Pamiętnik panny służącej (1923)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.[1]
20 listopad.

Józef nazajutrz rano odjechał do Cherbourga. Gdy zeszłam na dół nie było go już.
Marjanna w złym humorze, z oczami nayuchniętemi, ochrypła, pompowała wodę ze studni.
Na stole w kuchni stał jeszcze talerz, na którym Józef jadł zupę i pusta szklanka po jabłeczniku... Byłam niespokojna i jednocześnie cieszyłam się... bo wszakże od dzisiaj zaczynało przygotowywać się dla mnie nowe, inne życie.
Rozwidniało się zwolna, i powietrze było zimne.
Wieś położona het po za ogrodem cała pogrążona była we mgle.
Nagle usłyszałam z dali słaby, przeciągły świst lokomotywy, który echo przyniosło z niewidzialnej zasnutej mgłą doliny. Świst ten pochodził z pociągu, który niósł Józefa wraz z mojem przeznaczeniem...
Nie jadłam śniadania... nie mogłam, doznawałam bowiem uczucia, iż w żołądku moim znajduje się coś tłustego, ciężkiego, coś, co trudno strawić... Nie słychać już było świstu... Mgła stawała się gęstsza i już dosięgała ogrodu i spowiła go... A jeśli Józef pojechał, aby nigdy nie wrócić?..
Przez cały dzień byłam roztargniona, zdenerwowana, i nadzwyczajnie wzburzona. Nigdy dom ten nie był dla mnie tak posępnym, długie korytarze nigdy nie wydawały się tak ponurymi z tą mrożącą ciszą, jak dnia tego. Nigdy tak jak wówczas nie była dla mnie nienawistną zła twarz pani i jej swarliwy głos. Zupełnie, ale to zupełnie nie mogłam niczem się zająć...
Wynikła z tego scena pomiędzy mną i panią, z powodu której będę zapewne zmuszona stąd odejść... Zapytuję siebie, jak przetrwam ten tydzień bez Józefa. Czuję prawdziwą potrzebę rozmawiania z kimkolwiek.
Zazwyczaj wieczorem Marjanna tak upija się, że wpada w kompletnie zwierzęcą niepoczytalność. Umysł jej staje się ociężały, język plącze się, wargi tak się lepią, że przypominają cembrowanie starych zużytych studni... przytem jest smutna i płacze...
Nic z niej nie mogę wyciągnąć, oprócz drobnych skarg, lekkich wykrzyków, przypominających kwilenie niemowląt.
Wczoraj wieczorem była mniej pijana niż zazwyczaj i zwierzyła się przedemną podczas nieskończonych jęków, że obawia się, czy nie jest w ciąży...
Marjanna w ciąży!... to już doprawdy szczyt wszystkiego!...
I nagle uczułam żywy dojmujący ból, jak gdyby we wnętrzności wbił mi kto sztylet. A jeśli to z Józefem? Przypomniałam sobie swoje pierwsze przypuszczenie w dniu, w którym tu nastałam, że muszą oni chyba sypiać ze sobą... Ale to podejrzenie następnie niczem nie mogło być poparte, nawet przeciwnie...
Nie... nie, to niepodobna... Gdyby Józef był w miłosnych stosunkach z Marjanną, wiedziałabym o tem... przewąchałabym to... Nie, tak nie jest, tak być nie może... A przytem Józef jest nadto „artystą“ w swoim rodzaju...
— Czy Marjanna jest pewna, że zaszła w ciążę? — spytałam z powątpiewaniem.
Marjanna zaczęła swymi tłustymi palcami nagniatać brzuch, który pod tem naciskaniem fałdował się jak poduszka gumowa, źle nadęta.
— Pewna?... Nie... nie jestem pewna... — odparła — tylko boję się tego.
— Az kimże Marjanna mogła zajść w ciążę?
Zawahała się z odpowiedzią... potem raptem z rodzajem dumy powiedziała:
— Z panem, naturalnie!
Omal nie pękłam od śmiechu... Tego tylko brakowało panu... Ach on jest wyborny, ten pan!... Marjanna będąc pewna, że śmieję się z zachwytu, zaczęła się śmiać także...
— Tak... tak... z panem... — powtarzała.
Ale jak to się mogło stać, że ja nic nie zauważyłam?... Jakim sposobem! Tak zabawna rzecz odegrała się w moich «czach, i ja nic nie wiedziałam... niczego nie domyślałam się.
Zapytałam Marjanny o to... i ona opowiedziała mi z uprzejmością i z całem wylaniem się:
— Dwa miesiące temu, właśnie byłam w pralni i myłam naczynia do śniadania, gdy pan przyszedł. To było jakoś wkrótce po nastaniu Celestyny do nas... Ach, to właśnie było po tem, jak pan rozmawiał z Celestyną na schodach. Pan wszedł do pralni wzburzony... ciężko oddychał... i oczy wyszły mu prawie na wierzch... Myślałam, że chwyci go apopleksja... Nic nie mówiąc, rzucił się na mnie. Odrazu zrozumiałam o co panu chodzi... rozumie się... nie mogłam zabronić... A przytem tutaj jest tak mało sposobności... Zdziwiło mnie to... ale było mi też i przyjemnie... Od tej pory przychodzi często... Jest to mężczyzna... miły... pieszczotliwy...
— Dobra Świnia, prawda, Marjanno?
— O tak!... — westchnęła z oczami pełnemi zachwytu. — I piękny mężczyzna!...
Jej tłusta, świecąca twarz przybrała uśmiech zwierzęcy. A pod rozmamanym niebieskim kaftanem, poplamionym tłuszczem i zasmarowanym węglami, olbrzymie piersi wzniosły się i opadły. Spytałam ją jeszcze:
— Czy przynajmniej Marjanna jest zadowolona?
— Tak, bardzo jestem zadowolona... — odpowiedziała — to jest... byłabym bardzo zadowolona, gdybym nie obawiała się zajść w ciążę... W moim wieku byłoby to nadto smutne.
Starałam się ją uspokoić i dodać otuchy, ale na każde moje słowo kręciła głową z powątpiewaniem, w końcu dodała To wszystko jedno... aby mieć spokój... pójdę jutro do pani Gouin...
Uczulam prawdziwą litość dla tej biednej kobiety, której umysł przepełniony był takiemi czarnemi i ponuremi myślami... Ach, jakaż ona biedna! I cóż jej z tego wszystkiego przyszło?... Rzecz wprost nadzwyczajna — miłość nie dała jej ani promyka ze swej pełnej wdzięku jasności... W Marjannie przebłyskuje światełko roskoszy, ale to tylko czyni jej twarz jeszcze brzydszą... Cieszy mnie jednak, jestem prawie szczęśliwa, że to tłuste ciało, od tak dawna pozbawione męskiej pieszczoty — pozyskało ją właśnie przezemnie... Bo przecież pan pobudzony pragnieniem ku mnie, poszedł do tej nieszczęśliwej istoty zaspokoić się w tak brzydki sposób.
Powiedziałam do Marjanny z przejęciem:
— Trzeba bardzo uważać Marjanno... Bo gdyby pani złapała was... to byłoby straszne...
— Och, nie ma obawy!... — wykrzyknęła. — Pan przychodzi do mnie tylko wtedy, gdy pani nie ma w domu i nigdy nie pozostaje długo... gdy zadowolni się zaraz idzie z powrotem... Przytem w pralni są drzwi na małe podwórko... a to podwórko jest prawie przy samej uliczce. Przy najmniejszym odgłosie pan może wymknąć się niepostrzeżenie... A zresztą, gdyby nawet pani przyłapała nas, to i co?...
— Pani w tej chwili wyrzuciłaby was, moja biedna Marjanno...
— A to i co?... — powtórzyła, kołysząc głową, jak stara niedźwiedzica.
Po krótkiej okrutnej ciszy, podczas której wyobraziłam sobie te dwie istoty, te dwie biedne istoty podczas miłosnych uniesień w pralni, spytałam:
— Czy pan jest czułym dla Marjanny?
— Naturalnie, że jest czuły...
— Czy mówi kiedy mile? o czem on rozmawia z Marianną?
Odpowiedziała:
— Pan przychodzi... Rzuca się na mnie natychmiast i potem mówi: „Ach szelma!... ach szelma!“ Następnie dyszy... dyszy... Ach, on jest bardzo miły!
Odeszłam od Marjanny z ciężarem w sercu... Teraz już się nie śmieję, nigdy nie będę się już śmiała z Marjanny, i litość dla niej zamieniała się we mnie w jakieś bolesne rozrzewnienie.
Ale przedewszystkiem rozrzewniam się nad sobą. Gdy powróciłam do swego pokoju, ogarnął mnie jakiś rodzaj, wstyCdu i wielkie zniechęcenie... Nie trzeba nigdy rozmyślać nad miłością... Bo jakże smutną w rzeczywistości jest miłość! Co zostaje po niej? — Śmieszność, gorycz, lub zupełnie nic... Co mi pozostało teraz po panu Janie, którego fotografja pyszni się w ramkach z czerwonego pluszu, stojąc na kominku? czuję tylko zawód, iż kochałam tego rodzaju próżną i bez serca kreaturę, i takiego głupca... I czy naprawdę mogłam kochać coś w tym rodzaju, o tej białej chorowitej twarzy, ujętej w te czarne kotlety lokajskie, z tymi rysami służalczości na czole. Fotografja ta irytuje mnie... Nie mogę mieć przed sobą codziennie tych głupich oczu, które bezustannie patrzą na mnie w jeden i ten sam sposób, pyszałkowato zuchwały i zarazem służalczy. Ach, nie! Niech idzie do innych na dno kufra, i niech oczekuje tego, jak stopniowo, coraz bardziej nienawiść moja zwiększać się będzie, aż wreszcie wszystko, całą przeszłość pochłonie radosny ogień i zrobi z tego popiół!...

Myślę o Józefie... Gdzie jest w tej chwili? Co robi? Czy pamięta o mnie? Prawdopodobnie jest teraz w kawiarni. Ogląda, rozpytuje, zdejmuje miary, być może wyobraża sobie ten efekt, jaki sprawię, zasiadłszy za kontuarem na tle luster pomiędzy różnokolorowemi butelkami. Chciałabym znać Cherbourg ulice tamtejsze, place, port, o którym opowiadał mi Józef. Przewracałam się z boku na bok w łóżku z pewną dumą. Myśli moje powędrowały do lasu w Raillon — widziałam znów trupa małej Klary... a potem znów kawiarnię. Nakoniec po strasznem umęczeniu usnęłam, mając przed oczami twardy i surowy obraz Józefa; stał on wciąż przedemną, gdzieś nizko, daleko, nad czarną głębią rozkołysanego morza, nad ktorem chwiały się białe żagle okrętowe na swych czerwonych drągach.

