Pamiętnik panny służącej (1923)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
18 listopad.

Róża umarła. Nieszczęście zawisło nad domem kapitana. Biedny kapitan!.. Łasiczka jego nie żyje... Bourbaki nie żyje... a oto teraz przyszła kolej na Różę! Chora od dni kilku, onegdaj dostała ataku astmatycznego... Dziś rano pochowano ją... Z okien garderoby widziałam orszak pogrzebowy... Sześciu ludzi niosło ciężką trumnę, całą pokrytą wieńcami białych kwiatów, takich, jakie się daje dziewicy... Towarzyszył pogrzebowi tłum ludzi — całe Mesnil-Roy wyległo i ciągnęło się długim czarnym ruchomym szlakiem. Kapitan Maugtsr, sztywno wyprostowany, opięty w czarny surdut, cały po wojskowemu szedł za trumną. Dzwony kościelne z daleka biły poważnie i smutno.
Pani zakazała chodzić mi na wyprowadzenie. Ja również nie miałam po temu najmniejszej ochoty. Nie lubiłam tej tłustej baby tak niedobrej, śmierć jej była dla mnie całkiem obojętną.
A jednak, pomimo to, może będzie mi tej Róży brakowało, może będę niekiedy żałowała, że już jej nie spotkam na drodze?..
Ale jakie zamieszanie śmierć jej musiała wywołać u właścicielki sklepiku! Byłam bardzo ciekawa, jakie wrażenie sprawiła na kapitanie ta śmierć niespodziewana. I gdy moi państwo pojechali z wizytą, przechadzałam się po południu wzdłuż płotu. Ogród kapitana był smutny, opuszczony... Rydel pozostawiony na skopanej ziemi wskazywał porzuconą pracę. „Kapitan nie przyjdzie do ogrodu, mówiłam sobie. Zapewne płacze w pokoju przygnębiony wspomnieniami“. Lecz w tejże chwili spostrzegłam go. Nie miał już na sobie tego pięknego uroczystego munduru, był już przebrany w swój zwykły strój do pracy, a na głowie jak zazwyczaj miał starą czapkę mundurową. Z zaciekłością rozrzucał z taczek gnój po trawnikach. Przywołałam go. Porzuciwszy taczki podszedł do mnie z widłami na ramionach.
— Cieszę się, widząc pannę Celestynę — wyrzekł.
Chciałam powiedzieć coś, aby pocieszyć go... szukałam słów odpowiednich... Ale było to bardzo trudnem wynaleźć coś na pocieszenie wobec tej tak śmiesznej twarzy... Rzekłam więc tylko:
— Wielkie nieszczęście, panie kapitanie... wielkie nieszczęście spotkało pana... Biedna Róża.
— Tak... tak!.. — wyrzekł.
Powierzchowność jego jednak pozostała bez zmiany. Ruchem ciężkim rzucił swoje widły i zatknął je w wilgotnej ziemi, tuż przy płocie.
— Wobec tego nie mogę zostać bez nikogo — rzekł.
Wyliczałam zalety Róży:
— Nie zastąpi jej się tak łatwo, panie kapitanie.
Nie pozostało to bez wrażenia. W oczach jego zabłysło jakieś życie, a ruchy się bardziej ożywiły, zupełnie jakby się pozbył wielkiego ciężaru.
— Ech... — odparł po chwili milczenia — wszystko można zastąpić...
Ta filozofja zostanowiła mnie i nieco zgorszyła. Próbowałam, dla własnej zabawy dać mu do zrozumienia, co stracił, postradawszy Różę...
— Ona tak znała pańskie nawyknienia... gusty... upodobania!... Była tak oddana panu!
— Ach to, właśnie mi tego brakuje — wyrzekł. I uczynił ruch, jak gdyby odrzucił wszystko inne.
— Przytem — wyrzekł — czyż była ona mi oddana?.. Wie panienka, wolę się przyznać, że już miałem dosyć Róży... Daję słowo, że odkąd przyjęliśmy chłopca... ona niczem nie zajmowała się w domu... i wszystko szło źle... bardzo źle... Od tej pory nie mogłem zjeść nawet jednego jajka na mięko według swego smaku... I te sceny od rana do wieczora z byle jakiego powodu!.. Jeżeli wydałem dwa su, zaraz były krzyki... wymówki... A gdy rozmawiałem z panienką, ot tak, jak dzisiaj, zaraz robiła awantury... bo była okropnie zazdrosna... Ach! nie... trzeba to było wszystko słyszeć!... dosyć... dosyć... miałem tego... W końcu nie byłem u siebie.
