Przejdź do zawartości

Pan Benet/Akt

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Pan Benet
Rozdział Akt
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


(Scena przedstawia obszerny pokój. — Na prawéj stronie od aktorów, przy drzwiach kominek odsunięty od tegoż ku środkowi, stół duży dywanem przykryty. — Dwie świece, — po lewéj stronie kanapa — za kanapą między dwoma drzwiami stolik z kwiatkami w wazonach, — w głębi drzwi środkowe, przy nich papuga w klatce.)


SCENA I.
Pan Benet (sam).
(Chodzi zwolna po pokoju i rozmawiając klapką muchy bije.)

Beatus qui tenet,
Powiedział Pan Benet,
Pan Benet, mój antenat, arcymądra głowa,
Przewodnią téż są moją święte jego słowa.
Każdy goni za szczęściem, a jak go dopadnie,
Puszcza z rąk, bo co szczęście, sam nie wie dokładnie;
Goni całe swe życie, bez ustanku, wściekle,
Tłucze się za tém szczęściem jak Marek po piekle
I dziwi się na końcu przeznaczeniu swemu,
Że prócz guzów, nic nie miał. — A któż winien temu?
Nie biegaj, nie potkniesz się, nie pnij się, nie spadniesz,
Nie pływaj, nie utoniesz; a gdy co owładniesz,

Trzymaj się tego silnie, jak pijany płota...
Lepsza pewność żelazna, niż nadzieja złota.
Kiedy ze wschodem słońca w tabakierkę puknę,
Tabaczki całym nosem na dzieńdobry smuknę,
Kiedy późniéj, zdrów, wesół, wezmę się do pracy:
Najprzód kawkę z bułeczką gładko zmiotę z tacy,
Potém kwiaty powącham... papugę poskrobię,
Potém z klapką na muchy popoluję sobie,
Kiedy nareszcie Panie, po chwili spoczynku
Zjem obiadek i potem drzymnę przy kominku
A cisza, cisza luba, w koło mnie osiędzie,
Pytam się — czy nam kiedy w raju lepiéj będzie.





SCENA II.
Pan Benet, Zdzisław.
Zdzisław (za sceną).

Fawor! Sa tu! do nogi!

Pan Benet.

Cóż to za wrzawa?

Zdzisław (za sceną).

Weź go do psiarni!.. Prędzéj!..

Pan Benet.

Cóż to? Głos Zdzisława.

(Zdzisław wchodzi — jego mowa prędka, ucinkowa. — Ruchy gorączkowe — śmiech przymuszony.)
Zdzisław (całując w ramię P. Beneta.)

Jak się masz stryju?

Pan Benet.

Witam.

Zdzisław.

Psa zamknąć kazałem.
Psów nie lubisz?..

Pan Benet.

Nienawidzę.

Zdzisław.

Stryj zdrów?

Pan Benet.

Ot tak!

Zdzisław (chodząc).

Przyjechałem.
(p. k. m.) Przyjechałem.

Pan Benet (nie spuszczając go z oka).

Widzę, widzę.

Zdzisław (nie patrząc na stryja).

Stryj wygląda wyśmienicie.

Pan Benet.

A ty, jak się masz?

Zdzisław.

Tak jak całe życie...

(Śmiejąc się, zdejmuje paletot i rzuca na klatkę.)

Doskonale.

Pan Benet.

Nie zruć klatki.

(Zdzisław bierze paltot i rzuca na ziemię.)
Zdzisław.

Nie... nie... Zimno. — Nic nie szkodzi...
Mnie gorąco... mróz mnie chłodzi.

(Zdzisław zdejmuje szal z szyi i rzuca na kwiatki.)
Pan Benet.

Uważaj!.. Połamiesz kwiatki.

Zdzisław.

A! prawda... połamię kwiatki.

(Ściąga szal i rzuca na ziemię, — potém chodzi rozpinając suknie, obcierając twarz etc. — Pan Benet nie spuszcza go z oka.)
Zdzisław (p k. m)

Przyjechałem.

Pan Benet.

Słyszę, słyszę.

Zdzisław.

Jak bomba wpadłem z hałasem...
Przerwałem swobodną ciszę
(śmiejąc się)
Jak bomba... z trzaskiem, hałasem.

Pan Benet.

Nie mógłbyś usiąść tymczasem?

Zdzisław (siadając).

Owszem.

Pan Benet (p. k. m.).

Zkąd jedziesz Zdzisławie?

Zdzisław.

Nie wiem. W turystę się bawię.
Botanizuję.

Pan Benet.

Po śniegu?

Zdzisław.

Poluję.
Jak się zmęczę, spię, — a jak spię, nie czuję.

(Spuszcza głowę i wpada w zamyślenie.)
Pan Benet (p. k. m.).

Miałeś się żenić?

Zdzisław (zrywa się — Pan Benet wstaje niespokojny).

Ja się żenić miałem,
(Chodzi coraz prędzéj.)
Żenić się miałem! ja się żenić chciałem!

Pan Benet.

Wszakże z Pauliną byłeś zaręczony,
Z wychowanką mego brata.

Zdzisław (z głośnym wybuchem śmiechu — Pan Benet cofa się).

Z Pauliną?!.. Lepszéj nie znalazłbym żony...
Z Pauliną?.. Ja, ja?.. Ha! to dobre żarty.

(Chodzi, potém nagle staje przed stołem za który cofnął się Pan Benet)

Cóż stryj tak patrzy na stole oparty
Nie ściągając z dzwonka ręki?
Cóż to? masz mnie za warjata?

Pan Benet.

Żeś nie warjat, Bogu dzięki...
Ale wyznać się ośmielę:
Podobieństwa djable wiele!

Zdzisław.

Ha! tak. Zwykły wyrok świata.
Kto nie w nasze wszedł koleje,
Oczywiście ten szaleje.

Pan Benet.

Słuchaj Zdzisławie. — Zróbmy traktat mały.
Albo powściągnij szalone zapały
Jak na prawego Beneta przystoi
A słuchać będę, co twój mózg wyroi;
Albo jeżeli chcesz jak opętany
Krzyczeć i biegać od ściany do ściany,

Ja ci pomocy udzielę, —
Salon rzęsisto oświecę,
Wszystkie kąty, wszystkie rogi
Poduszkami ci zaścielę,
By w gorliwej twéj mimice
Wyprawiając monologi
Nie poniosłeś gdzie zkąd szwanku.
Ale pozwól mi kochanku
Że ustąpię z placu boju,
Że się zamknę w mym pokoju.
Bo spokojność skarb mój drogi
I nie dam go w własnym domu
Napastować bądź to komu.

Zdzisław (mówiąc cicho i bardzo pomału).

Dobrze — siadajmy spokojnie, pomału
Powiem rzecz całą... cicho... bez zapału.
Zatém stryju, wystaw sobie
Że się kochasz już dwa lata.