Dzisiaj niedziela, poszłam po południu do pokoiku Józefa. Dwa psy zaniepokojone towarzyszyły mi; miny ich były takie, jak gdyby pragnęły pytać mnie, gdzie jest Józef... W pokoju tym jest łóżko żelazne, wielka szafa, nizka komoda, stół, dwa krzesła, wszystko to z białego drzewa, wieszadło z ubraniem, aby się nie kurzyło, przysłonięte firanką z zielonej materji, oto całe umeblowanie. Pokój ten nie jest wykwintny, ale jest utrzymany w niezwykłym ladzie i porządku. Ma on w sobie coś surowego, w rodzaju surowości cel klasztornych. Na ścianach, pobielonych wapnem, pomiędzy portretami Déroulèda i generała Mercier, wizerunki święte bez ram, Przenajświętsza Panna, Święty Józef, rzeź niewiniątek, widok Raju... Nad łóżkiem zaś wielki krucyfiks z czarnego drzewa z kropielnicą, na tem gałęź poświęconego bukszpanu. Nie było to delikatnie z mojej strony zapewne... nie mogłam jednak powstrzymać się od przyjścia tu do jego pokoju i przepatrzenia go, przeszukania w nim, w nadziei odnalezienia jakiego sekretu. Nic jednak tajemniczego nie ukrywało się tutaj. Był to pokój człowieka, który niema sekretów, którego życie jest czyste, jawne, pozbawione skomplikowanych wydarzeń... klucze tkwiły w zamkach, ani jednej szuflady zamkniętej. Na stole paczki z ziarnami, oraz książka: „Dobry Ogrodnik“, na kominku książka do nabożeństwa o pożółkłych kartach, i mały zeszyt z przepisami sposobów politurowania mebli, robienia wina bordoskiego, oraz maści, zapobiegającej jakiejś chorobie, przytem pewna doza nikotyny i t. p. Nigdzie żadnego listu, nigdzie książki z rachunkami, nigdzie najmniejszego śladu korespondencji w jakiejkolwiek sprawie, politycznej, rodzinnej lub miłosnej. Na komodzie, obok zużytego obuwia i starych koneweczek do polewania, stos poukładanych numerami „La librę Parole“. Pod łóżkiem pułapka na szczury... Wszystko obejrzałam, wszystko przeszukałam: pomiędzy ubraniem, bielizną, szufladami, a nawet materacami w łóżku... I nic nie znalazłam!... W szafie nic nie odmieniło się, było w niej to samo, co i przed tygodniem, gdy podczas obecności Józefa porządkowałam w niej. Czyż to możliwe, aby Józef nic nie miał?... Czy to podobna, aby nie posiadał on tych tysiącznych drobnostek sekretnych, osobistych, które wykazałyby jego gusta, jego namiętności, jego myśli... coś, co przeważa w jego życiu?... Ach nareszcie!... Z głębi szuflady stołu, wyciągnęłam pudełko od cygar, owinięte w papier i owiązane sznurkiem, poplątanym w rozmaite strony... Z wielkim trudem porozwiązywałam supły, otworzyłam pudełko i zobaczyłam na podściółce z waty — pięć medali świętych, jeden mały krzyżyk srebrny i różaniec z czerwonych paciorków... Zawsze religja!...
Skończyłam rewizję i wyszłam z pokoju podrażniona nerwowo tem, że nie dowiedziałam się tego, czego chciałam się dowiedzieć.
Rzeczy jego są tak samo milczące jak jego usta, nieprzeniknione, jak jego oczy i czoło... Przez resztę dnia miałam przed sobą, jak żywą, twarz Józefa, twarz nieodgadnioną, szyderczą i naprzemian zrzędliwą. I zdawało mi się, iż słyszę jego słowa:
— Za daleko zapędziłaś się, mała niezdaro w swej ciekawości... Ach!... możesz jeszcze przepatrywać, możesz grzebać w mojej bieliźnie, w moich kufrach i w mojej duszy... i tak nigdy niczego nie dowiesz się!
Nie chcę więcej myśleć o tem wszystkiem, nie chcę już myśleć o Józefie... Coś takiego odbywa się w mojej głowie, że zdaje mi się, iż oszaleję... Powracajmy do moich wspomnień...

Gdy tylko wydostałam się od dobrych sióstr w Neuilly, wpadłam w piekło biur dla oficjalistów... Tyle razy obiecywałam sobie, że nie udam się już do nich... Ale gdy się jest na bruku i nie ma za co kupić kawałka chleba, co robić?... Przyjaciele, dawni towarzysze? Ach, oni nie pomogą z pewnością... Ogłoszenia w pismach?... Pociąga to za sobą uciążliwe koszta i przytem nieskończone korespondencje... a i do wszystkiego trzeba mieć szczęście, a także trzeba coś mieć w zapasie, a tu dwadzieścia pięć franków od Klekle rozlazło się bardzo prędko. Więc prostytucja?... Przechadzka po chodniku tam i z powrotem?... Sprowadzać sobie mężczyzn, często jeszcze więcej gołych od siebie!... Ach, daję słowo, nie... przytem nie potrafiłabym oddać się temu rzemiosłu... dla przyjemności tyle, ile chcę... dla pieniędzy... nie mogę... nie potrafię... zawsze wpadam... Byłam więc zmuszona parę przedmiotów ze swojej skromnej biżuterji zastawić w lombardzie, aby módz zapłacić za mieszkanie i życie.

Ach, te biura pośrednictwa pracy!... jakiż to wstrętny wyzysk... Przedewszystkiem, trzeba zapłacić dziesięć su za zapisanie się i za możliwość otrzymania złego miejsca... W tych ohydnych budach nie brakuje złych miejsc... jest tylko kłopot z wyborem, oto, czy zgodzić się do tej, czy innej chołoty? Dziś taki czas nastał, że byle jakie kobiety, pierwsze lepsze kupcowe ze sklepików, muszą mieć służącą i odgrywać przed nią rolę hrabiny... Co za nędza!... Jeżeli po tych wypytywaniach, po tych upokarzających śledztwach, nareszcie dojdzie się do porozumienia z jedną z tych obrzydliwych kołtunek i obejmie u niej służbę, wtedy trzeba właścicielce biura, zapłacić trzy procent całorocznej pensji... Tem gorzej, jeżeli naprzykład w owej służbie jest się tylko dni dziesięć. To ich nic nie obchodzi... ich rachunki są w porządku i muszą być całkowicie wypłacone. Ach, one umieją wyzyskiwać! wiedzą doskonale, gdzie nas posyłają i że wkrótce stamtąd odejdziemy... Oto ja sama w ciągu czterech i pół miesięcy byłam w siedmiu miejscach.
Prawdziwie czarna serja... domy te były niemożliwe, gorsze od galerów dla złoczyńców. I musiałam zapłacić w biurze trzy od sta za lat sześć, wliczając w to dziesięć su wpisowego, co czyni przeszło dziewięćdziesiąt franków...
I wszystko to na nie i wszystko znowu trzeba było zaczynać od początku! I czyż to jest sprawiedliwe? Czyż to nie jest wstrętne złodziejstwo?
Złodziejstwo!... W którąkolwiek stronę by się nie zwrócić, wszędzie złodziejstwo... Naturalnie, że zawsze najbardziej okradani są ci, którzy nic nie mają, przez tych, którzy mają wszystko... Ale cóż robić?... Wściekamy się, buntujemy i w końcu powiadamy sobie, iż ostatecznie lepiej być okradanym, aniżeli zdychać jak pies na ulicy...
Świat jest urządzony nędznie, to nie ulega wątpliwości... Jaka szkoda, że generałowi Boulanger nie udało się to wtedy... Przynajmniej ten, wydawało się, że ujmuje się za służbą, że lubi ją.
Biuro, w którem, byłam tak głupia, że zapisałam się, mieściło się przy ulicy Colisée, w głębi podwórza, na trzeciem piętrze zczerniałego starego domu, mającego wygląd domu dla robotników. Wejście i schody ważkie i drabiniaste o stopniach brudnych, do których przylegały podeszwy, poręcz lepka, obmierzła, przytem powietrze okropne.
Nie chcę przesadzać, ale doprawdy widok tych schodów był dostateczny, aby sprawić mi nudności i obudzić chęć do ucieczki.
Nie mogę zrozumieć, jak do takiej obmierzłej, niezdrowej dziury, mogły przychodzić eleganckie, piękne panie... Widocznie nie są one skłonne do obrzydzenia...
Właścicielką owego biura była pani Paulhat-Durand, czterdziesto pięcio letnia wysoka kobieta. Włosy miała faliste i bardzo czarne, i pomimo, że ciało jej już nieco rozlewało się, to jednak zachowała jeszcze z resztek piękności, majestatyczną postawę... i oko!... Ho! ho!... Zawsze ubrana z surową elegancją, w sukni z czarnej tafty, z długim złotym błyszczącym łańcuchem na piersiach i w krawacie ciemnym na szyi, z rękami bardzo białemi, miała w sobie dużo godności nieco wyniosłej. Żyła ona z urzędniczkiem miejskim, panem Ludwikiem. Był to zabawny typ, niezwykły krótkowidz, drobniutko stąpający, zawsze cichy i bardzo niezgrabny w swoim szarym, wyszarzanym i zbyt krótkim żakiecie... Smutny, bojaźliwy, zgarbiony choć młody, nie wyglądał na szczęśliwego, ale na zrezygnowanego... Nigdy nie odważył się rozmawiać z nami, ani też na nas spojrzeć, ponieważ jego opiekunka była bardzo zazdrosna... Gdy wschodził z teczką pod pachą, uchylał przed nami lekko kapelusz, nie odwracając w naszą stronę głowy, poczem, pociągając nieco nogą, wślizgiwał się w korytarz, jak cień... Może uczuwał fałszywy alarm w żołądku, biedny chłopiec!... Wieczorem pan Ludwik załatwiał korespondencje i prowadził książki i zresztą wszystko...
Pani Paulhat-Durand nie nazywała się ani Paulhat ani Durand; te dwa nazwiska, tak bardzo pasujące do siebie, zatrzymała po dwóch mężczyznach dziś już nie żyjących, z którymi miała stosunki i dzięki którym zdobyła środki na założenie swego biura. W istocie nazywała się Józefina Carp. Jak wiele innych właścicielek biur pośrednictwa dla służby, była ona dawną panną służącą. Było to widać odrazu z jej pretensjonalnej miny i z zachowania się, jakie miała, parodjując wielkie damy, u których niegdyś służyła, i pomimo złotego łańcucha i czarnej jedwabnej sukni, znać było jej nizkie pochodzenie. Pyszniła się, jak to zazwyczaj czynią dawne służące, pyszniła się jednak jedynie wobec nas, bo wobec swoich klijentów przeciwnie, zachowywała się zawsze z uniżoną służalczością, odpowiednio do ich stanowiska społecznego lub majątku.
— Ach, co za świat, pani hrabino!... — narzekała — panny służące wymagają przepychu, nie chcą pracować, a za ich uczciwość i moralność nie mogę zaręczać tak, jakby to pani hrabina sobie życzyła! Kobiet do pracy, takich, co to potrafią i uszyć, co znają swój fach, nie ma już... nie mam już takich... i nikt ich nie ma... tak to jest teraz...
Przy tem wszystkiem biuro jej miało odbyt... Posiadało klijentelę z dzielnicy Pól Elizejskich, złożoną w większej części z cudzoziemców i żydów... Ach, widziałam ja tam rozmaite historje.
Drzwi wychodziły na korytarz, z którego wchodziło się do salonu, gdzie panowała pani Paulhat-Durand w swej odwiecznej sukni z czarnego jedwabiu. Na lewo korytarza znajdowała się ciemna dziura, coś w rodzaju obszernego przedpokoju, ostawionego wokoło ławkami, ze stołem po środku, okrytym czerwoną wełnianą wyblakłą serwetą. I nic więcej. Do przedpokoju tego wpadało światło jedynie przez wązkie szybki, wprawione w górną część przepierzenia, które oddzielało go od biura. Podczas pochmurnego, smutnego dnia, gdy cień zasnuwał te szybki, przedmioty i twarze tonęły jakby we mgle, iż trudno było je rozpoznać. Przychodziłyśmy tu codzień rano i popołudniu, była nas cała kupa, kucharki, pokojówki, ogrodnicy, lokaje, stangreci, kamerdynerzy, tu opowiadaliśmy sobie o naszych zmartwieniach, niepowodzeniach i nędzy, marząc o dostaniu niezwykle cudownego, zbawczego miejsca. Niektórzy przynosili z sobą książki i dzienniki, w które namiętnie wczytywali się, inni pisali listy... Rozmowy nasze, niekiedy smutne, a niekiedy wesołe, były często przerywane niespodziewanem ukazaniem się pani Paulhat-Durand.
— Uciszcie się... panny... — wołała. — W salonie nie można porozumieć się.
Albo:
— Panno Janino!... — wywoływała ostrym piskliwym głosem.
Panna Janina podnosiła się, poprawiała nieco włosy i wychodziła za właścicielką do biura, z którego wracała po kilku minutach, wykrzywiając usta. Orzeczono, że świadectwa jej nie są takie, jak potrzeba!... Czegóż to im się zachciewało?... Może dyplomu cnoty? czy co?...
Lub też nie mogli zgodzić się co do wynagrodzenia, wtedy wychodząc, mówiła:
— Ach! nie... to jakaś jędza!... Wstrętna szynkarka... Sama sprzedaje!... Och la! la! la! czworo dzieci w domu..* proszę częściej!
Wszystko to wypowiadane było z naciskiem i podkreślane wściekłymi lub sprośnymi ruchami.