I odetchnął szeroko, z ulgą, jak podróżnik, powracający z odległych stron. I patrzył z podziwem i z radością głęboką i nową na niebo, trawniki ogrodu i plątaninę gałęzi drzew, otaczających jego mały domek.
— Zdaje mi się, że pan kapitan jest niesprawiedliwym dla Róży.
— Ach, oto... — zaprzeczył żywo — panienka nic nie wie... nic nie wie... Ona nigdy nie opowiadała o scenach, jakie mi wyprawiała... o swojej tyranji... zazdrości... egoizmie. Nic tu już nie należało do mnie, wszystko u mnie należało do niej... Panienka nie wierzy?.. Mój wolterowski fotel... i on już nie był moim... Bezustannie zajmowała go... Ody pomyślę, że nie mogłem jadać szparagów z oliwą... ponieważ ona ich nie lubiła... Ach, dobrze zrobiła, iż umarła... zrobiła to, co mogła zrobić najlepszego... bo gdyby nie i takbym się jej pozbył... nie trzymałbym jej... Zamęczała mnie!.. Miałem jej już wyżej uszów... I muszę powiedzieć panience, że gdybym był umarł wpierw od niej, Róża byłaby pięknie na tem wyszła!.. To, co zostałoby po mnie, byłoby dla niej gorzką niespodzianką... Opowiem o tem.
Usta jego ściągnęły się w uśmiech okrutny. Opowiadał ucinając każde słowo krótkim parskaniem.
— Wie panienka zapewne, że zrobiłem testament, w którym zapisałem jej wszystko... dom... pieniądze... rentę... jednem słowem wszystko... Tak, ale tego ona panience nie powiedziała, ponieważ sama o tem nie wiedziała, że w dwa miesiące po napisaniu pierwszego, zrobiłem drugi testament, unieważniający pierwszy... w tym drugim nic, ale to nic, dla niej nie było!... ot tak...
I wybuchnął śmiechem... hałaśliwym śmiechem, który rozszedł się po ogrodzie, jak wrzaskliwy świergot wróbli... i wykrzyknął:
— To pomysł, che?... Och, ja mam głowię na karku... che, che?.. bo ja już swój mająteczek przekazałem akademji francuskiej... Tak, moja droga panno Celestyno... przekazałem, mój mająteczek akademii francuskiej... To pomysł, co?.. Zaczekawszy, aż śmiech jego uciszył się, spytałam go poważnie:
— A teraz, kapitanie, co pan zamierza zrobić?
Kapitan popatrzył na mnie przeciągle, złośliwie, popatrzył miłośnie... i odparł:
— Hm!.. to zależy od panny Celestyny...
— Odemnie?
— Tak, tylko od panienki.
— I jakże to?
Zapanowało krótkie milczenie, podczas którego stał przedemną wyprostowany, starał się przytem przybrać ton uwodziciela.
— A więc... — wyrzekł — mówmy otwarcie... po żołniersku. Czy chciałaby panienka zająć miejsce Róży?..
Wytrzymałam atak. Spodziewałam się tej propozycji, wyczytałam ją z jego oczu... Nie sprawiła mi ona niespodzianki.. Twarz moja została poważna i niewzruszona.
— A testament kapitanie?
— Ach, mój Boże, podrę go!
Dodałam:
— Ale ja nie umiem gotować...
— To ja sam będę gotował... będę słał swoje łóżko i panienki także... wszystko będę robił...
Stał się eleganckim i rzeźkim, wzrok jego ożywił się... Na szczęście dla mojej cnoty, płot dzielił mnie od niego, gdyby nie to, jestem pewna, iż rzuciłby się na mnie.
— Jest gotowanie i gotowanie... — wykrzykiwał głosem ochrypłym. — To, czego wymagałbym od panny Celestyny... ach! założyłbym się, że to umiałaby panna Celestyna zrobić... naprzykład, dodawać korzeni... tam do pioruna!
Uśmiechnęłam się ironicznie, i grożąc mu palcem, jak to się grozi dzieciom, wyrzekłam:
— Ach, kapitanie... kapitanie... pan jest małą świnią.
