzajem,
Tylko zachrząknął pańskim obyczajem,
I odszedł dalej, nachmurzywszy lica,
Jakby nie widział i nie znał szlachcica.
Dzisiaj starosta w niedobrym humorze!
Ot pan kasztelan — przywita się może! —
Pomyślał Marek i przed cieniem stanie:
Powolne służby, mości kasztelanie! —
I cień swej ręki, jak za dawnej chwili,
Do cienia kolan kasztelańskich chyli:
Ale i tutaj nadaremna praca:
Kasztelan spojrzał i wstecz się odwraca.

Więc Marek dalej, wciąż snuje się dalej;
To wojewodzie powitanie pali,
To hetmanowi swój afekt wymierza,
To się przysunie do pana kanclerza,
Aż łamie ręce — nadaremna rada,
Bo żaden z panów i słowa nie gada,
Choć między sobą, gdy się w kółko zgarną,
To słychać śmiechy i rozmowę gwarną.
Simili gaudent — każdy równej głowie —
Panie Jakóbie! czy to złe przysłowie?

V.
Marek w rozpaczy — boć to męka szczera:

Język się gwałtem gawędki napiera,
I wszyscy gwarzą, i wszystkim tak błogo,
On nie ma słowa wyrzec do nikogo.
No! — myśli sobie — po takiej nauce
Już ja do panów nie rychło powrócę.
Ot, tam pod cieniem cedrów i oliwy
Szlachecki sejmik — ale jaki żywy!
Jaki gwarliwy! po zakroju znaczno,
Że zaraz bić się i zapijać zaczną.
Do szlachty, Marku! do swoich podążym:
Tu cześnik żwawo rozprawia z chorążym,
Wojski ze skarbnym do bitwy stanęli,
Już się krzyżują cienie karabeli,
A regent, znaczno już cięty potrosze
Woła do szlachty: Uciszcie się, proszę!
Oto pan miecznik naprzeciw mnie kroczy...
Czołem mieczniku! — rzekł Marek ochoczy.
Ale ensifer — skąd taka niełaska? —
Wąsa zakręcił, czuprynę pogłaska
I rusza dalej, nasrożywszy lica,
Jakby nie widział, nie słyszał szlachcica.
Czegoś niewesół... niech sobie się złości!
Panie rotmistrzu, mój pokłon waszmości! —
Zawołał Marek; ale próżna praca:

Rotmistrz pomruknął i wstecz się odwraca.
Więc Marek dalej, wciąż snuje się dalej...
Czy go nie widzą? czy go nie poznali?
Kogo powita, do kogo zawoła,
Wszyscy od Marka odwracają czoła;
Kogo chce ścisnąć — wymyka się ręka,
Napróżno woła, zaklina, uklęka
I błaga cieniów: Szlachcicowie mili!
Byście choć słówko przemówić raczyli,
Przyjmijcie brata, nie karzcie surowo!
Lecz cienie tylko potrząsają głową;
A gdy upada, gdy do nóg się ściele,
Oni wzgardliwie brzęczą w karabele.
Ot, jak mu płacą — i dobra zapłata!
Bo kto się hardo wymykał od brata,
Niechaj na zawsze odrzucon zostanie!
Panie Jakóbie! czy to słuszne zdanie?

VI.
— Niech licho bierze szlachtę od waszeci!

Na złość herbownym przystanę do kmieci! —
Zawołał Marek, już zły co się zowie.
Tam wedle zdroju siedzieli kmiotkowie;
Kiwa coś głową pracowita tłuszcza
I z krótkich lulek dym kłębem wypuszcza.
A cienie gwarzą: Ej, panie sąsiedzie!
Bóg raczy wiedzieć, jak dziatwie się wiedzie?
Za naszych czasów głód pukał do chatek,
Na święty Marcin i czynsz, i podatek,
A grunt jałowy, nie użyźnić pracą...
Boże, mój Boże, czem oni wypłacą!?
Tak sobie gwarzą ubodzy włościanie,
Gdy się pan Marek zbliżył niespodzianie.
Ale na widok pańskiego kontusza
Cała gromada z miejsca się porusza,
Kłania się nizko przed obliczem pana
I wstecz ucieka, jakby rozegnana.

Bo widzisz aspan, że chłopska gromada
Sercem ze szlachtą dzielić się nie rada;
Wie, żeśmy o nich nie wielce ciekawi,
Czy złe, czy dobre, w głębi serca dławi.
Bo taki narów już mają ludziska:
Trzeba zasłużyć, nim ufność się zyska;
Spółczucie bywa spółczucia zapłatą.
Panie Jakóbie! a co waszeć na to?

VII.
Marek zębami aż zazgrzytał wściekle.

Dalej a dalej snuje się po piekle;
Od chłopskiej ciżby ucieka na stronę,
Gdzie chodzą pany jaśnie oświecone;
Gdy jasne pany gadać z nim nie raczą,
Znowu się kryje za ciżbę wieśniaczą;
A kiedy kmiotki uciekają przed nim,
Idzie się kłaniać szlachcicom sąsiednim;
Lecz odepchnięty od szlachty i kmieci
Na nowo panom swe służby zaleci.
Gdy tak się snuje od grona do grona,
Mijają lata, wieczność nieskończona;
Wszyscy się cieszą ze swymi w gawędzie,
A Marek wiecznie pokutować będzie,
Od wszystkich spotkań szmerem pośmiewiska,
Nikt go nie pozna, ręki nie uściska,
Żaden go z braci nie uzna za brata...
Panie Jakóbie! czy słuszna zapłata?

VIII.
Pewna pobożna niewiasta w klasztorze,

Miewając we śnie objawienia Boże,
Między innemi widziała w zachwycie
Marka po śmierci opłakane życie.
Jako na siostrę zakonną przystało,
Słowo do słowa historyę całą
Spowiednikowi wyznała przy kratce,
Potem do ucha przełożonej matce,

Potem siostrzycom. Przez usta niewieście
O Marku w piekle zagadali w mieście
I w całym kraju; a na tej osnowie
Pomiędzy ludźmi powstało przysłowie,
Że kto się snuje od kąta do kąta,
Mówią: jak Marek po piekle się pląta.
Ludziom śmiech tylko — niech śmieją się zdrowi!
A tam bolesne, bolesne Markowi
Wyspołecznienie od swoich ponosić...
Ej, u nas takich grzeszników jest dosyć!
Niech Bóg im chętkę pochlebstwa odbierze —
Panie Jakóbie! zmówmy trzy pacierze.
22 grudnia 1853. Tulonka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.