Wszyscy bez wyjątku przechodziliśmy te koleje, wzywani do biura coraz piskliwszym głosem pani Paulhat-Durand, której twarz woskowo-żółta w końcu ze złości zieleniała... Co do mnie, w tej chwili wiedziałam z kim mam do czynienia, i że miejsce nie będzie odpowiednie... I dla rozrywki wprowadzałam w podziw piękne damy... bo oto ja zaczynałam wypytywać je... odpłacając pięknem za nadobne... „
— Pani jest zamężna?... — pytałam.
— Naturalnie.
— A czy... pani ma dzieci?
— Ma się rozumieć...
— A psy?...
— Tak.
— Czy panna służąca musi czuwać po nocach?
— Gdy wychodzę wieczorem... naturalnie.
— A czy pani często wychodzi wieczorem?
Usta owej pani zaciskały się... Już miała odpowiedzieć. Wówczas ja, zmierzywszy wzrokiem pogardliwym jej kapelusz, kostjum oraz całą postać, odpowiadałam krótko, wzgardliwie:
— Żałuję, ale miejsce u pani nie podoba mi się... Nie chcę być w takim domu, jak u pani.
I wychodziłam tryumfująco...
Pewnego dnia mała kobietka o włosach nieprzyzwoicie umalowanych, z ustami uczerwienionemi, z uróżowanymi policzkami, nadęta jak kura afrykańska, uperfumowana niemożliwie, pytała mnie już po trzydziestu sześciu innych pytaniach.
— Czy dobrze się prowadzisz?... Czy przyjmujesz u siebie kochanków?
— A pani?... — odparłam spokojnie, nie okazując zdziwienia.
Inne z nas mniej wymagające, bardziej wyczerpane lub łagodniejsze, godziły się na te śmierdzące miejsca.
Żegnano je:
— Szczęśliwej drogi... Do niedługiego zobaczenia!...
Gdy tak patrzyłam na te nasze wszystkie skupione postacie na ławkach z nogami powykręcanemi, wyczekujące ogłupiałe lub zagadane... i gdy co chwila dawał się słyszeć, głos naszej opiekunki, wywołujący:
— Panna Wiktorja!... Panna Irena!... Panna Julja!... to niekiedy wydawało mi się, że oczekujemy na zupełnie inne zapotrzebowanie... Wydało mi się to zabawnem, i uwagę swoją pewnego dnia wypowiedziałam głośno. Przyjęto ją ogólnym wybuchem śmiechu. Każdy natychmiast rozpowiadał, co tylko wiedział cudownego o tego rodzaju zakładach... Jedna, wiecznie odęta, obierając właśnie pomarańczę, dodała:
— Z pewnością tam byłoby nam lepiej... tam się ciągle tylko jada i pije dobre rzeczy, pije się nawet szampana i nosi się koszule w srebrne gwiazdy... nie potrzeba tam gorsetów!
Inna znów, wielka, sucha, z bardzo czarnymi włosami na głowie i na wargach, czyniąca wrażenie bardzo dwuznaczne, rzekła:
— A przytem... jest to pewno nie tak męczące... Bo ja naprzykład jednego i tego samego dnia muszę oddawać się panu, synowi pana... kamerdynerowi... chłopakowi od rzeźnika... chłopakowi od kupca... temu co przychodzi do gazu... i jeszcze innym... no, to możecie sobie wyobrazić, że mam dosyć....
— Och! obrzydliwa... fe! — wrzeszczano ze wszystkich stron.
— Och, wy jesteście pewnie inne, moje aniołki... odpowiedziała, wzruszając swemi kańciastemi ramionami.
Pamiętam, że wówczas przyszła mi na myśl siostra moja, Ludwika, zamknięta zapewne w jednym z takich domów... Może życie jej jest spokojniejsze i szczęśliwsze, w każdym razie jest zabezpieczona od nędzy i głodu. I rozmyślając nad tem, zobaczyłam wyraźniej niż kiedykolwiek swoją ponurą, skołataną młodość, swoją egzystencję wędrowniczą i niepewną, z wiecznym strachem jutra i mimowoli dodałam:
— Tak, może tam i lepiej!...
I nadszedł wieczór jeszcze smutniejszy od dnia... Umilkłyśmy zmęczone gadaniem i wyczekiwaniem... Lampka gazowa zapłonęła w korytarzu i punkt piąta regularnie można było widzieć przez szyby w drzwiach zgarbioną sylwetkę pana Ludwika, który szybko przechodził i znikał...
Było to sygnałem rozejścia się.
Często stare stręczycielki, makarele o minach godnych poważania i im podobne, ze słodyczą miodową dobrych sióstr, oczekiwały na chodniku naszego wyjścia... Potem nieznacznie szły za nami i w najciemniejszem miejscu ulicy, po za ciemnymi ciężkimi murami Pól Elizejskich, zdaleka od posterunków policyjnych, zaczepiały nas:
— Chodźcie do mnie, zamiast mordować się i żyć w nędzy. U mnie będzie wam dobrze, przyjemnie, u mnie znajdziecie przepych, pieniądze, swobodę...
Dwie z moich koleżanek, olśnionych obietnicami, posłuchało i poszło za temi handlarkami tandety miłosnej... Gdzie są one teraz?...
Pewnego wieczoru z jedną z takich stręczycielek poszłam do kawiarni „Rond-Point“ na kieliszek chartreusu. Przyjrzałam się wówczas dobrze jej szpakowatym włosom i poważnej toalecie wdowiej. Jej tłuste, jakby lepkie ręce, pokryte były pierścieniami... Jeszcze bardziej porywająco aniżeli dni poprzednich zachęcała mnie... A gdy słuchałam tego blagowania z niewzruszoną obojętnością, rozpowiadała z zapałem:
— Ach, gdyby panienka zechciała! Nie trzeba długo na ciebie patrzeć, aby się domyślić, jak musisz być wszędzie ładna!... to jest prawdziwa zbrodnia tak marnować swoje ciało... tak trwonić swoją piękność, marnować ją w domu z byłe kim! Piękna... i jestem pewna... że sprytna... o, panienka prędka zrobiłaby interes — doszłaby do majątku!... Bo trzeba wiedzieć, że mam wyborową klientelę... złożoną ze starych... bardzo wpływowych i... bardzo szlachetnych panów... Praca niekiedy bywa nadto uciążliwa... a o tem, na co namawiam, nie można tego powiedzieć... Przytem można mieć dużo... dużo pieniędzy!... Wszystko, co jest najlepszego w Paryżu, przychodzi do mnie... sławni jenerałowie... możni urzędnicy... cudzoziemscy ambasadorowie...
Przysunęła się i, zniżywszy głos, dodała:
— Trzeba wiedzieć, że nawet prezydent republiki... w swej własnej osobie. Tak, moja mała! Po tem możesz sądzić, jakim jest mój dom... Nie ma podobnego mu na świecie... Ten w Rabineau jest niczem w porównaniu z moim... I słuchaj, wczoraj o piątej prezydent był tak zadowolony, iż przyrzekł mi palmę akademicką... dla mego syna, który jest zarządzającym zakładem wychowawczym w duchu religijnym.
Patrzyła na mnie długo, chcąc przejrzeć moją duszę i ciało, i powtórzyła:
— Ach, gdyby panienka chciała... Jakież miałaby powodzenie...
Poczem tonem przyjacielskim, zwierzając się, mówiła:
— Przychodzą także do mnie często w tajemnicy panie z najwyższego towarzystwa... niekiedy same, a niekiedy ze swemi mężami lub kochankami. Ach, rozumie to panienka, u mnie trzeba potrosze być wszystkiem.
Mówiłam jej, iż nie posiadam rzeczy niezbędnych do tego fachu, że brak mi dostatecznych wiadomości w miłosnej dziedzinie, że brak mi eleganckiej bielizny, toalet... klejnotów... Na to owa stara stręczycielka odpowiedziała:
— Jeżeli tylko o to idzie!... nie potrzebuje się panienka kłopotać... ponieważ u mnie toaletą najwięcej poszukiwaną jest piękność naturalna... jakaś para dobrych pończoch i nic więcej!...
— Przytem moi klijenci są bardzo szykowni, zwłaszcza ambasadorzy... mają oni manje... przekładają nadewszystko i poszukują panien służących, a dla subretki czarna, obcisła sukienka... biały fartuszek... mały czepeczek i koniec... Spód może być kosztowny... Ale posłuchaj mnie dobrze... Zaręcz mi trzymiesięczny pobyt u mnie, a wyposażę cię w garderobę miłosną, we wszystko najlepsze, będziesz mieć rzeczy, jakich nigdy nie miała żadna z subretek komedji francuskiej... ta ci obiecuje...
Powiedziałam, że muszę się namyśleć...
— Więc niech tak będzie... niech się panienka namyśli — radziła ta handlarka ludzkiego ciała. — W każdym razie zostawię swój adres — dodała. — Jeżeli serce ci szepnie... przyjdziesz! Ach, jestem spokojna!.. Jutro opowiem o tobie prezydentowi republiki...
Skończyłyśmy pić. Stara zapłaciła za dwa kieliszki, wyciągnęła z czerwonego portfelu kartę wizytową, podając mi ją skrycie..
Gdy wyszła, spojrzałam na kartę i przeczytałam:


PANI REBEKA RAMVET
MODYSTKA

Byłam świadkiem niezwykłych scen u pani Paulhat-Durand. Nie mogąc opowiedzieć o wszystkich, wybieram jedną, która może służyć jako przykład tego, co się codziennie działo w tym domu.
Mówiłam już, że górna część przepierzenia, dzielącego przedpokój od biura, była oszkloną, a na szybach wisiały przezroczyste firanki. Po środku znajdował się lufcik zazwyczaj zamknięty... Stanęłam na ławce i, ażeby się podwyższyć jeszcze, postawiłam stołek i ostrożnie wsunęłam swój podbródek między ramy ruchomej, niedomkniętej szyby... Zagłębiłam wzrok do pokoju i oto, co zobaczyłam:
Jakaś pani siedziała w fotelu, pokojówka stała przed nią, w końcu zaś pokoju pani Paulhat-Durand układała w szufladzie papiery.
Pani owa przybyła z Fontainebleau w poszukiwaniu pokojówki... Miała lat około pięćdziesięciu i wygląd bogatej i szorstkiej burżujki. Ubrana poważnie, z prowincjonalną surowością.
Pokojówka o niezdrowej, cierpiącej twarzy, z cerą ołowianą i zżółkłą od złego pożywienia lub z jego braku, była miłą i mogłaby być nawet ładną w szczęśliwszych warunkach. Wyglądała czyściutko, ubrana w czarną spódniczkę i trykotowy kaftanik, obciskający jej chudą talję, biały czepeczek na porządnie uczesanej głowie, z pod którego wysuwały się falujące blond włosy, okalające czoło.
Dama nie spuszczała z niej oczu, egzaminowała ją szczegółowo, zaczepnie, nieprzyjemnie, przejmująco, aż nareszcie zdecydowała się przemówić:
— A więc — wyrzekła — chcesz się zgodzić za pannę służącą?
— Tak, proszę pani.
— Wcale nieźle wyglądasz... Jak się nazywasz?
— Janina Godec...
— Co powiadasz?.. jak?..
— Janina Godec, proszę pani...
Pani wzruszyła ramionami.
— Janina — wyrzekła. — To nie jest wcale imię odpowiednie dla służącej... jest to imię dla panienki. Jeżeli zgodzisz się do mnie na służbę, mam nadzieję, że nie będziesz miała pretensji do zatrzymywania imienia Janiny?...
— Jak pani będzie sobie życzyła.
Janina spuściła głowę... i oparła ręce na lasce swego parasola.
— Podnieś głowę — rozkazała pani — trzymaj się prosto... Czyż nie widzisz, że dziurawisz dywan końcem parasola. Skąd jesteś?
— Z Saint-Brieuc.
— Z Saint-Brieuc!
I przybrała wyraz pełen pogardy, który szybko przeszedł we wstrętny grymas... kąty oczu jej zwęziły się, jak gdyby wypiła szklankę octu.
— Z Saint-Brieuc?.. — powtórzyła. — Zatem jesteś bretonką? Nie lubię bretonek... są uparte i nieporządne...
— Bardzo lubię porządek, proszę pani — protestowała Janina.
— Ach, sama to o sobie mówisz... Ile masz lat?