— Wcale nie małą!.. — zaprzeczył z dumą — dużą... bardzo dużą... do pioruna! I przytem jest jeszcze rzecz inna... Muszę to panience powiedzieć...
Przechylił się przez płot, wyciągając szyję... oczy nabiegły mu krwią, i głosem cichszym dodał:
— Gdybyś zgodziła się przyjść do mnie, Celestyno... ach! ach!.. Wtedy Lanlaire pękłby z wściekłości... Oto pomysł!
Umilkłam i udawałam, że się namyślam nad zrobioną nad propozycją. Kapitan niecierpliwił się... Bił obcasami w piasek alei z podrażnieniem.
— No więc, panno Celestyno, trzydzieści pięć franków na miesiąc... stół pański... pokój pański... łóżko pańskie... tam do pioruna... testament... Czy to podoba ci się?.. proszę mi odpowiedzieć...
— Zobaczymy później... Tymczasem niech pan przyjmie inną... do pioruna! — odrzekłam.
I uciekłam, aby nie parsknąć mu w twarz śmiechem, którego miałam pełne gardło.

Mam teraz kłopot z wyborem... kapitan, czy Józef.. Prowadzić życie służącej i jednocześnie pani ze wszystkimi przywiązanymi do stanu tego przypadkami, to jest, inaczej mówiąc, zostać niby panią dzięki temu człowiekowi głupiemu, grubiańskiemu, śmiesznemu, zależeć od jego tysiącznych kaprysów i tysiąca złośliwych przywidzeń?.. czy też wyjść za mąż i dzięki temu pozyskać swobodę i poszanowanie, wyjść z pod kontroli innych, wyswobodzić się od kaprysów przypadku?.. Oto wreszcie nadchodzi realizacja moich marzeń...
To prawda, że marzenia moje przewyższały to, co teraz może nastąpić... Ale ponieważ przekonałam się, jak mało widoków na przyszłość może mieć wogóle egzystencja tego rodzaju kobiety, jak ja, mogę powinszować sobie, że nareszcie coś mi się trafia... jakaś odmiana w tej wiecznej jednostajności... w tem przechodzeniu ze służby na służbę, z jednego domu do drugiego, z jednego łóżka do następnego, od tej twarzy do innej...
Oczywiście w tej chwili odkładam na stronę kombinację z kapitanem... Nie potrzebną mi była do tego ostatnia rozmowa z nim, wiedziałam już przedtem, do jakiego rodzaju śmiesznych, a mimo to złych figur, on należy... Pomijając jego ogromną brzydotę fizyczną, to nic już człowieka tego nie podniesie i nie poprawi, on już nigdy duszy swej nie potrafi niczem oczyścić i wznieść.
Róża była przekonaną o swojej władzy nad nim a jednak okpił ją!..
Przytem nie mogę bez śmiechu nawet przez chwilę pomyśleć, że ta śmieszna figura mogłaby brać mnie w objęcia, i że ja musiałabym ją pieścić...
Że z miłości lub przyjemności, litości, próżności lub interesu, oddawałam się wielu mężczyznom... wydaje mi się to rzeczą naturalną, normalną i niezbędną... Nie mam z tego powodu wyrzutów i bardzo rzadko przytem zdarzało mi się, abym nie zaznała z tego powodu radości... Ale mężczyzna tak nieporównanie śmieszny, jak kapitan! Jestem pewna, że do tego nigdy nie przyjdzie, jest to zupełnie fizyczną niemożliwością, aby się to stało... Wydaje mi się, że byłoby to coś wprost przeciwnego naturze... coś jeszcze gorszego, aniżeli ten pies, o którym opowiadała Klekle... No, ale pomimo to, jestem zadowolona... i niemal dumna... bo choć hołd pochodzi z nizin, jest jednak hołdem, i daje mi poczucie mojej piękności.
W stosunku do Józefa uczucia moje są zupełnie odmienne. Józef opanował moje myśli, zniewolił je do ustawicznego zajmowania się nim... On naprzemian niepokoi mnie, oczarowywa i ogarnia lękiem.
Jest brzydki, brutalnie, wstrętnie brzydki, ale gdy zacznie się tę brzydotę rozbierać, ma ona w sobie coś groźnego, coś co jest prawie pięknością, co stanowi więcej aniżeli piękność, coś, co góruje nad pięknością, jak żywioł.