Pan Benet.

Jak ty.

Zdzisław.

Jak ja — nie masz świata,
Nie masz szczęścia, nie masz życia,
Najmniejszego serca bicia,
Tylko w drogiéj jéj osobie.

Pan Benet.

Jak w Paulinie.

Zdzisław.

Jak w Pau.... Nie, Nie!..

(Chce wstać, Pan Benet go zatrzymuje.)
Pan Benet.

Pst! spokojnie.

Zdzisław (p. k. m.).

Téj miłości
Matka nie pochwala wcale.

Pan Benet.

Jak twoja.

Zdzisław.

Jak moja. Ale
Mimo wszelkich przeciwności
Kochasz się, kochasz szalenie...

Pan Benet (z oburzeniem i wzniośle)

Żaden z Benetow nie kocha szalenie.

Zdzisław.

Dajmy na to.

Pan Benet (p. k. m.)

Dajmy na to.

Zdzisław.

Ale o głupcze!.. Ty ufasz osobie...

Pan Benet.

Wiesz co Zdzisławie — mów lepiéj o sobie...
Jakoś łatwiéj ci uwierzę.

Zdzisław.

Zatém krótko, węzłowato
Całéj zbrodni opis zrobię.

Pan Benet.

Zbrodni?

Zdzisław.

Okropnéj!

Pan Benet.

Jabym odszedł może.

Zdzisław (zatrzymując wstającego).

Spokojnie.

Pan Benet.

Zbrodni?

Zdzisław.

Jasno rzecz przełożę.

Pan Benet.

Nie chcę, nie chcę...

Zdzisław.

Miłość nasza...

Pan Benet (zatykając sobie uszy).

Nie! o zbrodni, ani słowa...
Już sam wyraz mnie przestrasza.

Zdzisław.

Ależ mój stryju, tu mowa
O zbrodni zdrady w miłości.

Pan Benet (powoli przychodząc do siebie).

A!.. tak... tak... zdrady... miłości...
(znowu z gniewem)
Czemuż straszysz u kaduka
Na pięć minut... na dwanaście...
Na piętnaście... ośmnaście
Pozbawiłeś spokojności,
Jeszcze dotąd serce puka.

Zdzisław (bardzo pomału).

Ależ bo i stryj gorąco kąpany,
Nawet spokojnie nie dasz przyjść do słowa.

Pan Benet.

Ha! jakem Benet, z téj cudownéj zmiany
Rozśmiać się muszę. — Jego zimna głowa,
Moja gorąca!.. (śmieje się) No, no... mówże daléj...
Słucham cierpliwie... Koniec dzieło chwali.

Zdzisław.

Mój stryj pułkownik, swoją wychowankę
Kochał jak córkę, mnie kochał jak syna,
Nic więc dziwnego że ja i Paulina...

Pan Benet.

Bawiliście się w kochanka, kochankę...

Zdzisław.

Jakto bawili?..

Pan Benet.

Źle, źle powiedziałem:
Kochaliście się, straszliwie, ogromnie.

Zdzisław.

Ach tak, kochany, kochałem
Serca, duszy całą silą.
Pułkownika to cieszyło,
Często żartem mawiał do mnie:
Nie dam z domu co mi w dom dało przeznaczenie.
Żeń się chłopcze z Paulinką, bo ja się ożenię.
Ale dopiero po trudnościach wielu,
Matkęm uprosił — stanąłem u celu.
To historyi połowa.

Pan Benet (ironicznie).

Dobrze. A teraz do zbrodni.

Zdzisław.

Wyjechałem do Krakowa.
Zaledwie kilka tygodni
Na tém wygnaniu minęło,
Bezimienny list odbieram.

Pan Benet.

Bezimienny? piękne dzieło!

Zdzisław.

Słuchaj. — Oczy me przecieram,
Czytam, czytam jak przez krepę,
Że jéj kuzyn, Pan Antoni,
To łyse, grube, pół ślepe
Z nosem kończatym.

Pan Benet.

Kończatym?

Zdzisław.

Kończatym. — Śmie wzdychać do niéj.
Śmie wzdychać i nie dość na tém,
Ale dobrze jest przyjęty. (śmieje się)
(zrywając się) Ha!.. Ty Antoni przeklęty!

Pan Benet (sadzając go).

Tylko spokojnie... Dla Boga
Jak bezimienna przestroga?..

Zdzisław.

Ale przy niéj dowód jasny
Pauliny bilecik własny
Do przyjaciółki pisany...
(Przyjaciółki!.. Kara Boga!..)
Mam, mam w ręku dowód jasny
Wyrok na się już wydany.
(zrywając się) Ha! drżyj, truchlej wiarołomna!

Pan Benet.

Wiarołomna — to być może,
I ja trzy razy powtórzę...
Lecz „wiarołomna“ nie możnaż powiedzieć
A spokojnie przytém siedzieć?

Zdzisław.

Ależ przez Boga żywego,
Czy stryj nie pojmujesz tego,
Że w mych żyłach krew gorąca,
Tętna gwałtownie potrąca?..
Bije w sercu jakby młotem?..

Pan Benet.

I cóż z tego? Co to po tém?
Co wykujesz takim młotem?
Wierz mi, spokojność...

Zdzisław.

Niech ją piorun trzaśnie!..
Mnie dziś o niéj myśleć właśnie. (chodzi prędko)

Pan Benet (do siebie).

Jak Bóg Bogiem — on szaleje...
Pierwszy z Benetów szaleje.
(głośno) No i cóż się potém dzieje?

Zdzisław.

Co? rzecz najnaturalniejsza.

Pan Benet.

Naprzykład?

Zdzisław.

Najrozumniejsza.
Piszę do stryja: „Twoja wychowanka
„Niech sobie idzie za swego kochanka.“

Pan Benet.

Tak?

Zdzisław.

A do niéj: „Bywaj zdrowa.“

Pan Benet.

I nic więcéj?

Zdzisław.

Ani słowa.

Pan Benet.

Hm! zwięzłość stylu wzorowa.

Zdzisław.

Rzecz skończywszy, pięknie, cicho
Pojechałem do Kijowa.

Pan Benet.

Na kontrakty?

Zdzisław.

A mnie licho
Do kontraktów.

Pan Benet.

Po cóż zatém?

Zdzisław.

Chciałem zerwać z całym światem,
W stepach gdzie zająć siedlisko...
Ale stepy nadto blisko...
Znaczniejszy przedział położę.
Wyprowadzę się za morze,
Pójdę w afrykańskie puszcze,
Będę mieszkał z tygrysami,
Hyenami, szakalami.

Pan Benet.

Tam gorącéj krwi nie braknie,
Całe towarzystwo łaknie.
Dobrze zrobisz, idź na puszczę.

Zdzisław.