— Dwadzieścia sześć.
— Dwadzieścia sześć?.. Zapewne z opuszczeniem miesięcy, w których cię karmiono... Wydajesz się starszą... Nie masz potrzeby oszukiwania mnie...
— Nie oszukuję pani... Zapewniam panią, że mam dwadzieścia sześć lat... Jeżeli wyglądam starzej, to dlatego, że długo chorowałam.
— Ach, chorowałaś?.. — zauważyła burżujka z przekąsem. — A czy długo chorowałaś?.. Uprzedzam cię, że u mnie w domu jest dużo roboty i że potrzebuję kobiety bardzo zdrowej.
Janina chcąc naprawić swe poprzednie niebaczne słowa, wyrzekła:
— Ale teraz jestem zdrowa... zupełnie zdrowa...
— To twoja rzecz... My nie możemy brać tego pod uwagę... Jesteś panną, czy zamężną?..
— Jestem wdową, proszę pani.
— Ach!.. ale spodziewam się, że nie masz dziecka?..
I gdy Janina nie odpowiedziała w tej chwili, pani szybko pytała:
— Ostatecznie... masz dzieci, tak, czy nie?..
— Mam córeczkę — odparła nieśmiało pokojówka.
Wtedy pani zaczęła wyprawiać miny i ruchy, jakgdyby odpędzała od siebie rój much.
— O, żadnych dzieci w moim domu... — wykrzyknęła — żadnych dzieci... za żadną cenę nie chcę tego... Gdzie jest twoja córka?
— Jest u ciotki mego męża...
— A czemże się ta ciotka zajmuje?
— Ma szynk w Rouen...
— To smutne rzemiosło... Pijaństwo, rozpusta, piękny przykład dla małej dziewczynki!.. Zresztą to twoja rzecz... Ile lat ma twoja córka?
— Osiemnaście miesięcy, proszę pani.
Pani podskoczyła i gwałtownie obróciła się w fotelu. Była oburzona, zgorszona... Coś w rodzaju kwiku wybiegło na jej wargi:
— Dzieci!... — zrzędziła — proszę cię... jak można mieć dzieci, gdy ich nie można chować przy sobie... także!.. Ach, ei ludzie są niepoprawni!
Coraz bardziej zaczepna, okrutna niemal, zwróciła wzrok swój na drżącą Janinę.
— Uprzedzam cię — powiedziała, akcentując każde słowo — uprzedzam cię, że jeżeli zgodzisz się do mnie na służbę, to nie pozwolę ci przyprowadzać do mego domu twojej córki... Nie cierpię, aby się przetwierano po moim domu. Żadnych obcych... żadnych włóczęgów, żadnych nieznajomych ludzi, ani myślę narażać się na to...
Pomimo tego oświadczenia niezbyt zachęcającego, pokojówka ośmieliła się zapytać:
— W takim razie pani pozwoli mi pojechać zobaczyć się z córką raz... jedyny raz na rok.
— Niejaką nieubłaganą odpowiedź dała burżujka i jeszcze dodała:
— U mnie niema nigdy żadnych wychodnich... Jest to zasadą w moim domu... zasadą, od której nie będę odstępowała... Nie za to płacę służbie, aby pod pretekstem odwiedzania swoich córek, włóczyła się niewiadomo gdzie. Tak, naturalnie, byłoby to wygodnem.... Ale nie... Czy masz świadectwa?
— Tak, proszę pani.
Wyciągnęła z kieszeni papier, w którym były zawinięte świadectwa zżółkłe, pogniecione i pobrudzone, następnie podała je ze spokojem spracowaną drżącą ręką.
Pani końcami palców, z widoczną obawą powalania się, ujęła je z niesmakiem, roztworzyła i rozpoczęła czytać na głos:
— Zaświadczam, że panna J...
Zatrzymała się raptem i zwróciła srogie spojrzenie na Janinę, coraz więcej drżącą:
— Panna?.. Jesteś panną... a więc to tak, nie jesteś zatem zamężną?.. Masz dziecko i nie jesteś zamężną? Co to ma znaczyć?
Pokojówka tłumaczyła:
— Przepraszam bardzo panią... Wyszłam za mąż przed trzema laty, a to świadectwo jest z przed sześciu lat... Niech pani będzie łaskawa zobaczyć.
— Ostatecznie to twój interes.
I rozpoczęła na nowo czytanie świadectwa:
„...że panna Janina Godec była u mnie przez trzynaście miesięcy, i że nie mam nic do zarzucenia ani jej pracowitości, ani prowadzeniu się, jakoteż uczciwości“... tak, zawsze to samo... Świadectwa, które nic nie mówią... które niczego nie dowodzą... Jakąż tu można mieć pewność... Gdzie można napisać do tej pani?
— Ona umarła.
— Umarła... Masz tobie, umarła... Zatem masz świadectwo napisane przez osobę, która dała je i zaraz umarła... Przyznać chyba musisz sama, że to jest dosyć podejrzane...
Wszystko to wypowiedziane było z upokarzającą podejrzliwości i tonem grubjańskiej ironji.
Zabrała się do drugiego świadectwa.
— A ta osoba?.. Zapewne także już umarła, co?
— Nie, proszę pani... Pani Robert jest w Algierze ze swoim mężem, pułkownikiem.
— W Algierze! — wykrzyknęła dama. — Naturalnie... I jakże chcesz, abym pisała do Algieru?.. Jedne poumierały... inne są w Algierze... Jedźże i szukaj potwierdzenia w Algierze?.. Wszystko to jest nadzwyczajne!..
— Ale mam jeszcze inne, proszę pani — szepnęła nieszczęśliwa Janina Godec. Pani będzie łaskawa zobaczyć, tamte będzie pani mogła sprawdzić...
— Tak! tak! widzę że masz jeszcze wiele innych... byłaś w wielu służbach... w nazbyt wielu... W twoim wieku... tak, to bardzo zachęcające!.. Zatem zostaw mi swoje świadectwa... zobaczę... Ale jeszcze rzecz jedna... co umiesz?..
— Znam się na gospodarstwie... umiem szyć... podawać do stołu.
— Umiesz reperować ubranie, bieliznę?...
— Tak, proszę pani.
— A umiesz tuczyć drób?
— Nie, proszę pani... to nie mój fach.
— Twoim fachem jest, moja kochana — zawyrokowała ostro pani — robić to, co ci nakażą twoi państwo. Musisz mieć nieznośny charakter.
— Ależ nie. proszę pani... Wcale nie jestem „hardą“.
— Naturalnie... tak mówisz... wy wszystkie to mówicie przy zgodzie...
— No, zatem, jak ci już powiedziałam, służba u mnie jest dosyć trudna... Wstaje się o piątej rano.
— I w zimę także?
— I w zimę... tak, naturalnie. 1 dlaczego mówisz: „I w zimę także“?... Czy to w zimę ma być mniej roboty?... także śmieszne pytanie! Do pokojówki należy trzymanie w porządku schodów, salonu, gabinetu pana... sypialni naturalnie także... oraz palenie w piecach... Kucharka sprząta przedpokój, korytarze, jadalnię... Wszystko musi być u mnie w wielkim porządku, nie może być nigdzie ani pyłku... klamki wyczyszczone, meble także, lustra dobrze pomyte... Pokojówka musi się także zajmować, drobiem.
— Ale ja tego nie umiem, proszę pani!
— Nauczysz się!.. po za tem musi prać, prasować, z wyjątkiem koszul pana, a także musi szyć. Nic nie daję do szycia na miasto, z wyjątkiem moich kostjumów, musi też podawać do stołu... pomagać kucharce w czyszczeniu naczyń... froterować posadzki... Wszystko musi być w wielkim porządku... Jestem bardzo wymagająca co do porządku... i uczciwości... a nadewszystko uczciwości... Wszystko jest u mnie pod kluczem; gdy co potrzeba, wtedy do mnie się należy zwracać... nienawidzę marnotrawstwa... Co masz zwyczaj pić na śniadanie?
— Kawę, proszę pani.
— Białą kawę... I nie wstydzisz się? Tak, teraz one wszystkie chcą pić białą kawę... A więc niema u mnie tego zwyczaju... Będziesz jadała zupę... to zdrowsze na żołądek... Co mówisz?
Janina nic nie mówiła... Ale znać było, że robi wysiłki, aby coś powiedzieć.
Nareszcie odważyła się:
— Bardzo przepraszam panią... ale co pani daje do picia?
— Sześć litrów jabłecznika na tydzień.
— Nie mogę pić jabłecznika, proszę pani, doktór zabronił mi.
— Ach, doktór ci zabronił... Dostaniesz jednak sześć litrów jabłecznika... Jeżeli będziesz chciała zamiast niego pić wino, kupisz je sobie... To twoja rzecz... Jaką chcesz pensję?
Janina wahała się, spoglądała na dywan, na zegar, na sufit, obracała w rękach swój parasol, nareszcie wyrzekła nieśmiało:
— Czterdzieści franków.
— Czterdzieści franków!.. — wykrzyknęła pani. — A dlaczegóż nie dziesięć tysięcy franków?.. Chyba oszalałaś?.. Czterdzieści franków... To wprost rzecz niesłychana! Niegdyś płacono miesięcznie piętnaście franków... i o wiele lepiej było się obsługiwaną... Czterdzieści franków!.. I przytem nawet nie umiesz tuczyć drobiu!.. nic nie umiesz! Dam ci trzydzieści franków... i myślę, że i tak daję za wiele... U mnie na nic nie możesz wydać pieniędzy... Nie jestem wymagającą co do ubrania... Przecież będziesz miała życie, pranie...
Janina wyrzekła:
— Wszędzie, gdzie byłam, płacono mi czterdzieści franków.
Ale pani podniosła się i sucho, złośliwie powiedziała:
— A więc... trzeba iść do nich z powrotem... Czterdzieści franków!.. to bezczelność!.. Oto są twoje świadectwa... twoje świadectwa od ludzi pomarłych... Możesz sobie iść...
Janina zawinęła starannie świadectwa i schowała do kieszeni sukni, poczem głosem bolesnym i nieśmiałym odezwała się z prośbą:
— Jeżeli pani będzie taka dobra i dołoży do trzydziestu pięciu franków... to zgodzę się...
— Ani jednego su... odejdź! Pojedź do Algieru i odnajdź swoją panią Robert!.. Idź, gdzie ci się podoba. Nie brakuje takich włóczykijów jak ty... można je mieć na zawołanie... Idź sobie.
Janina bardzo zasmucona, ukłoniwszy się dwa razy, wyszła wolno z biura... Z jej oczu i ust drgających wyczytałam, iż jest bliska płaczu.
Zostawszy samą, dama wykrzyknęła:
— Oto służba... co za plaga!.. Nie będzie można niedługo wcale jej trzymać i samemu wszystko robić.
Na co pani Paulhat-Durand, która ukończyła już przebieranie swoich papierów, odpowiedziała majestatycznie i surowo:
— Zapewniam panią... że one są wszystkie takie... Nie chce im się nic robić, ale chciałoby się brać tysiące i setki franków... Nie mam dzisiaj nic lepszego... może jeszcze gorsze. Jutro postaram się dla pani coś wynaleźć... Ach, jest to prawdziwe utrapienie, zaręczam pani...
Opuściłam miejsce obserwacji z chwilą, gdy Janina Godac weszła do przedpokoju.
— I cóż? — pytano jej.
Usiadła na ławce w głębi z głową opuszczoną, z opadłemi ramionami, z ciężkiem sercem, z pustym żołądkiem. Siedziała cicho, tylko nogi pod suknią poruszały się nerwowo.

Potem widziałam rzeczy jeszcze smutniejsze.
Pomiędzy dziewczętami, które codziennie przychodziły do pani Paulhat-Durand, zauważyłam jedną, głównie dlatego, iż miała ona na głowie czepiec bretoński, i dlatego, że na pierwsze spojrzenie uderzyła mnie w niej nieprzeparta melancholia. Wieśniaczka zabłąkana w Paryżu, w tym przerażającym Paryżu, w którym bezustannie nas potrącają, popychają i w którym wszystkich ogarnia gorączka. Nie znam nic równie opłakanego.