Bynajmniej nie ukrywam przed sobą trudności i niebezpieczeństwa życia w razie poślubienia takiego człowieka, którego posądzam o wszystko złe, a którego w rzeczywistości wcale nie znam... I to właśnie ciągnie mnie szalenie do niego... Człowiek ten, być może, zdolnym jest do wielu rzeczy występnych lub może do wielu rzeczy dobrych... Nie wiem.
I czego on chce odemnie?... Co chce zrobić ze mnie? Mam być nieuczciwem narzędziem do kombinacji nieznanych mi?... zabawką jego dzikich namiętności?... kocha mnie on istotnie... i za co kocha?... Za mój wdzięk... za moje wady... za inteligencję... za moją nienawiść przesądów? on, który się nimi chełpi... Nie wiem...
Coś nieznanego, tajemniczego ciągnie mnie ku niemu, jakiś urok cierpki, olbrzymi, dominującej siły. I urok ten — oddziaływa coraz bardziej na moje nerwy, i ciało moje staje się biernem i posłusznem mu.
Józef tak pobudza moje zmysły, jak nie pobudzał dotąd żaden z męskich samców. Wzniecił we mnie pożądanie jeszcze gwałtowniejsze, jeszcze bardziej ponure, aniżeli pożądanie, które mnie doprowadziło aż do zbrodni w uściskach pana Jerzego... Jest to zupełnie coś innego, czego nie umiem ściśle określić, co przejmuje mój umysł i moje zmysły, coś, co obudziło we mnie instynkt, którego dotąd nie znałam, instynkt, który istniał bez mojej świadomości, a który wywołał wstrząśnienie miłości i rozkoszy...
I drżę od stóp do głów, gdy przychodzą mi na myśl słowa Józefa:
— Ty, Celestyno, jesteś, jak ja... Nie z twarzy oczywiście!... Ale dusze nasze są podobne...
Nasze dusze!... Czyż to możliwe?
Wrażenie, jakie odczuwam jest tak nowe, silne i tak bardzo uparte, że ani na chwilę nie opuszcza mnie... i wciąż jestem pod wpływem tego odrętwiającego uroku... Usiłuję zwrócić myśli swoje w innym kierunku... Próbuję czytać, spacerować po ogrodzie, skoro państwo moi wyjdą, gdy zaś są w domu, pracuję z zaciekłością w garderobie, reperując bieliznę,! wszystko napróżno!... Józef posiadł wszystkie moje myśli, tak, że nic i nikogo nie widzę prócz niego... i wszystko to, co przeżyłam z mężczyznami pięknymi lub brzydkimi, gdzieś odemnie odchodzi, zaciemnia się, zaciera... Kleofas Biscouille, pan Jan, pan Ksawery, Wilhelm, o którym jeszcze nie wspominałam... Nawet pan Jerzy. Myślałam, że po nim w duszy mojej pozostanie ślad wieczny, piętno takie, jakie mają złoczyńcy na swych ramionach od rozpalonego żelaza...
I wszystko to co dobrowolnie, radośnie, namiętnie oddawałam z siebie... z mego pulsującego ciała, z mojego rozbolałego serca... pokrywa się cieniem!... Cień jeszcze niepewny, jakby od latarni osłoniętej płótnem, owija te wspomnienia, i wkrótce te marzenia bezładne staną się czemś... zapomnianem... rozsypią się jak popiół... staną się nicością.
Niekiedy w kuchni po obiedzie, patrząc na Józefa, na jego zbrodnicze usta, na jego zbrodnicze oczy i jego wystające kości policzkowe, na jego czaszkę nizką, nierówną, wypukła, na której światło lampy rozprasza twarde cienie, mowie sobie:
— Nie... nie... to niepodobna... jestem chyba na drodze <do obłędu... nie chcę... nie mogę kochać tego człowieka... Nie... nie! to niepodobna.
I mimo to jest tak... to prawda. I nakoniec dochodzi do tego, że mówię to samej sobie, że wykrzykuję to w sobie: kocham Józefa!... Ach, rozumiem teraz, dlaczego nie trzeba nigdy wyśmiewać się z miłości... i zrozumiałam również kobiety... walące się w otchłań zbrodni; z całą siłą niewidzialną w naturze, padają one w objęcia katów, w uściski monstrualne, tonąc w rozkoszy naigrawających się z nich demonów, o koźlich twarzach...