Ale pierwéj bączka puszczę.

Pan Benet.

Bączka?

Zdzisław.

Kuzynka zabiję.

Pan Benet.

Z kończatym nosem?

Zdzisław.

Z kończatym.

Pan Benet.

Jakto zabijesz?...

Zdzisław.

Jak żmiję.

Pan Benet.

Na gładkiéj drodze?

Zdzisław.

Na drodze honoru.

Pan Benet.

A ba! — I cóż zyskasz na tém?

Zdzisław.

Co wypadnie z tego sporu,
Jedno lepsze od drugiego,
Jego życie, albo moje.

Pan Benet.

W saméj rzeczy; z dwojga złego
Lepsza tu kulka człowieka

Niż tam tygrysia paszczeka.
Tu przynajmniéj zwłoki twoje
Spokojnie, w Benetów grobie
Będą mogły legnąć sobie.





SCENA III.
Ciż sami, Stefan.
Stefan (oddając list).

Maciuś przyjechał z rzeczami
Pulkownika.

Pan Benet, Zdzisław.

Pułkownika?

Stefan.

Gdzieś go z mostu jakaś bryka
Wywaliła ze saniami,
Przez to tak późno przybywa.

(Stefan sprząta paltot i szal Zdzisława, potém odchodzi.)




SCENA IV.
Pan Benet, Zdzisław.
Pan Benet.

To niespodzianka prawdziwa.
(Czyta list.) „Kochany Bracie, na trzy moje listy
nie odebrałem od Ciebie odpisu.“
Żadnego nie odebrałem.
„Lubo spodziewałem się szczerego i solennego
powinszowania. Teraz jadąc do Krakowa, chcę wstąpić do ciebie, a szanując drogą Ci spokojność...

Tak spokojność! A gdzie ona?
„I nie chcąc jéj przerwać gwałtownym sposobem,
wyprawiam dniem przódy mego Maciusia z rzeczami. Ja zaś będę w Sobotę wieczór...

Zdzisław.

To wczoraj... jutro...

Pan Benet.

To dzisiaj.
„Ze mną, rozumie się, jedzie moja żona...“

Zdzisław.

Co?

Pan Benet.

Żona.

(Zdzisław porywa lichtarz chcąc przyświecić, świeca wypada — porywa drugi i przybliża do listu.)
Pan Benet.

Dzień feralny.

Zdzisław.

Czytaj stryju.

Pan Benet.

(czyta) „Ze mną, rozumie się, jedzie moja żona...

Zdzisław.

Rozumie się?

Pan Benet.

Rozumié.

Zdzisław.

Moja żona?

Pan Benet.

Moja żona.

Zdzisław.

Czytaj stryju.

Pan Benet.

(czyta) „Jest trochę cierpiąca, każ dla niéj z łaski
swojéj dobrze wygrzać żółty pokój. Dla mnie
proszę w zielonym o dobry ogień na kominku. —
Do zobaczenia.“
Józef Benet...

Zdzisław.

Józef Benet?

Pan Benet.

Józef Benet. (Długie milczenie)
A ba! Drwij sobie. Ja temu nie wierzę.

Zdzisław.

Nie wierzysz?

Pan Benet.

Tylko że...

Zdzisław.

Co?

Pan Benet.

Ci żołnierze
To z kamienia, to ze stali.
Jest nareszcie i przysłowie:
„W starych piecach djabeł pali.“
(Zadzwoniwszy, do Stefana.)
Wołaj Maciusia. Ten najlepiéj powie.





SCENA V.
Pan Benet, Zdzisław, Maciuś.
Pan Benet.

Pójdź tu.

Zdzisław (chwytając gwałtownie za rękę Maciusia i ciągnąc na przód sceny).

Mów prawdę, nic ci się nie stanie.

Maciuś (podrostek z rudą rozczochraną czupryną)

Pra... prawdę mówię... złamałem sa... sanie
I nie mo... moglem do... dostać sa... sani.

(Pan Benet stoi pośrodku, Maciuś po prawéj stronie od stołu, po lewéj Zdzisław. — Maciuś coraz bardziéj zatrwożony nie spuszcza z oka Zdzisława.)
Pan Benet.

Kto jedzie z Panem?

Maciuś.

Pani.

Pan Benet.

Jaka Pani?

Maciuś.

Tać żonka.

Zdzisław.

Kłamiesz! (Maciuś się cofa.)

Pan Benet.

Pozwól Zdzisławie.
(do Maciusia) Pan się ożenił?

Maciuś.

I jak!

Pan Benet.

Gdzie?

Maciuś.

W Warrrszawie.

Zdzisław.

Kłamiesz!

Maciuś.

Dalipan!

Pan Benet.

Z kim?

Maciuś.

Z Pan... ną... Pauliną.

Zdzisław (rzucając się na Maciusia).

Ha! hultaju!.. Ha! gadzino!

(Maciuś ucieka za stół — Zdzisław raz z jednéj, raz z drugiéj strony zastępując chce go uchwycić — Maciuś krzyczy z coraz większym strachem i płaczem.)
Maciuś.

Za... co... mnie Pan chcesz czu... czubić?

Zdzisław.

Z Pauliną? mówisz z Pauliną?

Maciuś.

Za... za co mnie Pan... za... co chcesz czu... czubić?

Pan Benet (do Zdzisława).

Żaden z Benetów...

Zdzisław (goniąc).

Z Pauliną, z Pauliną?

Pan Benet (do Maciusia wstrzymując Zdzisława).

Uciekaj!

Maciuś (ucieka — ostatnie słowa mówi za drzwiami).

Za... co... mnie... Pan chcesz czu... czubić?





SCENA VI.
Pan Benet, Zdzisław.
Pan Benet.

Opamiętaj się dla Boga.

Zdzisław.

On! on! miałby ją zaślubić!

Pan Benet.

Słuchaj. — Każda chwila droga...
Co się stało, to się stało...
Każdemu wolno się żenić...
A do tego nic nikomu...
Ale zwróćmy dążność całą
By spokojność mego domu
W swar haniebny nie przemienić...
Wy się widzieć nie możecie...
Uchodź ztąd nim stryj przyjedzie...
Idź, idź szlachetny Benecie,
Honor przodków niech cię wiedzie.

Zdzisław.

Co? Ja miałbym uciekać?
Ja niewinny, przed jéj winą?
Nie, nie — tu ją będę czekać.
Niech się nasze oczy spłyną,
Niech otwarcie wypowiedzą
To, co tylko serca wiedzą.
Zbudzonemu jéj wstydowi
Moja wzgarda niech odpowie.

Pan Benet.

Idź, zaklinam cię na Boga.

Zdzisław.

Pójdę, pójdę, ale wprzódy
Złożę stryjowi dowody
Jak niebezpieczna mu żmija
W koło serca się obwija.