Patrzę na tę dziewczynę i bezwiednie myślę o tem, co przebyłam tu na początku mojej karjery. Wciąż zadaje sobie nieskończone pytania... Dokąd zdąża?.. Skąd się tu znalazła?.. Czemu porzuciła swą rodzinną ziemię? Jakie szaleństwo, jaki wicher zagnał ją w to wzburzone, smutne i obłędne ludzkie morze?..
Pytania te również tkwiły we mnie i codziennie obserwowałam tę biedną, okropnie opuszczoną dziewczynę, siedzącą w kącie pomiędzy nami.
Była brzydką, tą ostateczną brzydotą, która wyklucza wszelką litość i pobudza ludzi do okrucieństwa, ponieważ istotnie jest ona jakby zniewagą dla nich..
Bo jeżeli która jest upośledzona od natury, to jednak rzadko się zdarza, aby kobieta nawet zupełnie brzydka była pozbawioną praw ludzkich. Zwykle jest w niej coś, pomimo wszystko, oczy, usta, jakiś ruch ciała, giętkość bioder, lub jakieś wdzięczne powiązania ramion, świeżość cery, jednem słowem coś, na czem wzrok innych mógłby spocząć bez odrazy. Nawet u bardzo starych kobiet prawie zawsze pozostaje pewien wdzięk nawet wówczas, gdy już zupełnie zwiędną, gdy już wszystkie popędy płciowe w nich zamrą, zostaje w nich jeszcze coś z tego, co posiadały niegdyś.
Bretonka ta nie miała nic z tego, a była zupełnie młoda. Mała, z podługowatym biustem, kwadratowa w talji, o płaskich biodrach, z nogami krótkiemi, tak krótkiemi, że możnaby ją wziąć za kalekę, przypominała wizerunki barbarzyńskich dziewic; tych płaskonosych świętych, nieforemnych kloców z granitu, które z powykrzywianemi twarzami od wieków patrzą na ludzi ze swoich zniszczonych feretronów.
A twarz jej?.. Ach, nieszczęśliwa... czoło wypukłe, źrenice jakby wyblakłe, jakby pościerane, nos okropny, spłaszczony od urodzenia, jakby szablą zrąbany pośrodku, na końcu wznoszący się do góry i rozwarty, okazywał dwa otwory czarne, okrągłe, głębokie, olbrzymie, otoczone. frendzlą ostrych włosów... Przytem skóra szara, łuszcząca, skóra zdechłego węża... która w świetle wyglądała, jakgdyby była omączoną... Jednak to niewypowiedzianie wstrętne stworzenie miało jedną rzecz piękną, której wiele pięknych kobiet mogło zazdrościć: oto włosy... wspaniałe, ciężkie, gę~ ste, rude, o złoto-purpurowym połysku. Jednak bynajmniej piękność tych włosów nie zmniejszała jej brzydoty, powiększała ją jeszcze, wyjaskrawiając tę głowę, jakby roztopionem złotem pokrytą.
I to jeszcze nie wszystko. Każdy ruch tej dziewczyny był niezgrabny. Nie potrafiła zrobić ani jednego kroku, aby o coś nie potrąciła, ręce jej zawsze coś zrzucały, zaczepiały się o meble i zmiatały, co tylko na nich się znalazło... gdy szła, nadeptywała wszystkim na nogi i łokciami szturgała w piersi. Przepraszała za to głosem twardym, głuchym, a z ust jej przytem wychodził i padał na twarz cuchnący, zupełnie trupi odór...
Gdy tylko weszła do przedpokoju, zaraz pomiędzy nami podnosiło się coś, jakby gniewna skarga, która szybko przemieniała się w obelżywe oskarżenie i kończyła się narzekaniem. Nieszczęsna istota przechodziła przez całą długość przedpokoju, wyszydzana i wykpiwana przez wszystkich, i siadała w głębi na ławce. Każda z nas starała się od niej odsunąć jaknajdalej z oznakami obrzydzenia i, jak na komendę, każda podnosiła chustkę do nosa... Wytwarzała się pewna pusta przestrzeń, oddzielająca ją od innych. Siedziała tak tam poza nami, przycisnąwszy się do muru, ta ponura dziewczyna, siedziała cicho i skromnie, bez skargi, bez zniecierpliwienia, lub jakiegokolwiek podrażnienia, wyglądała tak nawet, jakgdyby nie pojmowała, że ta wzgarda ogólna odnosi się do niej.
Pomimo, że niekiedy i ja należałam do tych okrutnych zabaw i zachowywałam się nielitościwie jak inne, to jednak nie mogłam zagłuszyć w sobie politowania, jakie wzbudzała we mnie mała bretonka. Rozumiałam, iż jest to istota skazana na nieszczęście, jedna z tych, które cokolwiekby robiły, i gdziekolwiekby poszły, zawsze będą odrażającemi dla ludzi, a nawet dla zwierząt, bo ich niepomierna brzydota oraz ich niedołęstwo sprawia, iż nawet zwierzęta znieść ich nie mogą.
Pewnego dnia, przezwyciężywszy w sobie odrazę, zbliżyłam się do niej i zapytałam:
— Jak się nazywasz?
— Ludwika Randon.
— Jestem bretonką... z Audierne... — mówiłam dalej — a czy ty także jesteś bretonką?
Zdziwiona, że ktoś chciał z nią rozmawiać, i obawiając sic obelgi, albo szyderstwa, nie odpowiedziała odrazu... Zagłębiła tylko palec w przepaścistej jamie swego nosa i milczała.
Powtórzyłam pytanie:
— Z jakiej części Bretanji pochodzisz?
Wtedy spojrzała na mnie i, widocznie przekonawszy się, że w oczach moich niema nic złośliwego, namyśliła się i odpowiedziała:
— Jestem z Saint-Michel en Grève... tuż z pod Latinion.
Nie chciało mi się już więcej mówić... Głos jej odpychał mnie. To nie był głos, a raczej coś ochrypłego, potłuczonego, jakby czkawka... coś jakby bulgotanie w brzuchu...
Ach, litość moja opuściła mnie, gdym posłyszała ten głos... Mimo to, jednak pytałam:
— Czy masz jeszcze rodziców?
— Tak... ojca... matkę... dwóch braci... cztery siostry... jestem najstarszą.
— Cóż robi ojciec?
— Jest kowalem.
— Jesteście biedni?
— Ojciec mój ma trzy pola, trzy domy, trzy parowe maszyny do młócenia...
— Zatem jest bogaty?
— Pewnie... że jest bogaty... Uprawia pola... wynajmuje domy... a z parowemi maszynami jeździ po wsiach młócić zboże wieśniakom... a brat mój podkuwa konie...
— A siostry?
— Hm! one mają piękne czepki z koronkami... i haftowane suknie.
— A ty?
— Ja nie mam nic.
Odwróciłam się, aby nie czuć tego śmiertelnego odoru, jaki szedł ku mnie wraz z tym głosem.
— Dlaczegóż więc jesteś służącą?.. — spytałam.
— Ponieważ...
— Dlaczego porzuciłaś swoje strony?
— Ponieważ...
— Nie byłaś szczęśliwą?..
Zaczęła mówić bardzo szybko głosem, w którym słowa tak zapadały się, jakby kto kamienie rzucał w przepaść...
— Ojciec mnie bił... matka mnie biła... siostry mnie biły... wszyscy mnie bili... i kazali mi wszystko robić... Ja wychowałam swoje siostry...
— Dlaczego bili?
— Nie wiem... aby bić... W każdej rodzinie musi zawsze być ktoś, kogo biją... bo... oto... niewiadomo...
Pytania moje już nie męczyły jej, nabierała zaufania.
— A ciebie — spytała — czy rodzice nie bili?..
— O tak...
— Naturalnie... to już tak jest...
Ludwika przestała dłubać w nosie i obie ręce z oparszywiałymi paznokciami rozpłaszczyła na udach... Szeptano wokoło nas, śmiano się; kłótnie, skargi innych przerywały naszą rozmowę...
— A w jaki sposób znalazłaś się w Paryżu?.. — spytałam po chwili milczenia.
— Przeszłego roku — opowiadała Ludwika — w Saint-Michel en Grève była jedna pani z dziećmi z Paryża i kąpała się w morzu... ponieważ oddaliła swoją służącą, która ją okradła... dostałam się do niej... zabrała mnie z sobą do Paryża... do pielęgnowania jej starego, chorego ojca, który miał sparaliżowane nogi...
— I czemuż tam nie zostałaś; w Paryżu bardzo trudno o miejsce...
— Nie mogłam... — odrzekła energicznie. — Byłabym została... ale nie można było się zgodzić...
Oczy jej, zazwyczaj jakby zakopcone, dziwnie rozjaśniły się. Dostrzegłam w nich błysk dumy. I ciało jej rozprostowało się, wprost przemieniło się.
— Nie można było zgodzić się — powtórzyła. — Stary namawiał mnie do świństwa... chciał, abym się z nim zadawała.
Chwilę stałam jak ogłuszona po tem wyjaśnieniu. Czyż to możliwe? Pożądanie — niecne i hańbiące, ale bądź co bądź pożądanie było ze strony tego starca zwrócone do niej, do tego kawała nieforemnego mięsa, do tego monstrum natury... Więc chciał składać pocałunek na tych okropnych wargach, dotykać tych spróchniałych zębów i wdychać w siebie ten wyziew zgnilizny... Ach, więc aż tak plugawi są mężczyźni?...
Spojrzałam na Ludwikę... Ale płomień w oczach jej już zgasł... Źrenice przybrały znów wejrzenie zamarłe, wyglądały jak szare plamy.
— Czy to dawno temu? — spytałam.
— Trzy miesiące.
— I od tego czasu nie znalazłaś miejsca?
— Nikt mnie nie chce... nie wiem dlaczego... Gdy wejdę do biura, wszystkie panie, zobaczywszy mnie, zaraz krzyczą: „Nie, nie... nie chcę tej...“ Z pewnością urok na mnie ciąży... Bo przecież nie jestem brzydka... jestem silna... znam służbę... i mam dobre chęci. Jeśli jestem za nizka, no, to już nie moja wina... Tak, z pewnością rzucono na mnie urok...
— Z czego żyjesz?
— U odźwiernej sprzątam wszystkie pokoje w domu i naprawiam bieliznę... Dają mi za to siennik do spania w antresoli nad kuchnią i śniadanie...
Więc są jeszcze nieszczęśliwsze odemnie... Ta myśl egoistyczna poruszyła znowu we mnie odbiegłą litość...
— Posłuchaj mnie, biedna Ludwiko... — wyrzekłam głosem, któremu starałam się nadać akcent wzruszenia i uczynić go jaknajbardziej przekonywającym... w Paryżu bardzo trudno o miejsce... Trzeba umieć dużo, państwo są bardziej wymagający, aniżeli gdzieindziej. Boję się o ciebie. Gdybym była w twojem położeniu, powróciłabym do swoich stron...
Ale Ludwika przestraszyło się:
— Nie... nie... — wykrzyknęła — nigdy!.. Nie chce powracać!.. Powiedzieliby, że nie mogłam dać sobie rady, że nikt mnie nie chciał... wyśmiewaliby się. Nie!.. nie!.. to niemożliwe... wolę raczej umrzeć!..
W tej chwili drzwi do przedpokoju otworzyły się. Cierpki głos pani Paulhat-Durand zawołał:
— Panna Ludwika Randon!
— To mnie wołają?.. — pytała Ludwika pomieszana i drżąca.
— Tak, to ciebie... Idź prędko i postaraj się zgodzić tym razem...
Podniosła się, potrąciwszy mnie łokciami w piersi, depcząc po nogach, zaczepiwszy się o stół, i tocząc się na swych zbyt krótkich stopach, przeprowadzona urągliwym chichotem, wyszła..
Weszłam na ławkę, ażeby módz patrzeć przez lufcik... Nigdy salon pani Paulhat-Durand nie wydał mi się bardziej smutnym, choć, Bóg wie najlepiej, jak mroził mi duszę, ilekroć doń wchodziłam.