Józef otrzymał od pani sześciodniowy urlop i jutro pod pozorem interesów familijnych wyjeżdża do Cherbourga.. Przez kilka miesięcy nie będzie ciągnął korzyści z tej kawiarni. Ma tam przyjaciela, któremu na ten czas ją powierzy.
— Rozumie Celestyna?... — powiedział — trzeba ją odświeżyć przedewszystkiem... aby była bardzo ładna wraz ze swym nowym napisem złotemi literami: „Dla Armji Francuskiej!..“ I przytem nie chcę porzucać jeszcze swego miejsca.... Nie mogę.
— Dlaczego Józefie?
— Dlatego, że teraz niemożna...
— Kiedy pan Józef pojedzie tam zupełnie? Józef poskrobał się w kark, objął mnie ponurem spojrzeniem.. i wyrzekł:
— Tego nie wiem... Może dopiero za pół roku, może wcześniej... a może jeszcze później.,. Tego nie można przewidzieć... to zależy...
Odczułam, że nie chce mówić o tem, mimo to spytałam?
— Od czego zależy?..
Wahał się z odpowiedzią, poczem tonem tajemniczym i jednocześnie ekscytującym, odparł:
— To zależy od jednego interesu... interesu bardzo ważnego.
— Ale jakiego interesu?
— Pewnego interesu...
Wypowiedział to głosem porywczym, głosem, w którym nie było złości... ale podrażnienie. Jednem słowem nie chciał tego wytłomaczyć. Nic nie mówił o mnie... to zadziwiło mnie i napełniło okrutnym zawodem... Czyż odmieniłby swe zamiary? Może moja ciekawość i wahanie sprawiły to, że zaniechał myśli pierwotnych?.. Przecież jest to rzeczą zupełnie naturalną, że interesuje się sprawą, którą mam się zajmować i dzielić jej powodzenie lub zawody... Czyżby moje podejrzenia, że to on zgwałcił małą Klarę w lesie, których nie umiałam ukryć, przed nim, wpłynęły na niego do tego stopnia, że się teraz rozmyślił? Uczułam, że serce ściska mi się na myśl, że oto moje nadzieje idą w odwłokę — że może nie spełnią się wcale... Być wolną... siedzieć za kontuarem, jak na tronie, rozkazywać innym, i czuć na sobie spojrzenia tylu ludzi, czuć, że się jest pożądaną i uwielbianą przez tylu mężczyzn!..
I to wszystko miałoby nie przyjść do skutku?.. I to marzenie miałoby uciec odemnie jak tyle innych?.. Nie chciałam mieć takiej miny, aby Józef zauważył, że gwałtem chcę przeniknąć jego myśli... a jednak koniecznie postanowiłam się wedrzeć do nich... Westchnęłam ze smutkiem i wyrzekłam:
— Po wyjeździe Józefa, w domu tym ja nie wytrzymam... Przyzwyczaiłam się do Józefa... do naszych pogadanek...
— Ach, tak!..
— Więc i ja także odjadę stąd.
Józef nic nie mówił... tylko zaczął chodzić po swojej izbie stajennej z troską na czole... z umysłem bardzo przez coś zajętym... wsadziwszy ręce w kieszenie swego niebieskiego fartucha, obracał nerwowo ogrodowemi nożycami. Wygląd jego twarzy był zły...
Patrząc nań, gdy tak chodził tam i z powrotem, powtarzałam:
— Tak, odjadę... Powrócę do Paryża...
Ani jednem słowem nie zaprotestował... nie uczynił żadnego ruchu, nie spojrzał na mnie z prośbą... nic... Podniósł jakiś kawałek drzewa i rzucił do pieca, poczem na nowo rozpoczął swoje chodzenie po maluchnej izdebce... Co to wszystko miało oznaczać?.. Zatem on zgadza się na nasze rozstanie... on chce go? Gdzież zatem podziało się zaufanie, jakiem mnie obdarzał, i miłość, o jakiej opowiadał — wszystko toby przepadło?.. Czy też przestraszyły go moje nieroztropne pytania?..
Zapytałam go więc z lekkiem drżeniem w głosie:
— A czy to Józefowi nie będzie przykro, gdy nie zobaczymy się więcej?..
Nie zatrzymując się i nie patrząc na mnie, ale z tem spojrzeniem z podełba, zezując, jak to często czynił, wyrzekł:
— Bezwarunkowo... Cóż chcesz? Nie ma sposobu zmusić kogoś do robienia tego, czego nie chce... Podoba się, albo nie podoba...