Pan Benet.

Czy myślisz że ta przestroga
Co nie w czasie udzielona,
Nie napełni jadem łona
Tego, co w każdéj potrzebie
Był zawsze ojcem dla ciebie.

Zdzisław.

Zostanę.

Pan Benet (z wzrastającém rozżaleniem).

Istoto sroga
Pomnij, że od Filareta
Kalasantego Beneta
Wszyscy zawsze Benetowie
Jak jednéj matki synowie
Wszyscy w świętéj zgodzie żyli.

Zdzisław.

No, to wszyscy głupcy byli.

Pan Benet.
(Pan Benet zatacza się jakby uderzony, opiera się o stół i daléj mówi nie słuchając Zdzisława — boleśnie.)

Benetowie?!..

Zdzisław.

Tylko głupi
Sciska rękę co go łupi...

Pan Benet.

Głupcy!.. wszyscy!..

Zdzisław.

Głupia zgoda...

Pan Benet (zawsze przed siebie).

Benetowie!..

Zdzisław.

Która splata
Jednych korzyść, drugich strata...

Pan Benet.

Głupcy! głupcy!.. Koniec świata
(p. k. m.) Z nim rozmawiać czasu szkoda. (dzwoni)
(Do Stefana biorąc go na stronę.)
Na koń!.. pędź czwałem Stefanie
Wstrzymaj, ostrzeż mego brata
Że tu Zdzisława zastanie.
(Słychać dzwonki i trzask z bicza.)

Stefan.

O!..

Pan Benet.

Co?

Stefan.

To oni. (wychodzi)

Pan Benet.

Oni! (siada osłabiony) Koniec świata.
(Zrywa się i staje przed Zdzisławem.)
Zdzisławie, masz do wyboru:
Albo jak człowiek honoru
Szanuj spokojność rodziny,
Albo trucizną gadziny
Zatruj stryja serce prawe

I Benetów dobrą sławę
(odchodząc do siebie) Ratuj święty Filarecie!..

Zdzisław (sam).

Dobrze, niechże i tak będzie,
Niech się nurza w swoim błędzie,
Niech ufa chytréj kobiecie...
Kiedyś obudzi się przecie...
Ale Paulinę, Paulinę
Chcę zapewnić nim odjadę
Że ja z miłości nie ginę,
Żem jéj wdzięczny za jéj zdradę,
Bom nie kochał jak Antoni...
O Boże! Otóż i oni!..





SCENA VII.
Pułkownik, Pan Benet, Zdzisław, Paulina.
(Pułkownik pochylony w butach sukiennych, mocno kuleje, spierając się na laskę z kulą.)
Pułkownik (wchodząc).

Jak się macie... jak się macie?
(do Beneta) Jasiu uściskaj bratowę,
Ale zwolna Panie bracie.

Pan Benet (zmieszany śmieje się z przymusem).

A!.. bratowa!.. tak się zowie...
A więc tedy... jakie zdrowie?..
(na stronie) Jakem Benet, tracę głowę.
(Zdzisław całuje w ramię pułkownika.)

Pułkownik.

Ho! ho!.. Pan Zdzisław. Sługa uniżony.

Pan Benet (śmiejąc się).

Tak! sługa, sługa. — No, jesteś strudzony
Tu, wygodnie usiądź sobie.

(Pułkownik siada na kanapie bokiem do sceny, tyłem do Zdzisława, który ku ścianie zwrócony obskubuje kwiatki w wazonach — Paulina po prawéj stronie stoi przy stole odwrócona i obłamuje wosk na świecach — Benet w środku w ciągłéj niespokojności, śmieje się z przymusem i często czoło obciera.)
Pułkownik (wyciągając nogę na kanapie).

Już Mocanie z moją nogą
Djabli rady dać nie mogą.
Próżno jéj uwagi robię
Żem nowożeniec Mocanie,
Że mnie kuleć nie do twarzy,
Ona chce mieć własne zdanie,
Ćwika sobie, wierci, parzy,
Jakbym dla niéj był stworzony.
A tu jakoś nie wypada:
Kikut, kikut, obok żony.
Piękna para, piękne stadło,
Żona strzałka, mąż wahadło.
Ale Paulina powiada,
Że Mocanie temu rada,
Bo mąż taki już nie dernie
Jak to derdać umią młodzi.

(Zdzisław obraca się jakby dotknięty — Pan Benet ku niemu składa ręce niby błagając, a mówi śmiejąc się.)
Pan Benet.

Tak, tak... prawda... krzywo chodzi...

Pułkownik.

Ale kocha prosto, wiernie.
Prawda żono?

(Zdzisław obraca się. Gra Beneta jak wyżéj.)
Paulina (p. k. m. z przymusem).

W saméj rzeczy.

Pan Benet (do Pauliny).

Bardzo pięknie. (do Pułkownika) Nikt nie przeczy.

Pułkownik.

Mówią, że kto się ożeni
Ten się odmieni.
Otóż ja się ożeniłem
A na jotę nie zmieniłem.
Jak kulałem, tak kuleję,
Jak za młodu, tak w téj dobie,
Dmuchać w kaszę nie dam sobie.

Pan Benet.

Mogę zatém mieć nadzieję,
Że krew zimna, w każdéj sprawie,
Nie uległa żadnéj zmianie.

Pułkownik.

Ależ tu ciepło Mocanie.

Pan Benet.

Ach, ciepło.

Pułkownik.

Paulinko może
Chcesz co zmienić w twym ubiorze?
Idź moja lubko. — Zdzisławie,
Stryjance podaj rękę i wskaż drogę
Do jéj pokoju... bo ja już nie mogę.

(Zdzisław po krótkiém ociąganiu się, podaje rękę Paulinie. Odchodzą znacznie od siebie odwróceni, w drugie drzwi na lewo. — Pan Benet kręci się, zwracając jedno słowo do odchodzących a drugie do Pułkownika.)
Pan Benet.

Jakże... ale... jakże... ale...
Bo to przecie... jakoś wcale...





SCENA VIII.
Pan Benet, Pułkownik, późniéj Zdzisław.
Pułkownik.

Cóż się tak kręcisz, wiercisz, jak na śrubie?
Wiesz że ja spokojność lubię.
Nie mógłbyś usiąść na chwilę?

(Pan Benet siada na brzeżku krzesełka, spoglądając na drzwi, któremi wyszli młodzi.)
Pan Benet (siadając).

I owszem. — Ja siedzieć lubię...
Ale mam na głowie tyle...
Bo to widzisz... że z młodemi...
Ot wiesz: ja pójdę za niemi.

Pułkownik.

Nie przeszkadzaj im.

Pan Benet (zrywając się).

Nie prze... (na stronie) Co się dzieje?
Już drugi Benet szaleje.

Pułkownik.

Niech się Mocanie wyszumią.