Ach! te meble pokryte niebieskim rypsem, zżółkłe od zniszczenia, te księgi, rejestry, sterczące na stole jak szkielety porąbanego zwierzęcia, na stole pokrytym również niebieską rypsową serwetą, pełną plam z atramentu... A te pulpity z czarnego drzewa, na których opierał swe łokcie pan Ludwik... w miejscach tych były one jaśniejsze i połyskliwsze... A kredens w głębi, z którego wyglądało jakieś obce, nie tutejsze szkło, ze starymi talerzami i różnemi naczyniami stołowemu... A na kominku pomiędzy dwiema niegdyś bronzowanemi lampami, pomiędzy zblakłemi fotografjami, ten nieznośny zegar, który swojem tik-tak czynił te przewlekłe godziny jeszcze dłuższemu... Albo ta klatka w kształcie nagrobka, w której dwa kanarki pełne nostalgji, siedziały, nastroszywszy chore pióra... A te kartony w ramkach mahoniowych, poskrobane niecierpliwymi paznokciami!...
Ale wszak nie weszłam na ławkę po to, aby obserwować inwentarz tego pokoju, w którym niestety znałam wszystko, aż nazbyt dobrze... Ach, to jego wnętrze ponure, wprost tragiczne, pomimo zatarcia piętna burżuazyjnego, wnętrze tego pokoju niejednokrotnie w mojej wyobraźni przeistaczało się w posępne targowisko ludzkiego mięsa...
Weszłam tu, aby widzieć Ludwikę Randon, obecny łup... w tym handlu niewolników... Stała pod oknem w półświetle szarzejącego dnia bez ruchu, z pochylonemi ramionami. Cień twardy osłaniał jakby woalem brzydotę jej twarzy i spowijał całe nieforemne ciało... Światło padało na włosy, obejmując nieco niezgrabne ramiona, piersi i nikło w fałdach czarnej nędznej spódnicy. Jakaś niemłoda pani egzaminowała ją. Siedziała na krześle plecami do mnie. Plecy te miały w sobie cos wrogiego, a kark okrutnego... Widziałam jedynie czarny kapelusz tej damy, śmiesznie przeładowany piórami, rotundę czarną, podbitą szarem futrem, i czarną suknię, która formowała koło na dywanie. Najlepiej widziałam rękę, która leżała na jej kolanie; ręka ta w filozelowej czarnej rękawiczce musiała być atretyczna, bezustannie bowiem drgała, a palce, jak szpony, kurczowo wysuwały się, to znów cofały po sukni, jak gdyby ściskały żyjącą zdobycz.
Przy stole stała prosto i wyniośle pani Paulhat-Durand w oczekiwaniu...
Nic właściwie nie było tragicznego w tem spotkaniu się trzech istot pospolitych, w tym ordynaryjnym pokoju... Było to dość banalne i nie było się nad czem zastanawiać, czem wzruszać... nieprawdaż?...
Mnie się jednak wydawało to olbrzymim dramatem; gdy patrzyłam na te trzy osoby, w milczeniu przyglądające się sobie, doznawałam wrażenia, iż jestem obecna przy tragedji społecznej, strasznej, dręczącej, gorszej od morderstwa!...
W gardle mi zaschło, a serce biło gwałtownie.
— Nie widzę cię dobrze, moja mała odezwała się raptownie niemłoda pani — nie stój tam... bo nie mogę dobrze przyjrzeć się tobie... Chodź tu, w głąb pokoju, abym cię mogła lepiej zobaczyć...
I zawołała z podziwem:
— Ach, Boże!... jakże jesteś mała! Mówiąc to, poruszyła się na krześle, ukazując mi swój profil. Zobaczyłam nos haczykowaty, długie zęby, wystające z za warg, oko żółte, okrągłe, krogulcze... Twarz jej jednak była spokojna, nawet uprzejma. W rzeczywistości oczy te nic nie wyrażały: ani złośliwości, ani dobroci.
Miała wygląd dawnej sklepiczarki po zlikwidowaniu interesów... Kupcy posiadają ten talent, że umieją układać powierzchowność swoją specjalnie, tak, iż niepodobna poznać ich prawdziwej natury.
Przyzwyczajenie do zysków niesprawiedliwych i nagłych zwiększa ich nizkie instynkty i dzikie ambicje, co starają się jednak zatrzeć układnością wyrazu twarzy. To wszystko co jest w nich złego, co może przyczynić się do nieufności klijenta, ukrywa się w głębi istoty, lub też objawia się na zewnątrz w taki sposób, jak u nikogo innego.
U tej starej damy naprzykład ostrość jej duszy niedostrzegalna w oczach, w ustach, ani na czole, ani również w zużytych muskułach jej zestarzałej twarzy, zbiegła się w karku. Kark był jej oczywistą twarzą, a twarz ta była straszną.
Ludwika, czyniąc zadość rozkazowi starej damy, stanęła na środku pokoju. Pragnienie podobania się uczyniło ją prawdziwie potworną. Zaledwie tylko stanęła w świetle, dama wykrzyknęła:
— Och, jakże jesteś brzydką, moja mała!
— Czyż to mogą być na ziemi istoty tak obrzydliwe, jak ta mała?...
Zawsze poważna i pełna godności pani Paulhat-Durand odparła:
— Zapewne, nie jest pięknością, ale jest uczciwą...
— To możliwe... — wykrzyknęła dama. — Ale jest zanadto brzydka... Taka brzydota może odebrać najlepsze chęci... Co?... Co mówisz?
Ludwika nie wymówiła ani słowa. Jedynie tylko nieco poczerwieniała, a bezbarwne jej oczy okrążyły się również obwódką czerwoną. Myślałam, że się rozpłacze.
— No, zresztą zobaczymy... — odezwała się znów dama, a palce jej wściekle latające rozdzierały materjał sukni i miały w swoich ruchach coś z poruszeń dzikiego zwierzęcia.
Zapytała Ludwikę o rodzinę, o poprzednie miejsca, o uzdolnienie do kuchni, do gospodarstwa, szycia...
Ludwika odpowiadała głosem urywanym i chrapliwym: „Tak, proszę pani!“ albo: „Nie, proszę pani“.
Owa złośliwa, surowa indagacja trwała dwadzieścia minut.
— Ostatecznie, moja mała... — zadecydowała stara, z tego wszystkiego widać wyraźnie, że właściwie to nic nie umiesz... Muszę cię wszystkiego nauczyć... Przynajmniej przez cztery lub pięć miesięcy nie będę miała z ciebie żadnej korzyści. I przytem tak brzydka, jak ty, to nie jest zachęcające... A to rozcięcie na nosie?... czy otrzymałaś jakie uderzenie?
— Nie, proszę pani... miałam je zawsze.
— Ach, to nie jest ponętne... Jakąż ty chcesz pensję?
— Trzydzieści franków... opranie... i wino... — wypowiedziała Ludwika rezolutnie.
Stara podskoczyła:
— Trzydzieści franków!... Ależ nikt nigdy tyle ci nie da... To jest bez sensu! Jakto? nikt nie chce się zgodzić i nikt nigdy nie będzie chciał... jeżeli ja ciebie przyjmę, to tylko dlatego, że w rzeczywistości lituję się nad tobą!... a ty chcesz odemnie trzydzieści franków!... Ależ ty jesteś zuchwała... no... no... To zapewne koleżanki tak ci fatalnie poradziły... Źle robisz, słuchając ich.
— To prawda... — potwierdziła pani Paulhat-Durand.
— A więc... — dodała stara pojednawczo — dam ci piętnaście franków... i będziesz płaciła za swoje wino... Jest to nawet trochę za dużo... ale nie chcę korzystać z twojej brzydoty i twego zmartwienia.
Złagodniała... głos jej stał się niemal pieszczotliwy.
— Widzisz, moja mała... jest to rzadka, jedyna okazja, która może drugi raz nie trafić się... Nie jest u mnie tak, jak to gdzieindziej... jestem sama... nie mam rodziny... nie mam nikogo... Moją rodziną jest moja służąca... Czegóż to ja wymagam od służącej?... Aby mnie trochę kochała, oto wszystko... Służąca przebywa ze mną, jada ze mną... wino osobno... pieszczę ją nawet... A przytem gdy umrę... jestem bardzo stara i często zapadam na zdrowiu... gdy umrę, z pewnością nie zapomnę o tej, która była mi oddana, uczciwie służyła... oraz pielęgnowała... Jesteś brzydka, bardzo brzydka... Ale, mój Boże, przyzwyczaję się do twojej brzydoty, do twojej twarzy... Są pomiędzy ładnemi bardzo złe kobiety, które okradają... Brzydota często jest rękojmią moralności w domu... Nie będziesz mi sprowadzała mężczyzn, nieprawdaż?... Widzisz więc sama, że oddaję ci sprawiedliwość... Zatem na tych warunkach, jakie ci ofiaruję, dołączywszy do tego moją dobroć... to fortuna dla ciebie... więcej niż fortuna... bo rodzina!...
Ludwika była wzruszoną. Naturalnie słowa starej napełniły głowę jej nieznanemi dotąd nadziejami. Jej chłopska chciwość nasunęła przed oczy kufry pełne złota i testament bajeczny... Życie wspólne z tą dobrą panią, wspólny z nią stół... spacery wspólne do miejskich ogrodów i do parków podmiejskich, wszystko to zachwycało ją... Jednocześnie jednak bała się, jakby przeczuwała niewidzialną pogardę, ukrywającą się w cieniu tych niezwykłych, czarodziejskich obietnic...
Nie wiedziała więc co mówić... co robić... kogo się poradzić... Miałam ochotę zawołać: „Nie!... nie gódź się!...“
Ach, bo widziałam już tę więzienną egzystencję, tę pracę nadmierną, te cierpkie wymówki, to pożywienie, składające się z kości zamiast mięsa, lub mięso śmierdzące... odwieczny, cierpliwy, torturujący wyzysk biednej, bezbronnej istoty.
„Nie, nie słuchaj jej więcej, wyjdź!..“ Ale ten krzyk, który drżał na moich ustach, powstrzymałam.
— Zbliż się nieco, moja mała... — komenderowała stara. — Możnaby myśleć, że boisz się mnie... Chodź, nie bój się... przybliż się... To ciekawe, teraz wydajesz się mniej brzydką... Już przyzwyczaiłam się do twojej twarzy...
Ludwika zwolna przybliżała się wyprostowana i nie zaczepiła żadnej rzeczy, nie zawadziła o żaden mebel... biedna istota wysilała się, aby iść elegancko:... Ale gdy już znalazła się tuż przy starej, ta wykrzyknęła, wykrzywiając się.
— O Boże!... co to takiego... Dlaczego tak coś czuć od ciebie?... czy ciało twoje gnije?... To straszne!... to wprost nie do wiary... Nigdy nie zdarzyło mi się, aby ktoś tak cuchnął, jak ty... Może ty masz raka w nosie... albo może w żołądku?...
Pani Paulhat-Durand uczyniła gest pełen godności.
— Zaręczam pani — wyrzekła — że nie, oto właśnie jest jej największą wadą... z powodu której nie może znaleźć miejsca.
Stara w dalszym ciągu stękała:
— Mój Boże!... Mój Boże!... Czy to możliwe?... Ależ ty zasmrodzisz cały dom... nie możesz być blizko mnie... Ach! ależ to zmienia zupełnie nasze warunki... No, a ja już powzięłam sympatję do ciebie!... Nie... nie, pomimo całej mojej dobroci to niemożliwe... to niemożliwe!
Wyciągnąwszy chustkę od nosa, odpędzała nią to zgniłe powietrze, powtarzając:
— Nie... naprawdę to niemożliwe!...
— Proszę pani — wtrąciła pani Paulhat-Durand pojednawczo. — Jestem pewną, że ta nieszczęśliwa dziewczyna będzie pani zawsze wdzięczną...
— Wdzięczną?... to dobrze... Ale ta wdzięczność nie wyleczy jej z tej okropnej choroby... Przytem... no, gdybym nawet ją wzięła... to wobec tego nie dam jej więcej jak dziesięć franków... Dziesięć franków!... Bierze, albo ja jej nie biorę...
Ludwika, która aż dotąd powstrzymywała się od duszących ją łez, wykrzyknęła:
— Nie!... nie chcę!... nie chcę!... nie chcę!...
— Niech no panienka posłucha... — powiedziała sucho pani Paulhat-Durand. — Zgodzisz się na to miejsce... albo ja już nigdy polecać cię nie będę... Możesz poszukiwać sobie miejsc w innych biurach... Mam już w końcu tego dosyć... Ty przynosisz szkodę mojemu domowi...
