Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Marek wzdycha do pańskiej pieczeni
I do ukłonów stare kości zgina
By spijać męty pańskiego węgrzyna.
Na chudej szkapce, z szabelką u pasa
Z zamku do zamku ustawicznie hasa:
Tam pan kasztelan wyprawuje gody,
Tam imieniny pana wojewody
Gdzie brat choruje, tam go ani proście:
On spieszy leczyć ogary staroście.
Dopieroż patrzaj, jak wyciąga szyję
I jasnym panom prawi oracye,
Jak ich wywodzi od dziada, pradziada,
Jak submituje i do stóp się składa!
A jasne pany, zwyczajnie jak pany
Szlacheckim plecom nie skąpią swej ściany,
Rzekomo szlachtę przyjmują z rozkoszą,
Na szarym końcu do stołu poproszą,
Tam przypochlebiaj, znoś urągowiska,
A przed sejmikiem pan za to uściska
A na sejmiku swojej sprawie gwoli
Łeb na szablice nadstawić pozwoli:
Oberwiesz kresę, to ją znoś w pokorze!
Panie Jakóbie! czyż nie prawda może?

III.
Już to prawdziwie, gdy się człek obliczy,

My szlachta lubim ten chleb służebniczy
Radziśmy w pańskiej ujarzmiać się sosze,
Ten mniej ton więcej, a wszyscy po trosze,
Ale pan Marek w pochlebstwa ferworze
Uboższych nie miał za stworzenie Boże;
Tylko w gospodzie, przy szlachcie poziomej
Lubił wyliczać senatorskie domy,
Z któremi, mimo dziurawej opończy,
Albo przyjaźnią, albo krwią się łączy,
Z któremi żyje tak za-panie-bracie,
Jakby sam krzesło zasiadał w senacie.