Pan Benet.

Ależ djabli z tego szumu.

Pułkownik.

Powoli się porozumią,
Przyjdą zwolna do rozumu.

Pan Benet.

Porozumią?.. do rozumu?..
Józiu, Józiu, mnie się zdaje,
Ustrzeliłeś pono bąka...
Tobie coś wiele nie staje
Na nieszczęsnego małżonka.

Pułkownik.

A to dlaczego? Żem nie dobrał pary
Że ona młoda, a ja niby stary.
I cóż to szkodzi?.. I cóż mi się stanie?

Pan Benet.

A! wiesz. To dziwne pytanie.

Pułkownik.

Młody, młody niech się lęka
Kiedy na kobiercu klęka,
Bo przed nim jak step bez granic
Przyszłość zalega w pomroku,
Tam przewodnie światło za nic,
Nie przyświeca naprzód oku,
Co go czeka w ciągu drogi,
Złe czy dobre, kwiat czy głogi.
Ale dla nas cośmy starzy
Gdy w małżeństwo grać się zdarzy,
Jakaż licha nasza stawka,
Tych lat trochę co zostało!
Ciskam zatém kostki śmiało:
Wygram, dobrze, — przegram, fraszka.
Ot — nic więcéj jak zabawka.

(Zdzisław wchodzi i opiera się o klatkę.)
Pan Benet.

Smutnać to, smutna igraszka
Bo czas sunie się powoli
Wtedy, kiedy coś nas boli.
Bo równie stare jak i młode skronie
Czują, że im źle w ciernistéj koronie.

Pułkownik.

Ależ Jasiu, bój się Boga:
Od nadobnéj młodéj żony
Do ciernistéj twéj korony,
Djable długa jeszcze droga.

Pan Benet (kiwnąwszy ręką).

No!.. Ale słuchaj, mówmy bez ogródki;
Powiedz mi szczerze, jakieś miał pobudki
Zmieniać pokój na małżeństwo?
Kto mógł radzić to szaleństwo?
Kto ci zrobił tę przysługę?

Pułkownik.

Ha. Któż!.. Zdzisław.

Zdzisław (rzucając klatkę).

Ja?

Pan Benet.

Zabił mi papugę!

Zdzisław (podnosząc klatkę).

Nie, nie. — I owszem.

Pan Benet (odbierając).

I owszem!.. Poczciwy!..

Zdzisław (stając przed Pułkownikiem).

Ja! — Ja byłem tak szczęśliwy?

Pułkownik.

A ty Mocanie. Kiedy wobec świata
Zalecałeś się, kochałeś dwa lata,
Każdy szanował układy w rodzinie,
Nikt nawet myśleć nie śmiał o Paulinie.
Nareszcie nagle w szaleństwa zawrocie,
Jednym bezwzglednym szyderskim wyrazem,
Rzuciłeś wzgardę ubogiéj sierocie,
I jak pod pręgierz postawiłeś razem,
Przed owym światem, co na twoje słowo,
Nie znając winy, karał ją surowo.

(Zdzisław oparty na poręczy krzesła, łamie ją. — Pan Benet odbierając, półgosem powtarza słowa Zdzisława.)
Pan Benet.

I owszem...

Zdzisław (do Beneta na stronie).

I ja, ja to słuchać muszę.

Pan Benet (podobnież).

Jeśli masz serce.

Pułkownik.

Ha! na moją duszę
Gdyby nie byłeś synem brata,
Byłaby prędko doszła cię odpłata.

Zdzisław.

Stryju — ja milczę.

Pułkownik.

I bardzo rozumnie,
Bo twoje słowa już są niczém u mnie.
Ale niech skończę. — Nie miałem wyboru,
Nie mogąc pomścić obrazy honoru

Mnie powierzonéj, skrzywdzonéj przez ciebie,
Musiałem w zastaw dać samego siebie,
A gdym z nią stanął na ślubnym kobiercu,
Swiat już nie wątpił o jej czystém sercu,
Bo więcéj wierzył w moją miłość, cnoty,
Niż w pisk papuzi furfanckiéj hołoty.
No!.. ale teraz jesteśmy kontenci,
Ja kocham żonę, aż mi w sercu kręci,
Ona przyrzekła kochać mnie serdecznie
I to Mocanie, wiecznie... O tak! wiecznie.

(Przed ostatniemi wierszami wchodzi Paulina — Stefan otwiera drzwi ze serwetą w rękach.)
Pan Benet.

No, służę... proszę... już dano wieczerzę.

Pułkownik.

Dobrze Mocanie, spotkam się z nią szczerze.
(idąc powoli) Co kto przysiągł, niech dotrzyma
Czy go boli czy nie boli,
Aby potém z długim nosem
Nad smutnym nie płakał losem,
Bo pardonu u mnie niema.
Idziesz Paulino?

Paulina.

Dziękuję.

Pułkownik.

Do woli.
Ja idę chętnie, bom głodny za katy. (Odchodzi.)





SCENA IX.
Pan Benet, Paulina, Zdzisław.
Pan Benet (do Pauliny).

Potraweczki? Co?.. z kuropatwim sosem?

Paulina.

Dziękuję.

Pan Benet.

Może herbaty?

Paulina.

Dziękuję.

Pan Benet (do Zdzisława).

A ty?.. z kuropatwim sosem
Potraweczki? Co?..

Zdzisław.

Dziękuję.

Pan Benet.

Herbaty?

Zdzisław.

Dziękuję.

Pan Benet (na stronie do Zdzisława).

Pójdźże — proszę — mój Zdzisławie.

Zdzisław (siadając na kanapie).

Nie pójdę.

Pan Benet (jak wyżéj).

Ja was samych nie zostawię.

Zdzisław.

Niech stryj zostanie.

Pan Benet.

Mnie odejść wypada.

Zdzisław.

Niech stryj odejdzie.

Pan Benet.

A tak! krótka rada.
(p. k. m. podając rękę Paulinie.)
Paulino służę — może dobréj kawy?

Paulina.

Dziękuję.

Pan Benet (na stronie).

O źle! chmurzy się i chmurzy...
Sternik ślepy i kulawy
Nie uniknie widać burzy. (Odchodzi oglądając się.)





SCENA X.
Paulina, Zdzisław.
Zdzisław (p. k. m.).

Wolnoż zapytać szanownéj stryjanki,
Jak się tam miewa po stracie kochanki
Pan Antoni? — Antoś luby,
Antoś miły, Antoś gruby,
Antoś głupi, dusza rzadka.
Czy płacze na czucia płoche?
Nie utracił brzuszka trochę?
Czy przypadkiem niebożątko
Nie wyłysiał do ostatka?
A to kończaste nosiątko,
Czyliż zawsze tak uparcie
Przed buzią wisi na warcie?
(Paulina parska śmiechem — Zdzisław zrywa się.)
Śmieje się!.. Ona się śmieje!
A ja, ja jeszcze się chwieję!..