— Ależ to dobre sobie!... — zawyrokowała stara. — Za te dziesięć franków powinnaś podziękować mi... boć to tylko przez litość ci je daję... Czyż nie pojmujesz, iż to jest dobry uczynek... mogłabym nie chcieć ciebie jak wszyscy inni?...
Zwróciła się do właścicielki biura:
— I cóż pani chce?... — mówiła. — Już jestem taka, że nie mogę znieść widoku cierpienia ludzkiego... Jestem głupia zupełnie wobec nieszczęścia... I to zawsze taką byłam... Chodź, mała, wezmę cię...
Przy tych słowach kurcz chwycił mnie i zmusił do zejścia z ławki obserwacyjnej... Nigdy potem nie widziałam już Ludwiki...

Nazajutrz pani Paulhat-Durand ceremonialnie przywołała mnie do biura i po przyjrzeniu mi się bystrem, aż żenującem spojrzeniem, odezwała się:
— Panno Celestyno... mam dobre, bardzo dobre miejscy dla ciebie... Tylko trzeba pojechać na prowincję!... no, nie tak bardzo znów daleko...
— Na prowincję?... Nie pojadę, pani wie o tem...
Właścicielka zawyrokowała:
— Wszystkie nie znacie prowincji... Są doskonałe miejsca na prowincji...
— Ach! doskonałe miejsca!... to dopiero blaga... Dobrych miejsc nigdzie niema...
Pani Paulhat-Durand uśmiechnęła się, mile i mizdrząco. Nigdy nie widziałam jej tak uśmiechającej się.
— Przepraszam cię, panno Celestyno... Niema złych miejsc... — poprawiła.
— Aha, pewnie... wiem ja o tem dobrze... niema dobrych państwa... wszyscy są źli...
— Nie... źli są tylko służący... Dawałam pannie Celestynie miejsca w najlepszych domach, nie jest to moją winą, że nigdzie nie wybyłaś...
Przyglądała mi się niemal po przyjacielsku.
— Przy inteligencji, jaką panienka ma... z tą ładną twarzą i figurą... a i ręce prześliczne, zupełnie nie zniszczone pracą... a oczy... tak, z tem wszystkiem powinno cię spotkać coś szczęśliwego... Nie można przewidzieć jakie szczęście może spotkać pannę Celestynę przy dobrem prowadzeniu się.
— Przy złem prowadzeniu się... chciała pani powiedzieć.
— To już zależy, jak się kto zapatruje... Ja nazywam to dobrem prowadzeniem się.
Zasępiła się... Powoli maska pełna godności spadała... Miałam przed sobą znów tylko dawną pannę służącą, wtajemniczoną i biegłą w rozmaitych świństwach... W tej chwili oczy jej miały w sobie coś łajdackiego, ruchy jakąś sprośność, a na ustach coś w rodzaju rytualnego wezwania, to coś, co mają wszystkie rajfurki, to samo, co było i na ustach „Pani Rebeki Ranvet, modystki“.
Raz jeszcze powtórzyła:
— Ja nazywam to prowadzeniem się, jak należy.
— Ale co?... — zapytałam.
— Zobaczymy, panno Celestyno... Nie w tej chwili, dopiero rozpoczynasz życie i już poznałaś je... Można z tobą pomówić... Trafia się jeden pan samotny, niemłody... niedaleko od Paryża... bardzo bogaty... tak... dosyć bogaty... Będziesz zarządzała u niego domem... coś w rodzaju gospodyni, rozumiesz?... Te miejsca są bardzo, że tak się wyrażę, delikatne... bardzo poszukiwane... bardzo korzystne... Jest to przyszłość zapewniona dla tak inteligentnej kobiety jak panna Celestyna... i która, powtarzam, prowadzi się, jak należy...
Ach, miejsce tego rodzaju było mojem pragnieniem... dążeniem mojej ambicji... Nie raz rozmyślałam nad cudowną przyszłością swoją, w razie gdyby zajął się mną jaki stary... i oto raj ten roztwierał się przedemną, z uśmiechem przyzywał mnie...
Przez jakąś niewytłomaczoną ironję życia... przez głupią sprzeczność, której przyczyny sama nie mogę pojąć, szczęście to, którego tak wyglądałam, i które nareszcie ofiarowywano mi... odrzuciłam.
— Stary ulicznik!... och nie... — wykrzyknęłam. — Mam dosyć już mężczyzn starych, młodych, wszystkich...
Pani Paulhat-Durand przez kilka chwil stała bez ruchu... Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Nanowo przybrała swoją wyniosłą, poważną, pełną godności minę dla utrzymania odpowiedniej odległości, jaka powinna być pomiędzy burżujką, a tego rodzaju bezdomną dziewczyną, jak ja, poczem wyrzekła:
— Ach, moja panno... cóż to sobie myślisz?... Za kogo to mnie bierzesz?... Co sobie wyobrażasz?...
— Nic sobie nie wyobrażam... Tylko powtarzam pani, że mężczyzn mam wyżej uszów... oto wszystko.
— Czy zastanowiła się panna do kogo mówi?... ten pan, moja panno, jest człowiekiem poważanym... Jest to członek Towarzystwa Świętego Wincentego a Paulo.... — Był deputowanym rojalistycznym...
Wybuchnęłam śmiechem.
— Tak... tak... Znam waszych Świętych Wincentych a Paulo... i wszystkich świętych djabelskich... i wszystkich deputowanych... Nie, dziękuję i...
I z niewytłomaczoną gwałtownością wykrzyknęłam:
— Któż to jest w istocie ten pani stary?... Daję słowo... jeden więcej... jeden mniej... To nie stanowi różnicy...
Ale pani Paulhat-Durand nie rozbroiło to, głosem silnym zawyrokowała:
— Nic z tego nie będzie... panna Celestyna nie jest kobietą poważną, osobą godną zaufania, jaka jest potrzebna temu panu. Miałam pannę za przyzwoitszą... Tego rodzaju osoby nie można być pewną...
Nalegałam długo na panią Paulhat-Durand, chcąc swoją niedorzeczność naprawić, ona jednak była nieugiętą. Wróciłam znów do przedpokoju z duszą zgnębioną.
Ach, ten przedpokój taki smutny, taki ponury, zawsze taki sam!... Te dziewczęta gniotące się na ławkach... ten handel żywego mięsa ludzkiego... przygotowany na żarłoczność burżujów... ten ściek brudów, ach, i ten pęd nędzy, który rzuca nas to tu, to tam. Jesteśmy jak te rzeczy bez właściciela, jak te rozbitki wśród morza, lub jakieś szczątki po rozbitym okręcie, ustawicznie miotane przez fale...
— Jakiż ja śmieszny typ przedstawiam!... — rozmyślałam. — Pragnę rzeczy... rzeczy... niemożliwych do urzeczywistnienia i wówczas, gdy właśnie mają urzeczywistnić się, gdy mogę je otrzymać... przestaję pragnąć, nie chcę ich...
W tej mojej odmowie właśnie to usposobienie się zaznaczyło, choć również wywołało je dziecinne zachcenie upokorzenia nieco pani Paulhat-Durand... było to coś w rodzaju zemszczenia się na niej... Oto tę pogardliwą i wyniosłą osobę ośmieliłam się uznać za stręczycielkę... Żałowałam tego starego, który obecnie posiadał dla mnie wszystkie powaby czegoś nieznanego, wszystkie ponęty niedościgłego ideału... I w wyobraźni swojej stworzyłam sobie jego postać... czystego staruszka, o rękach miękkich, z ładnym uśmiechem na twarzy wygolonej, różowej, wesołej i szlachetnej. Ot, tak coś w rodzaju dobrego dziecka, nie nazbyt namiętnego i nie tak maniackiego, jak pan Rabour, i pomyśleć, że byłabym mogła powodować nim, jak psiakiem...
— Pódź tu... pódź tu... wołałabym. I on przychodziłby pieszczotliwie, lekko, posłusznie, patrząc na mnie mile.
— A teraz służ pięknie...
I służyłby tak pięknie, tak śmiesznie na swych tylnych łapkach, gdy przednie drgałyby mu w powietrzu...
— Och! dobra „ciucia“, pieseczek!...
Dałabym mu cukru... głaskałabym go po lśniącej szerści. Nie czułam doń odrazy... i myślałam dalej:
— Czyż jestem aż tak głupia!... Tak dobry pies...piękny ogród... piękny dom... pieniądze... spokój... przyszłość zabezpieczona... i ja odmówiłam... nie przyjęłam tego wszystkiego!... i żebym, choć wiedziała, dlaczego to uczyniłam! Nigdy nie wiem, czego chcę... i nigdy nie chcę tego, czego pragnę!... Oddaję się mężczyznom, ale w głębi swej istoty czuję ową przestraszającą odrazę, jaka mną owłada, gdy potem jestem zdała od nich... Gdy jest który przy mnie, bierze mnie z taką łatwością, jakgdybym była chorą kurą... i zdolną jestem wówczas do różnorodnych szaleństw. Stawiam opór jedynie rzeczom, które nie powinny się stać lub mężczyznom, których nigdy nie poznam... Myślę, że nigdy nie będę szczęśliwą...
Przedpokój przytłaczał mnie tą swoją ponurością dnia chmurnego, temi wyczekującemi w nim osobami, napełniał mnie coraz posępniejszemi myślami...
Coś nieprzezwyciężenie ciężkiego unosiło się nademną... Wyszłam z ciężarem w sercu i ze ściśniętem gardłem, wyszłam, zanim jeszcze biuro zamknięto... Na schodach zminęłam się z panem Ludwikiem. Trzymając się poręczy, wchodził zwolna, z trudnością... Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Nie odezwał się do mnie ani słowem, ja również... ale spojrzenia nasze wszystkowypowiedziały... Ach! on także nie był szczęśliwy...
Wsłuchiwałam się przez chwilę w odgłos jego kroków... potem zbiegłam ze schodów...

Biedny łotrzyk! Na ulicy byłam roztargniona... oglądałam się, szukając wzrokiem werbowniczki miłości... pani Rebeki Ranvet, modystki, w czarnej toalecie na okrągłych plecach... Ach, gdybym ją była dziś spotkała, poszłabym za nią, oddałabym się jej... Ale właśnie dziś jej nie było... Przechodzili jedynie ludzie obojętni, zajęci sobą, nie zwracając najmniejszej uwagi na moje zmartwienie... Poszłam do kupca i tam kupiłam butelkę wódki, następnie, powłóczywszy się po ulicy, z głową ciężką, z umysłem stępionym powróciłam do hotelu.
Późnym wieczorem usłyszałam stukanie do drzwi. Leżałam na łóżku na pół naga, odrętwiała od trunku i wykrzyknęłam:
— Kto tam?
— To ja...
— Jaki ja?
— Chłopiec...
Podniosłam się, z piersiami na koszuli, z włosami roztarganemi, które opadały mi na ramiona, poszłam do drzwi i otworzyłam je.
— Czego chcesz?...
Chłopiec uśmiechał się... Był to wysoki wesoły chłopak o rudych włosach, którego często spotykałam na schodach... i który zawsze spoglądał na mnie w niezwykły sposób.
— Czego chcesz? — powtórzyłam.
— Widzi panienka, ja...
Patrzył ze smutnem pożądaniem na moje piersi, na mój brzuch prawie nagi, na moją koszulę, która się osuwała.
— Chodź... — wykrzyknęłam w tejże chwili grubiańsko.
I, wpuściwszy go do pokoju, zamknęłam drzwi gwałtownie.
O nędzo mego żywota!... Nazajutrz znaleziono nas oboje pijanych, przewalających się w łóżku., i w jakiż to sposób, mój Boże!..
Chłopaka wyrzucono... Nigdy nie dowiedziałam się jego nazwiska.

Nie mogę przestać opisywać biura pani Paulhat-Durand, aby nie wspomnieć o pewnym biedaku, jakihgo tam spotkałam.
Był to ogrodnik, wdowiec, od czterech miesięcy poszukujący miejsca. Pomiędzy opłakanemi twarzami, jakie tam widywałam, jego była najsmutniejsza, najbardziej jakby umęczona życiem. Żona umarła mu po poronieniu, w przeddzień objęcia przez nich zajęcia, jakie nareszcie po wielu dniach biedy otrzymali. Ona zgodzoną została do opieki nad drobiem, on za ogrodnika. Oto prawdziwa ironja życia! Od czasu tego wielkiego nieszczęścia, jakie go spotkało, nie szukał nawet zajęcia... Rozumie się wydał wszystkie swoje oszczędności. Widziałam jego nieufność, postarałam się więc go nieco zbliżyć...
