Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/4 Czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
4. Czerwca.

Wieczorem poszedłem do nich, zastałem kilka osób, między innemi młodziuchną mężatkę, żonę znajomego mi profesora, przyjaciółkę mojej Marylki. Siedziały obie na balkonie i tworzyły obrazek prześliczny. Obie ładne, a każda z nich inaczej, wyglądały z za zielonych wazonów: moja miała białą sukienkę, tamta dzikiego koloru z czarnemi ozdobami, ubrane we włosy; wydawały się jakby umyślnie zbliżone dwa typy, dwóch piękności. Ta złotowłosa, jasnooka, biała, tęskna i smutna; druga czarnobrewa, rumiana, żywa z uśmiechem w ustach i ogniem w oku. Był to harmonijny kontrast. Zatrzymałem się rysując w myśli te dwie główki po nad któremi, zielonemi gałęźmi spinał się bluszcz lśniący i Salvia okryta kwiatami.
Ze spojrzenia jakie na mnie rzuciła przyjaciółka, poznałem że wie wszystko, że między niemi nie ma żadnych tajemnic. Uśmiechnęła się złośliwie, zmierzyła mnie od stóp do głowy, a potem zwróciła czarne oczy na Marję, która zarumieniona skryła twarz, niby przypatrując się kwiatom. Niestety! nieodstępny sowietnik stał na progu balkonu! poszedłem powitać rodziców, którzy mnie dość zimno przyjęli. Ojciec zdaje się nic nie wiedzieć, matka niespokojna. Długo krążyć musiałem, nim na chwilkę potrafiłem zbliżyć się do niej. Przyjaciółka porwała tymczasem urzędnika i poczęła coś z nim szeptać, widziałem jak się cały perzyć, burzyć i żywo mówić począł, zupełnie wapno nie gaszone gdy nań wody naleją. Musiała go czemś dotknąć do żywego.
— Kazałaś mi czekać do jutra... doczekałem go, zmiłuj się nade mną, pozwól pisywać, daj sposób.
— Wszak nie nadługo jedziesz?
— To ty nazywasz nie długo? dwa lub może trzy miesiące.
— A! prawda! to nieraz cały wiek człowieczy, cała przyszłość, pisz pod kopertą profesorowej, jutro dam ci jej adres... jutro będę u niej i ty zapewne.
— Nie godzi się pytać o to. — Ucałowałem jej rękę i wyrwałem z niej zmięty kwiatek.
— Czemu nie nosisz pierścionka?
— Noszę go ale nie na ręku. Byłby widoczny, a ja, wstyd mi wyznać, pierwszy raz taić się muszę nawet przed dobrą matką moją. Nie bój się, nie rzucę tej pamiątki, a jeśli umrę odbierzesz ją.
— Zmiłuj się droga, nie myśl i nie mów o śmierci. Na co ją mięszać do wszystkiego, niech sobie pospolici kochankowie nią wojują. O! my żyć będziemy.
Ścisnęła mnie za rękę i nic nie odpowiedziała. Musieliśmy wejść do pokoju na herbatę. Profesorowa zaprosiła mnie do siebie na jutro, figlarnie, żartobliwie, wesolutko: spodziewam się, dodała, że pan czasu straconego żałować nie będziesz. Na szóstą proszę.
— Nie chybię.
— Zapowiadam panu, że prosiłam także sowietnika, wiedząc o ich wzajemnem przywiązaniu i sympatji.
Rozśmiałem się mimowolnie.
Egzamina się poczynają, Wrzosek nagli mnie do wyjazdu, obiecuje wyrobić pozwolenie wcześniejszego oddalenia (zapewne przez sowietnika, który radby się mnie pozbyć); a ja... muszę ci wyznać matuniu droga, ja, im bliżej ten wyjazd, tem więcej się go boję. Marja straszy mnie ciągle, sam wątpię o sobie, nie wytłumaczonym sposobem smutno mi odjeżdżać, choć do ciebie jadę, do swoich.
O! jak łatwo w człowieku zachwiać tę wiarę szczęśliwą młodości: ja codzień czuję ją słabszą w sobie; samo szczęście czyni niespokojnym, bojaźliwym. Ale pocóż to wszystko! Wszak jest Bóg, jest opatrzność i strzegą mnie matki modlitwy, wszak czysty jestem na sumieniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.