(Dobywa list i stawiając przed oczy Pauliny.)
Cóż?..

Paulina.

Co?

Zdzisław.

List?

Paulina.

List.

Zdzisław.

Czyj?

Paulina.

Mój.

Zdzisław.

Ten dowód jawny
Żeś jednego dla drugiego,
A drugiego dla trzeciego
Zwiodła, zdradziła, czy także zabawny?
Jak go nareszcie pokażę stryjowi,
Jestem ciekawy co on na to powie?

Paulina.

Powie: „Nie wierzę“.

Zdzisław (ironicznie).

A!.. powie: „Nie wierzę“.

Paulina.

Bo mnie Pułkownik...

Zdzisław.

Mąż...

Paulina.

Mąż kocha szczerze,
A gdzie prawdziwa miłość, tam i wiara.

Zdzisław.

Ale wszystkiemu jest gdzieś jakaś miara.

Paulina.

W zaprzysiężonéj wzajemnéj miłości
Nie chce znać miary i granic ufności.

Zdzisław.

Jakto? — świat cały kiedy ci powiada,
Jasno dowodzi że tu fałsz tam zdrada?..

Paulina.

Nie wierzyć.

Zdzisław (z gorzkim uśmiechem).

Czy tak? ten twój kodeks nowy
Bardzo wygodny dla świata połowy.

Paulina.

O téj połowie niech nie będzie mowy
Ale dla drugiéj jest trudny lecz święty,
W nim pokój życia, w nim honor zamknięty.
Każdy niech dobrze wprzód się zastanowi
Nim: „kocham ciebie“ drugiéj duszy powie,
A jak raz rzeknie i echo usłyszy,
Niechże używa téj swobodnéj ciszy
Która jedynie z ufności wypływa,
Z nią miłość rajem, bez niéj piekło bywa.

Zdzisław.

Ja wierzę. Powiedz, toś nie ty pisała?

Paulina.

Ja.

Zdzisław.

Ale bajką jest osnowa cała.

Paulina.

Wszystko za późno.

Zdzisław.

Paulino, Paulino!
Jakim występkiem, jaką ciężką winą
Ściągnąłem na się ten ogrom boleści?
Czyliż twe serce litości nie mieści?
Spojrzyjże na mnie... czytaj na mém czole
Te w samo życie ryjące się bole.

(Paulina, która dotąd odwracała oczy, spogląda na niego.)
Paulina.

Zdzisławie... (wstrzymując się) Cierpiałeś wiele...
Twe cierpienia z tobą dzielę...
(jakby do siebie na stronie)
Cóż je wynagrodzić może?...
Ach zbłądziłam... O mój Boże!..

Stefan (wchodząc).

Pana Zdzisława proszą tam Panowie.

Zdzisław.

Ach zaraz, zaraz. (Stefan odchodzi)
Ogień w mojéj głowie,
Ogień w moich piersiach, ogień w sercu, w duszy,
Chciałem się pomścić téj srogiéj katuszy;
Wszystkiém czém mogłem draźniłem żal w sobie,
Ale daremnie. Poznałem przy tobie
Żeś ty mą duszą, méj duszy nie zmienię.
Nic nie chcę wiedzieć, uniosę cierpienie,
Jak skarb najdroższy w mém życiu zagrzebię,
Bo to cierpienie dane mi przez ciebie.
Żegnam cię... jadę.

Paulina.

Nie, nie jedź.

Zdzisław.

Nie mogę.

Paulina.

Zostaniesz.

Zdzisław.

Honor wskazuje mi drogę.

Paulina.

Słuchaj... do jutra.

Zdzisław.

Paulino, nie mogę.

Pan Benet (we drzwiach).

Zdzisławie!

Zdzisław.

Zaraz.

Paulina (prędko).

Bądź tu za godzinę.

(Chce ją w rękę pocałować, ale mocne chrząkanie Beneta zmusza go odejść.)




SCENA XI.
Pan Benet, Paulina.
Paulina (siada zakrywając oczy).

Nad me siły... zginę... zginę...

Pan Benet.

Jakto?.. Jakto, za godzinę?..
Na honor Pani bratowo
To za bystre było słowo.

I powiedzieć mi się godzi,
Że to wcale nie uchodzi.
Mnie rodu Benetów głowie
Obojętném być nie może,
Że w téj chwili Benetowie
Stanąć mogą z sobą w sporze.
A co gorzéj, co broń Boże,
Aby nawet cień pozoru
Zaćmił świetność ich honoru.
Czytaj kroniki, herbarze,
Gdzie stoją nasi przodkowie,
Nigdzie tam się nie okaże
Aby kiedy Benet jaki
Był ten... to... ten... jak się zowie...
Rozumiesz?.. Cóż dopiero
Pan pułkownik, rycerz taki
Miałby... aż mnie mory biorą!
Ufam, wierzę Zdzisławowi,
Wierzę Paulino i tobie,
Że nic przeciw honorowi
Nie zamierzacie w téj dobie;
Ale czas, straszna to władza,
Jego życiem, ciągła zmiana,
Często wieczór to doradza,
Co odradzał jeszcze z rana.
Kochaliście się wzajemnie,
Dziś się kochać nie możecie,
Pocóż myśleć nadaremnie?
Pocóż o tém mówić chcecie?
Na co schadzka i rozmowa...
I sam na sam! o mój Boże!
Wszak ci pokusa gotowa...

I do czegóż was zawiedzie?..
Nie, nie, nie, to być nie może.
Zdzisław chce jechać, niech jedzie.

Paulina (która nie słuchała).

Prawda, prawda, słuszne zdanie,
Zatém Zdzisław niech zostanie.

Pan Benet.

Jakto: zatém?.. Co to: zatém?
Tutaj „zatém“ miejsca nie ma.

Paulina.

Jesteś stryjem, jesteś bratem.
Drogi, dobry Panie Janie...
Usłuchają twojéj rady...
Czy widziałeś jaki blady?
On w rozpaczy... ja truchleję...
Nuż co złego mu się stanie?
Drogi, dobry Panie Janie
W tobie tylko mam nadzieję...
Nie odstępuj go i kroku,
Przez noc całą miej na oku,
Bo jakiebądź złe zdarzenie,
Na twoje padnie sumienie. (Odchodzi na lewo.)





SCENA XII.
Pan Benet (sam).

Na moje?.. moje sumienie?
(Rzucając się w krzesło.)
Fatum! — Nim kogut zapieje,
Trzeci Benet oszaleje.
(Po długiém milczeniu.)
Obudź się śpiochu, (szarpając siebie)

Obudź się Benecie!..
To zmora, zmora twoje piersi gniecie.
Ja śpię... ja marzę... mój brat ożeniony,
Zdzisław rozpacza, pragnie cudzéj żony...
A żona, żona! swojego kochanka
Każe wartować do białego ranka!
To być nie może... (zrywa się) Ach! tak jest w istocie,
Ja nie śpię niestety...
W szalonym zawrocie
Giną Benety!





SCENA XIII.
Pan Benet, Pułkownik.
Pułkownik.

Wojnę Mocanie pedogrze wydałem,
Z twoim węgrzynem tęgo pogadałem.
Ona mnie na złość, a ja jéj wzajemnie,
Kiedy mam cierpieć, niechże nie daremnie.
Ale cóż tobie?.. Nibyś z krzyża zdjęty...
Czy i Waszeci coś tam puka w pięty?..

Pan Benet.

Och nie — nie w pięty, ale w głowę puka...
Jak nie oszaleć, na tém cała sztuka.

Pułkownik.

Ba!

Pan Benet.

Ten nasz Zdzisław złe zamysły chowa.

Pułkownik.

Ba!

Pan Benet.

To płomieniec, wulkaniczna głowa.

Pułkownik.

Ba!

Pan Benet.

Czoło marszczy i posępnie wzdycha.
Ja się boję.

Pułkownik.

Ba!

Pan Benet.

A cóż u licha
Z twojém Ba! i Ba!

Pułkownik.

Cóż bo mam powiedzieć?
I ty zaczynasz na wulkanie siedzieć.

Pan Benet.

Potrzeba radzić.

Pułkownik.

Radźmy — o co chodzi?

Pan Benet.

O dla Boga!.. Wiesz... ten... to ten... — ci młodzi...

Pułkownik.

Kochali się — wiem.

Pan Benet.

Strzegąc ich od złego
Trzeba rozłączyć.

Pułkownik.

Dlaczego?

Pan Benet.

Dlaczego?

Pułkownik.

Dlaczego?

Pan Benet (p. k. m).

Józiu...

Pułkownik.

Jasiu.

Pan Benet (odchodząc na stronę).

On się pyta
Dlaczego, — zgłupiał przy ślubie i kwita.

Pułkownik.

Dobranoc.

Pan Benet.

Ależ...

Pułkownik.

Hę?..

Pan Benet.

Tu drzwi za wiele.

Pułkownik.

Drzwi? Gdzie?

Pan Benet.

Ot tu, tam... rady ci udzielę...
Gdy przez twój pokój można przejść w potrzebie,
Zamknij te. (Pokazuje drzwi Pauliny pokoju.)
Co?.. jak?.. I weź klucz do siebie.

Pułkownik.

Na co?

Pan Benet.

Hę?

Pułkownik.

Na co?

Pan Benet.

Na co?.. Bo wiatr czasem...
Jak buchnie we drzwi, otwiera z hałasem.

Pułkownik.

Powiem Paulinie niech tam zamknie sobie.

Pan Benet.

Jeźli pozwolisz, ja to prędzéj zrobię.

Pułkownik.

Ale cóż znowu... Przecieć mojéj żony
Na klucz nie zamknę niby dla ochrony.
Oj wy, wy, starzy, cni kawalerowie,
Wam zawsze jakieś romantyzmy w głowie...
Ale jak kiedyś, mój Jasieczku luby,
Sam w małżeńskie wstąpisz śluby,
Poznasz że to istne baśnie.
A teraz w łóżko!.. Kto z nas pierwéj zaśnie.
(Odchodzi.)

Pan Benet (sam).

Ha!.. chcesz być — to bądź!.. I najwięksi ludzie...
Fatum! Z tém wszystkiém czas spocząć po trudzie...
Zdzisława teraz nie wyprawiać w drogę.
(Wracając do drzwi.)
Ale sumienie... sumienie. (Ogląda się na wszystkie strony, — potém swój duży fotel od stolika bierze, z trudem dźwiga i nim zastawia drzwi Pauliny, potém posuwa się na przód sceny i mówi jakby do widzów.)
Co mogę.

(Odchodzi do swego pokoju.)




SCENA XIV.
Zdzisław, późniéj Paulina.
(Zdzisław wchodzi zamyślony — słucha przy drzwiach Pułkownika i Pauliny, potém odsuwa fotel i siada.)
Zdzisław.

Tak jest. — Odjadę... gdzie mną los pogoni...
Lecz wprzód zaglądnę co robi Antoni.
Jej chcę przebaczyć, bo wrosła w mą duszę,
(zrywa się) Ale Antosia na pociechę zduszę,
Zbiję, zabiję, zastrzelę, zakolę,
Pod tym warunkiem żyć sobie pozwolę.

Paulina.

Zdzisławie, słuchaj... miej litość nademną.
Ja wiele cierpię... ucieczką tajemną
Zadałbyś mi śmierć... Ja mówić nie mogę...
Jesteś porywczy... miej wzgląd na mą trwogę.

Zdzisław.

O, bądź spokojna. — Twojém, moje życie,
To ci przysięgam...

Paulina.

Nie odjedziesz skrycie?

Zdzisław.

Nie.

Paulina.

Słowo?

Zdzisław.

Słowo.

Paulina.

A teraz Zdzisławie,
Co tylko wolno, wszystko ci wyjawię.

Z przyjaciółkami raz mówiąc o tobie,
W tak się szalonym uniosłam sposobie,
Żem rzekła: Kto chce z każdym się założę,
Że nic ufności naruszyć nie może,
Którą ma Zdzisław w przywiązanie moje.
Nawet dowodów żadnych się nie boję,
Bo gdybym sama, — dodałam w zapale, —
W oczy mu rzekła: Nie kocham cię wcale:
On tak mi ufa, że nie dałby wiary...
I bardzo słusznie, bo kocham bez miary.

Zdzisław.

I moje serce na los się użala!?

Paulina.

Zakład przyjęto. — Napisano listy.
Ja dołączyłam dowód oczywisty.
Jednak zważałam aby na rywala,
Najpoczciwszego ale najbrzydszego
Wybrać człowieka, Pana Antoniego.

Zdzisław.

O ja szalony!.. O ja dzikie zwierze!

Paulina.

Wszakże nazajutrz, strach mnie jakiś bierze...
Nie dotrzymuję więc danego słowa,
Piszę do ciebie...

Zdzisław.

Ale ja z Krakowa
Jak wiatr wypadłem... ach ja oszaleję!

Paulina.

Odbieram odpis, z początku się śmieję...
Wet za wet, myślę... list po liście piszę,
Lecz jakby w sobie, coraz głośniéj słyszę

Zimne szyderstwo. — Czuję jak chłód stali
Co się w pierś wsuwa daléj, coraz daléj.
Więc mnie i gniewu godną nie osądził?

Zdzisław.

Ach nie kończ, nie kończ. — Jakżem wiele zbłądził!
Ty jesteś czystym miłości aniołem,
A ja cię w ludzkie ramiona ująłem...
Jednak, kochasz mnie... oko w oku czyta...
Powiedz...

Paulina.

Niewdzięczny! On się jeszcze pyta.

Pułkownik (ze swego pokoju).

Paulino!(Paulina wybiega.)

Zdzisław (sam).

Straszne... straszne przebudzenie...
Ale stój!.. Hola!.. Wszystko jeszcze zmienię...
My się kochamy... nie ma już powodu...
Była omyłka... jest punkt do rozwodu.

(Wbiega do pokoju Pana Beneta i wkrótce go w szlafroku za rękę spiesznie wyprowadza.)




SCENA XV.
Zdzisław, Pan Benet.
Zdzisław.

Prędko Stryjaszku... Stryjaszku kochany...
Radź... bo tu wielkie, wielkie zaszły zmiany...
O! ja szanuję spokojność Stryjaszka...
Ale sam poznasz że ta rzecz nie fraszka...

(Sadza Beneta na kanapie i siada przy nim po lewéj stronie.)

Siadaj... Ot tak... ja spokojność lubię...
Otóż ci powiem... ja byłem na próbie...
Te wszystkie listy to ona pisała...

(Pułkownik wychodzi ze swego pokoju i staje niewidziany za kanapą.)

Paulina zawsze, zawsze mnie kochała...
I ja ją kocham... Ona była w błędzie...
Ale mnie kocha... wiecznie kochać będzie.

Pułkownik.

Co słyszę?





SCENA XVI. i ostatnia.
Pan Benet, Pułkownik, Zdzisław, późniéj Paulina.
(P. Benet zerwawszy się wraz ze Zdzisławem potrąca go na prawo, tak że zostaje między nim a Pułkouwnikiem.)
Pan Benet.

Stójcie! Bracie, to syn brata...
Zdzisławie synu brata!.. koniec świata.

Pułkownik.

Ciszej no Jasiu! (idąc ku drzwiom) Paulino! Paulino!

Pan Benet.

Zgrozą brzemienna godzino.

(Paulina wchodzi — Zdzisław staje po lewém ręku jakby chciał zasłonić. Pan Benet po ich prawéj a Pułkownik po lewéj stronie.)
Pan Benet (jak najczuléj).

Ach jesteście Benetowie
Jak jednéj matki synowie.

Pułkownik (do Pauliny).

Bliżejno, bliżéj!.. Co to się tu dzieje?

Paulina.

Mówić?

Pułkownik.

A jużci. — Ty go kochasz skrycie?

Paulina.

Kocham, kocham go nad życie.

Pan Benet (zataczając się).

Otóż masz!.. teraz w szale Benetowa...
Czy na Benetów zaraza morowa?!

Pułkownik (do Zdzisława).

A ty Mocanie?

Zdzisław.

Nad obojga życie,
Bo z nią żyć będę... lub z nią legnę w grobie.

Pułkownik (groźno).

Kiedy tak...

Pan Benet (składając ręce).

Józiu!

Pułkownik (do Zdzisława).

No, to weź ją sobie.

Zdzisław, Pan Benet.

Ach!

Zdzisław.

Zatém rozwód.

Pułkownik.

A rozwodu na co?

Pan Benet.

Już do reszty rozum tracą!..

Pułkownik.

Na co rozwodu, gdzie ślubu nie było.
Ja, ja żonaty... czy wam się przyśniło?

Zdzisław.

Niechże was wszystkich uściskam serdecznie.

(Rzuca się w objęcia Pana Beneta.)
Paulina (do Pułkownika).

Ale ja przez to kochać będę wiecznie.

(Pułkownik całuje ją w czoło.)
Pan Benet (wyrywając się z objęcia Zdzisława).

No! no!.. Ten zawsze w smutku czy radości
Jak się dotknie, wara kości.

Pułkownik (do Beneta).

Ty mnie miałeś za głupiego?

Pan Benet (po krótkiém zastanowieniu się podając rękę).

Prawda Józiu... miałem, miałem,
Przepraszam cię...

(Ściskają się.)
Pułkownik.

No nic złego,
Bo téż wielki pozór dałem.

Pan Benet.

Ale ja dotąd nie widzę powodu...

Pułkownik.

Słuchaj — z Benetów i ja także rodu,
Lubię spokojność. — Wystaw zatém sobie
Że coś ty doznał w jednéj tylko dobie,
Ja dwa lata już doznaję;
Już nareszcie sił nie staje
Między temi amantami,
Alias warjatami.

To się wabią, to się zwodzą,
To się kłócą, to się godzą,
Aż nakoniec ten się wścieka
I w pole ucieka.
A Mocanie! rady niema...
Tu i święty nie wytrzyma,
By więc skończyć korowody,
Z upragnionym ślubnym wieńcem
Daléj w pogoń za szaleńcem.
Lecz obojgu chciałem wprzódy
Oddać byka za indyka,
Ztąd wynikło przedsiewzięcie
Zastrzeżone jéj przysięgą.

Paulina.

Którą dochowałam święcie.

Pułkownik.

No!.. Jakoś tam szło nie tęgo,
Byłoby coś djable ślisko
Gdyby nie rezerwa blisko.

Paulina.

A mój mężu, czy się godzi.

Zdzisław (całując ją w rękę)

Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi.

Pułkownik.

Co więc chciałem, dokonałem
Imć Panu nauczkę dałem,
Jakie często gorzkie żale
Za zdziałane coś w zapale.
A Imć Panna niech pamięta,
W jak małéj czasem iskierce
Leży władza niepojęta,
Co rozerwać może serce.

Pan Benet.

Sens moralny wielkiéj wagi
W zapiskach moich umieszczę,
Ale dotąd nie wiem jeszcze
Za co ja, ja brałem plagi.

Pułkownik (ściskając go).

Przepraszam cię Jasiu drogi,
Ale dla twéj spokojności
Byłbyś zdradził na pół drogi.

Pan Benet.

Zbytek, zbytek przezorności.

Pułkownik.

Teraz spać — jutro Mocanie
Jak barana związać każę
I zawiozę przed ołtarze,
Niech się raz już koniec stanie.

Zdzisław.

Czemu nie dziś? — Jeszcze wcześnie.

Pan Benet.

Tylko północ.

Pułkownik.

Spać Mocanie!
A tymczasem żeń się we śnie.

Zdzisław (do Beneta).

Ależ Stryjaszku: Beatus qui tenet.

Pan Benet (kończąc).

Powiedział Pan Benet.
Ale wszyscy Benetowie
Jak jednéj matki synowie
Przy Boskiéj pomocy...

Pułkownik (sens kończąc).

Zawsze spali o północy.
Iść w ich ślady moje zdanie,
Zatém — dobranoc Mocanie.

(Zasłona spada).
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.