— A czegóż to ja nie chciałam zrobić Józefowi?..
— Przytem Celestyna zawsze coś sobie złego o mnie myśli — kończył, nie odpowiadając na moje pytanie.
— Ja?.. Dlaczego Józef tak mówi?..
— Ponieważ...
— Nie Józefie... to właśnie Józef przestał mnie kochać... to właśnie Józef ma w głowie teraz co innego... Ja nie odmówiłam... tylko zastanawiałem się... to jest zresztą zupełnie naturalne... Nie wiąże się życia bez zastanowienia... Józef powinien być nawet wdzięcznym mi za to wahanie się... to dowodzi, że jestem kobietą poważną, a nie płochą.
— Jesteś dobrą kobietą, Celestyno... porządną kobietą...
— A zatem?
Nareszcie Józef przestał chodzić i spojrzał na mnie głęboko... z niedowierzaniem jeszcze, ale mimo to z uczuciem.
— To nie o to idzie, Celestyno — wyrzekł zwolna. — Wcale nie zabraniam ci się namyślać... i nie śpieszę się... owszem, zastanów się dobrze... Mamy czas... i porozmawiamy o tem, gdy powrócę... Ale ogromnie nie lubię twojej ciekawości. Są rzeczy do których kobiety nie powinny się wtrącać... są rzeczy...
I zdanie swe przerwał poruszając głową.
Po chwili milczenia dodał:
— Nic innego i nikt inny nie siedzi mi w głowie oprócz ciebie, Celestyno... Myślę wciąż o tobie... i krew moja burzy się do ciebie... Jest to taką prawdą, jak to, że Bóg istnieje, że to, co raz powiem, zawsze powtórzę... Porozmawiamy o tem... Ale nie trzeba być ciekawą... Rób to, co do ciebie należy... i ja robić będę to samo, co zazwyczaj... Nic tu niema strasznego ani niespodziewanego.
Zbliżywszy się, ujął mnie za ręce.
— Mam twardą głowę, Celestyno... to prawda! Ale już jak co wejdzie w nią, to siedzi mocno... już nie można potem z niej tego wyciągnąć... Myślę o tobie, Celestyno... o tobie w kawiarni...
Rękawy jego koszuli były zawinięte, obciskały mocno ręce. Nabiegłe krwią muskuły tych olbrzymich, jędrnych rąk poruszały się żywo pod białą skórą. Niżej łokcia z każdej strony bicepsów, zauważyłam wytatuowane serce pałające oraz skrzyżowane sztylety a nad tem wazon kwiatów...
Silna woń samcza, niemal zwierzęca woń, szła od szerokich, wypukłych, jak pancerz, jego piersi...
Zupełnie jakby pijana od tej mocy, idącej ku mnie, i tej woni, oparłam się o ławkę, na której przed chwilą, gdy tu weszłam, Józef czyścił zaprzęgi...
Ani pan Ksawery, ani pan Jan, ani żaden z tamtych, którzy byli ładni i pachnący, nigdy nie wzbudzali we mnie tak gwałtownego wrażenia, jak teraz oto ten, prawie że już starzejący się mężczyzna, z wązką czaszką, o twarzy okrutnego zwierzęcia... Uścisnęłam go za ręce i uczułam pod swemi palcami jego twarde muskuły zupełnie jak ze stali.
— Józefie... — zawołałam doń głosem zduszonym przez gwałtowność oddechu. — Połączmy się natychmiast... Józefie... zaraz, natychmiast... Ja także myślę o tobie... mnie także krew burzy się do ciebie...
Ale Józef odpowiedział z ojcowską powagą:
— Nie można teraz, Celestyno...
— Natychmiast, drogi, kochany Józefie — szeptałam.
Wysunął się z mego uścisku szybkim, ale delikatnym ruchem.
— Gdyby to chodziło tylko o zabawienie się Celestyno... to tak... zapewne... Ale to przecież na serio... i na zawsze... Trzeba być rozsądną... Nie można tego robić... zanim ksiądz połączy...
I staliśmy jedno naprzeciw drugiego, on z oczami rozognionemi, oddychał szybkim krótkim oddechem... ja z opuszczonemi ramionami, z szumem w głowie i z ogniem ciele.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.