Zamieszczam tu dramat prosty, a tak przejmujący, który opowiedział mi pewnego dnia wywdzięczając się za zainteresowanie się, nim i współczucie, jakie mu okazałam. Oto, jak się rzecz miała:

Gdy już obejrzeli ogród, tarasy, oranżerję i domek ogrodnika, znajdujący się przy wejściu do parku, wspaniale opleciony bluszczem i dzikiem winem, do duszy ich powracał niepokój. Wolno, nie mówiąc do siebie ani słowa, udali się przed trawnik, na który hrabina spoglądała miłośnie. Bawiło się tam bowiem jej troje dzieci jasnowłosych, o różowych buziach, szczęśliwych i wesołych pod opieką guwernantki. O jakie dwadzieścia kroków przyszły ogrodnik ze swoją żoną zatrzymali się z poważaniem, on z odkrytą głową, z czapką w ręku, ona nieśmiało spoglądając z pod czarnego słomianego kapelusza, niepewna i drżąca w swem skromnem ubraniu z ciemnej wełny. Dla dodania sobie odwagi kręciła w rękach łańcuszek od skórzanego woreczka. Przed nimi roztaczał się park ze swemi gęstemi wielkiemi drzewami i sieć wijących się trawników.
— Przybliżcie się — wyrzekła hrabina z pełnym dobroci zachęceniem.
Mężczyzna był śniady, o skórze spalonej od słońca. Jego duże muskularne ręce miały kolor ziemi, końce palców zgrubiały od bezustannej uciążliwej pracy. Kobieta była nieco blada, jakąś szarą bladością, przytem miała plamy podskórne, które szpeciły jej twarz, była przytem niezgrabną tak, jak i jej mąż, ale czysto i porządnie wyglądała. Nie miała odwagi podnieść oczu na tę piękną panię, która od chwili egzaminowała ją wzrokiem bardzo niedyskretnym. Spojrzenia te były dla biednej kobiety torturą. Patrzyła z zajęciem na ładny obrazek trojga dzieci, bawiących się na trawie. Dzieci te już miały w fuchach swych wdzięk wyuczony. Na wezwanie hrabiny zbliżyli się zwolna o kilka kroków i oboje jednocześnie ruchem bezwiednym skrzyżowali ręce na brzuchach.
— A więc?... — pytała hrabina — obejrzeliście już wszystko?
— Pani hrabina jest bardzo dobra... — odpowiedział mężczyzna. — Wszystko jest bardzo wielkie... bardzo piękne... Ach, to wspaniała majętność... ale tu dużo jest do roboty...
— Uprzedzam, że jestem bardzo wymagająca... ale to bardzo wymagająca... Lubię, aby wszystko doprowadzone było do doskonałości... A kwiaty... muszą być ciągle i wszędzie... Będziecie mieli dwóch pomocników podczas lata, w zimie jednego, ma się rozumieć...
— Och!.. — odparł — pracy się nie boję... Im jest jej więcej, tem bardziej mnie to cieszy. Kocham swój zawód... i znam go... umiem chodzić koło drzew... i nowalji... umiem ubierać klomby... umiem wszystko... Ażeby były kwiaty... trzeba je dobrze pilnować i polewać... o proszę wielmożnej pani hrabiny wiem, co potrzeba.
Po chwili milczenia opowiadał dalej:
— Moja żona także jest bardzo pracowita... i zręczna do roboty... umie się zająć... ona nie wygląda na mocną... ale jest silna, nigdy nie choruje i tak umie obchodzić się z bydlęciem, jak nikt... Tam, gdzie teraz byliśmy, było trzy krowy i dwieście kur... proszę pani hrabiny...
Hrabina kiwnęła zachęcająco głową.
— Mieszkanie wam się podoba?...
— Mieszkanie także bardzo piękne... Nawet za duże dla takich ubogich, jak my, ludzi... nie mamy tyle rzeczy, aby je umeblować... Mieszka się, aby mieszkać... Przy tem jest daleko od pałacu... tak trzeba... państwo nie lubią, gdy ogrodnicy znajdują się zbyt blizko... Z tego powodu każdy jest u siebie... To jest lepiej i dla państwa i dla nas... tylko...
Ogrodnik westchnął, zawahał się, nie śmiejąc wyrazić tego, co zamyślał.
— Tylko co?... — zapytała hrabina po chwili, powiększając onieśmielenie człowieka.
Coraz mocniej ściskał czapkę i obracał ją na wszystkie strony w swoich grubych palcach, nareszcie, ośmieliwszy się, wyrzekł:
— Oto, proszę pani hrabiny, chciałem powiedzieć, że pensja za mała... Za mała... przy najlepszych chęciach nie możnaby się zgodzić... Pani hrabina doda cośkolwiek...
— Zapominacie, mój przyjacielu, że macie mieszkanie, opał, światło... że będziecie mieli jarzyny i owoce... że dostawać będziecie dwanaście jaj na tydzień i litr mleka dziennie... Ależ to bardzo dużo... moi drodzy....
— Ach, pani hrabina daje mleko i jaja?... I światło?...
I jakby szukając rady u żony, spoglądał na nią, mrucząc:
— No tak... to coś znaczy, nie można zaprzeczyć... to nie jest tak źle...
Kobieta wyszeptała:
— Zapewne... to trochę rzecz odmienia.
Potem, drżąc i z wielkiem zakłopotaniem, dodała:
— Pani hrabina daje zapewne także i kolendę na Nowy Rok.
— Nie, nic.
— Nic? a przecież to już taki zwyczaj u wszystkich...
— U mnie nie ma tego zwyczaju...
Ze swojej strony mężczyzna spytał:
— A na łasice... na kuny... na tchórze?...
— Także... nic...
Wypowiedziała to tonem tak oschłym, że już nie można było prosić... I w tejże chwili dodała:
— Ach, i ostrzegam was również raz na zawsze, że zabraniam ogrodnikowi sprzedawać lub dawać komukolwiek jarzyny. Wiem, że trzeba tego mieć dużo, aby wystarczyło na potrzeby dworu, trzecia część idzie na marne. Tem gorzej... Wolę, aby się zepsuły.
— Naturalnie... jak wszędzie.
— Zatem to już wiadome... Jak dawno pobraliście się?
— Sześć lat temu... — odpowiedziała kobieta.
— Nie macie dzieci?
— Mieliśmy córeczkę... ale umarła!
— Ach, to dobrze... to bardzo dobrze... — zawyrokowała bez ceremonji hrabina. — Ale oboje jesteście młodzi... możecie mieć jeszcze?
—Wcale tego nie życzymy sobie, proszę pani hrabiny... Ale cóż, przypadki zdarzają się, nic łatwiejszego, jak to...
Oczy hrabiny stały się surowe.
— Uprzedzam was, że nie chcę mieć dzieci u siebie. Jeżeliby wam urodziło się dziecko, byłabym zmuszona wydalić was... w tej chwili... Och!... byle nie dzieci!... To krzyczy, to wszędzie wlezie, to wszystko niszczy, straszy konie, sprowadza epidemję... Nie... nie... za nic w świecie nie tolerowałabym dziecka u siebie... Uprzedzam was o tem... Pamiętajcie o tem... pilnujcie się....
W tejże chwili jedno z dzieci, bawiących się na trawniku, upadło, a podniósłszy się z krzykiem, przybiegło do matki, chowając się za jej suknię... Ona wzięła je na ręce i uspakajała łagodnie, ściskając z czułością, poczem odesłała już śmiejące się do dwojga pozostałych...
Kobieta patrząc na to, uczuła nagły ciężar w sercu... Zdawało się jej, że nie zdobędzie się na tyle sił, aby nie wybuchnąć płaczem... Zatem — myślała — radość, czułość i miłość macierzyńska może być tylko udziałem bogaczy?...
Dzieci znów się rozbawiły na trawniku... Nienawidziła je jakąś dziką nienawiścią, pragnęła je lżyć, bić, pragnęła zabić je... a także zapragnęła lżyć i bić tę pyszną i okrutną kobietę, tę matkę egoistkę, która wypowiadała te obrzydliwe słowna, skazując niemi na zagładę wszystko to, co mogło się w przyszłości narodzić ludzkiego... skazywała na zatracenie to, co drzemało w biednem łonie ogrodniczki. Ale powstrzymała się i wyrzekła spokojnie na to nowe zastrzeżenie, jeszcze bardziej wykazując siłę władzy, aniżeli inne poprzednie zastrzeżenia:
— Będzie się uważało, pani hrabino... dołoży się wszelkich, sił potemu
— To dobrze... ponieważ powtarzam... jest to u mnie rzecz najgłówniejsza... zasada, od której nigdy nie odstąpię...
I dodała niemal pieszczotliwie:
— I przytem wierzcie mi.. Gdy niema bogactwa... to lepiej nie mieć dzieci...
Ogrodnik, aby się przypodobać swojej przyszłej pani, przyświadczył:
— Z pewnością... z pewnością... Pani hrabina słusznie mówi...
Ale i w nim obudziła się nienawiść. Ponury i srogi błysk zamigotał w oczach jego na kształt błyskawicy, przecząc służalczym słowom, jakie wypowiadał.
Hrabina jednak nie zauważyła tego morderczego błysku, jaki padł na nią, wzrok swój bowiem instynktownie oparła na brzuchu kobiety, którą skazywała na bezpłodność, albo na dzieciobójstwo.
Umowa prędko poszła. Obejrzała rekomendacje, powiedziała, co należy robić nowym ogrodnikom, poczem z uśmiechem wyniosłym dodała tonem, który nie znosił opozycji:
— Sądzę, że jesteście religijni... tutaj co niedziela wszyscy chodzą na mszę, a na Wielkanoc do spowiedzi... tego wymagam bezwarunkowo...
Powracali, nie mówiąc nic do siebie, poważni i posępni. Droga była piaszczysta, spiekota ogromna, więc biedna kobieta szła z trudem, ledwie wlokąc nogi. Aby wypocząć zatrzymała się, położyła swój woreczek na ziemi rozsznurowała gorset.
— Uf!.. — westchnęła, nabierając w płuca powietrza.
I brzuch jej długo krępowany, napęczniał i przybrał okrągłość charakterystyczną, od ciężaru macierzyństwa, od tej zbrodni... Zaczęli iść nanowo.
Przy drodze była oberża, weszli do niej i kazali sobie dać litr wina.
— Dlaczego nie powiedziałeś, że jestem w odmiennym stanie? — spytała kobieta.
Mężczyzna odpowiedział:
— Dlatego, że wyrzuciłaby nas za drzwi, jak tylu innych przed nami.
— Dziś lub jutro przyjdzie to!..
Wtedy mężczyzna wyrzekł zgrzytając zębami.
— Ha, trudno... dzisiaj wieczorem pójdziesz do matki Hurlot... ona ma zioła!
Ale kobieta zaczęła płakać... i oblewając się łzami, wyrzekła:
— Nie mów tego... nie mów tego... To sprowadza nieszczęście!
Mężczyzna huknął w stół pięścią i krzyknął:
— Trzeba zniszczyć... na miłość Boską...
Nieszczęście przyszło. W cztery dni potem, żona jego, poroniwszy, umarła w straszliwych boleściach.
Człowiek ten, kończąc swoje bolesne opowiadanie, powiedział mi:
— Teraz oto zostałem sam. Nie mam ani żony, ani dziecka, nic. Myślę tylko, aby się zemścić... tak, długo rozmyślałem... nad tem, aby zabić te troje dzieci, bawiące się na trawniku... A zapewniam panienkę, że nie jestem złym człowiekiem, a mimo to przysięgam, że z radością zadusiłbym te dzieci, z radością!.. ach, tak!.. A jednak nie zrobiłem tego... nie odważyłem się... Cóż chcesz?.. Boję się... tak... jestem tchórzem... nie mam odwagi do niczego innego... jak tylko do cierpienia!..







  1. Dodany przez Wikiźródła






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.