Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc Marek dalej, wciąż snuje się dalej;
To wojewodzie powitanie pali,
To hetmanowi swój afekt wymierza,
To się przysunie do pana kanclerza,
Aż łamie ręce — nadaremna rada,
Bo żaden z panów i słowa nie gada,
Choć między sobą, gdy się w kółko zgarną,
To słychać śmiechy i rozmowę gwarną.
Simili gaudent — każdy równej głowie —
Panie Jakóbie! czy to złe przysłowie?

V.
Marek w rozpaczy — boć to męka szczera:

Język się gwałtem gawędki napiera,
I wszyscy gwarzą, i wszystkim tak błogo,
On nie ma słowa wyrzec do nikogo.
No! — myśli sobie — po takiej nauce
Już ja do panów nie rychło powrócę.
Ot, tam pod cieniem cedrów i oliwy
Szlachecki sejmik — ale jaki żywy!
Jaki gwarliwy! po zakroju znaczno,
Że zaraz bić się i zapijać zaczną.
Do szlachty, Marku! do swoich podążym:
Tu cześnik żwawo rozprawia z chorążym,
Wojski ze skarbnym do bitwy stanęli,
Już się krzyżują cienie karabeli,
A regent, znaczno już cięty potrosze
Woła do szlachty: Uciszcie się, proszę!
Oto pan miecznik naprzeciw mnie kroczy...
Czołem mieczniku! — rzekł Marek ochoczy.
Ale ensifer — skąd taka niełaska? —
Wąsa zakręcił, czuprynę pogłaska
I rusza dalej, nasrożywszy lica,
Jakby nie widział, nie słyszał szlachcica.
Czegoś niewesół... niech sobie się złości!
Panie rotmistrzu, mój pokłon waszmości! —
Zawołał Marek; ale próżna praca: