Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLVII.

Pan Lubomir złożył nam wizytę i często u nas bywać zaczął. W tydzień około po owym wieczorze u pani Natalii, rzekł do mnie półgłosem:
— Miałem zamiar parę dni tylko przepędzić w W., ale poznałem panią i zostanę póty, póki pani tu będziesz.
Inną razą zapytał mię:
— Czy pani dokładnie poznałaś miasto W? Czy obejrzałaś pani starożytne świątynie i odwieczne gmachy, które są jego ozdobą? miejsca, pełne dziejowych pamiątek, przejmujące duszę człowieka uroczystym dreszczem przeszłości, którą mu stawią przed oczy?
Zawstydziłam się wielce. W istocie, tyle już dni przebyłam w W., a widziałam tylko, jak na kilku głównych ulicach jeździły dorożki i powozy, po chodnikach przesuwała się ludność miejska, i znałam wnętrza kilkunastu zaledwie mieszkań znajomych mi rodzin. O charakterze zaś i pięknych pamiątkach starożytnego grodu pojęcia nie miałam jeszcze; nikt o nich w towarzystwie naszém nie wspominał nigdy, a mnie i na myśl nie przyszło odbyć pielgrzymkę dla zapoznania się z niemi. A jednak wrażenia, które w piérwszych dniach dzieciństwa z poetycznych a pełnych miłości opowiadań Bini w duszę mą wpłynęły, leżały niezatarte w jéj głębi; przeszłość dziejowa, ilekroć o niéj myślałam, rysowała się przede mną w kształtach wspaniałego olbrzyma, o smutkiem powleczonéj twarzy; każda pamiątka, każde o przeszłości wspomnienie, każde imię chwałą wieków uświęcone, wprawiało mię w zadumę, śród któréj, jak słusznie wyraził się pan Lubomir, uroczysty dreszcz mię przenikał. A jednak, porwana szalonym wirem świata, ani razu w ciągu dni tylu nie pomyślałam o tém, że tuż wkoło mnie roztacza się wieniec cały tych pamiątek, tych wspomnień, gruzami przywalonych, ale wydających z siebie nieprzerwane i niestłumione niczém tchnienie poezyi i wielkości.
Kiedy pan Lubomir zapytał mię, czy znam miasto, w którém mieszkam? czy obejrzałam skarbnicę klejnotów przeszłości, śród któréj żyję? zawstydziłam się i zmieszana wyjąkałam przeczącą odpowiedź; ale w głębi serca poczułam miłe wrażenie, radość, podobną téj, jakiéj już raz doświadczyłam, słuchając szlachetnéj mowy pana Lubomira na wieczorze u pani Natalii.
Znowu spojrzałam na niego ze zdwojoną uwagą. Po zadaniu mi pytania, na które przeczącą dać musiałam odpowiedź, zamilkł, głowę na piersi opuścił, miękkie jego włosy upadły mu na czoło, a twarz oblokła się wyrazem melancholii.
Byłam pewna, że wzmianka ta o wielkich i świętych pamiątkach, jakie zawierało miasto, w którém żyliśmy, wtrąciła go w melancholijną zadumę. Pomyślałam nawet, że może odpowiedź moja, z któréj dowiedział się, że nic o tych pamiątkach nie wiem, napełniła go smutkiem, a może i niechęcią dla mnie. Żywo zapłoniłam się przy téj myśli, i serce mi się ścisnęło. Sąd o mnie pana Lubomira obchodził mię wielce; zaczynałam uważać go za człowieka, niezmiernie wyższego nad innych, których znałam, a w miarę jak rosła ta dobra moja o nim opinia, coraz wyższą i wyraźniejszą poczuwałam dla niego sympatyą. Ale pan Lubomir, obudziwszy się z melancholijnéj zadumy, wstrząsnął głową, aby odrzucić w tył długie opadające na czoło włosy, i spojrzał na mnie spojrzeniem, w którém nie było wcale niechęci. Przeciwnie, po raz piérwszy spostrzegłam, że w źrenicach jego, za mgłą, która je przyćmiewała, błysnął przelotny ognik. Błysnął i szybko zniknął; pan Lubomir zwykłym sobie, kwiecistym i podniosłym, stylem, zaczął rozmawiać z moją matką, a ja mimowoli prawie spojrzałam w wiszące naprzeciw mnie źwierciadło. Zdaje mi się, że bezwiednie, instynktowo pragnęłam je zapytać: zkąd-by w oku pana Lubomira dojrzana przed chwilą powstała iskra?
Rumieniec, wywołany uprzednią rozmową, leżał jeszcze na mojéj twarzy, a nawet czoło zasnuwał przezroczystą obsłonką różowego koloru. I zobaczyłam, że z rumieńcem tym było mi bardzo pięknie...
Po wyjściu pana Lubomira, pobiegłam do Bini, i chwyciwszy obie jéj ręce, zawołałam:
— Biniu! wszakże urodziłaś się w W. i wzrosłaś? nie prawdaż?
— Tak, — odpowiedziała.
— Proszęż cię, Biniu moja, — mówiłam po dziecinnemu, otaczając rękoma jéj szyję, — proszę cię, abyś mi pokazała wszystkie miejsca, godne widzenia, wszystkie pamiątki, jakie się tu znajdują. Chcę widziéć to wszystko! chcę z ust twoich posłyszéć miejsc tych historyą, i długo dumać nad zgasłych wieków grobami!
Binia popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Dziecko! — rzekła, — zkąd ci to nagle przyszło pragnienie? Policzki twe pałają, łzy cisną się do oczu, co ci jest?
Nie umiałam wytłómaczyć Bini, co mi było, bo i sama nie rozumiałam dobrze uczuć, które mną miotały. Wiedziałam tylko, że pragnę czegoś niezwykłego, wielkiego, pięknego, czegoś, coby wychodziło ze szranek pospolitości i codziennych salonowych zabaw, w których pogrążona byłam. Pragnienie to wyciskało mi łzy mimowolne, lubo całą siłą wstrzymywałam je pod powiekami, a rumieniec tryskał na twarz dlatego, że z tą nieznaną a upragnioną wielkością coraz częściéj i coraz ściśléj łączył się obraz pana Lubomira.
— Pójdźmy, Biniu, pójdźmy! — wołałam do mojéj poczciwéj piastunki i sama wkładałam na nią futro i kaptur.
Za kilka chwil wychodziłyśmy z bramy mieszkania. Może mi kto nie uwierzy, gdy powiem, że, wiele tygodni spędziwszy w mieście, po raz piérwszy wychodziłam na ulicę pieszo. Dotąd wyjeżdżałam zawsze karetą lub koczem, choćby to było w celu przebycia kilkudziesięciu kroków; a kto-by poczuwał ochotę niewierzenia temu, niech przypomni sobie, że byłam światową i dystyngowaną panną, to jest, kwiatem hodowanym w cieplarni, i skrzydlatą istotą, któréj zadaniem było fruwać po parkietach salonów na skrzydłach z gazy i krepy, a nie stąpać prozaicznie po chodniku ulicy, jak jaka tam prosta śmiertelniczka; że także i przedewszystkiém byłam panną na wydaniu, zatém musiałam koniecznie od stóp do głowy okrywać się pozłacaną szatą świetnéj pozycyi, któréj jednym z klejnotów był piękny powóz, i jakkolwiek ta szata była dziurawa, okrywać się nią musiałam, bo bez niéj... i cóż-by się stało z mojém wydaniem za mąż!..
A jednak, wyszedłszy po raz piérwszy pieszo na ulicę miasta, nie myślałam wcale o tém, że jestem dystyngowaną panną, kwiatem, istotą nadziemską; zapomniałam o pozycyi i wyjściu za mąż, otworzyłam tylko szeroko ciekawe oczy, i trzymając się ramienia mojéj dobréj Bini, śmiało rzuciłam się wraz z nią pomiędzy tłum, zalegający chodniki.
Było to o godzinie drugiéj po południu: zimowe słońce blademi promieńmi rzucało się w okna wysokich kamienic, pod nogami skrzypiała cienka warstwa śniegu, środkiem ulicy pędziły liczne sanie z głuchym odgłosem dzwoneczków.
Widok, jaki roztaczał się około mnie, często zapewne nasuwał się mym oczom, gdy w oszklonéj karecie przebywałam ulice miasta; ale, zajęta myślą o zabawie, ku któréj niecierpliwie dążyłam, albo chroniąc od zmięcia piękną suknią, nie patrzyłam nań, a może i szyby karety zamglone bywały wilgocią, lub zaćmione ciężką lodu warstwą, jaką szkło przyobleka się w zimie. Teraz nie było już żadnéj przegrody pomiędzy moim wzrokiem a światem ruchliwym, w jaki się rzuciłam; niecierpliwą ręką odgarnęłam nawet woalkę z twarzy i z radością dziecka wciągałam orzeźwiające powietrze.
Przede mną stary odwieczny gród roztaczał wązkie, długie, wysokiemi murami ostawione ulice, niby posępne kurytarze klasztorne, nad któremi dłoń mistrza wymalowała niebo zimowe. Ulice te fantastyczne mają zgięcia, to wspinają się w górę, to spływają w dół łagodnemi spadami. Znać, że całe miasto rozłożyło się na nierównéj chropowatéj dolinie, która kapryśném wzdymaniem się przedrzeżnia otaczające wzgórza. Wzgórza te, albo porosłe ciemnemi borami, albo nagie i u szczytu tylko sterczące rozwiniętemi na tle chmur ramionami krzyżów, objęły dolinę i rzucony w nią gród kołem zadumanych olbrzymów, które miejscami wysuwają swe odwieczne czoła aż po-nad dachy wysokich murów, miejscami stoją nieme i poważne u końca ulic wązkich, niby ołtarze, postawione w głębi posępnych kurytarzy rozległego klasztoru. Nie widać tu szerokich i jasnych placów, miejsc rozłożystych, na których nowożytne miasta skupiają cały wykwint zbytku i szumiącą esencyą zbiorowego żywota tłumów, ani wytwornych skwerów z drzewami urabianemi w symetryczne kształty i perlistemi nićmi wodospadów, ani posągów, rozstawionych tu i owdzie, a rozweselających oko, wykutemi z kamienia postaciami Nereid, Nimf i Neptunów. Nigdzie tu jeszcze nie znać przekształcającéj wszystko ręki nowych czasów; nigdzie dłoń nowożytnego architekta nie targnęła się na kapryśne i posępne budowle starych wieków; nikt tu wysokich ścian, popękanych od starości i fantastycznie zdobnych w kapryśne załamania, nie stłukł, dla zastąpienia ich architektonicznemi cackami, o symetrycznych, lecz ulotnych liniach; nikt ulic i gmachów nie obmierzył jeszcze niwelującym cyrklem i nie zarzucił na nie modnego pokostu konwencyonalnéj jednostajności. Na dnie doliny owéj, latem zielonéj i kwietnéj, zimą zasnutéj białemi mgłami, posępny i zamyślony stoi gród stary, tak zupełnie, jak go tam wieki minione rzuciły, jak go zbudowały stopniowo i zwolna wieków tych wiara, potrzeby, uczucia. Wieżyce licznych świątyń sterczą w górę i głosem dzwonów z rana rozmawiają z krzyżami, co ze wzgórzy wyciągają ku nim ramiona, a wieczorem, milcząc, patrzą w niebo, jakby mu zadawały pełne grozy i skargi pytania, albo przypomniéć mu pragnęły tych, których dłoń zbudowała je tam, jako wiary strażnice święte. Stutysięczna blizko ludność, od wzgórz niemych, od murów starych świątyń, rozmawiających z niebem, zapożyczyła powagi smętku. Nie ujrzysz tu dziarskich i zuchwałych ruchów innych miast pospólstwa, ani skocznych kroków kobiet, rzucających się w oczy przechodniom krzykliwą sukni barwą; ani owéj młodzieży, niedbającéj o jutro, cynicznéj, rozhulanéj, krokami tryumfatorów stąpającéj po bulwarach i skwerach przy akompaniamencie laseczki, uderzającéj w takt o kamienie. Tu zaduma leży na czołach, dziwna powolność tkwi w ruchach, piękne nawet i młode głowy częściéj opadają na piersi, niż z weselem podnoszą się do góry; ubiory proste, jakby graniczące z żałobą. Na piérwszy rzut oka, powierzchownie patrząc, powiesz, iż to miasto, do którego nie zajrzał jeszcze wykwint cywilizacyi, które, nie posiadłszy wdzięcznych form panujących gdzieindziéj, ubiera się dotąd w negliż niedbały. Ale gdy, jakiémkolwiek powodowany uczuciem, blizko i badawczo przyjrzysz się tym prostym szatom, czołom zamyślonym, ustom bez koloru i uśmiechu; pod niedbałym negliżem, zamiast wykwintu miast innych, ujrzysz wspaniałość potężnego dramatu, w którym, patrząc codziennie na swe góry rodzinne i gmachy, co wieki przeżyły, razem z wieżycami swych świątyń zadają niebu pytanie słowami Chrystusa: „O, Panie! czemuś mię opuścił?”
Szłam, oparta na ramieniu Bini, jedną z najdłuższych i najwęższych ulic miasta, i ciekawie otwartemi oczyma patrząc na ludzi, którzy wkoło mnie licznie i tłumnie wązkiemi postępowali chodnikami, myślałam sobie: czemuż tak obca jestem tym ludziom? Czemuż wydaje mi się, jakobym inny jakiś, niż oni, świat zamieszkiwała: tak ich nie znam, tak na nich nigdy nie zwracałam uwagi, tak oko moje przesuwało się po nich dotąd pobieżnie, bezmyślnie!..
A jednak, jakaż różnobarwność, jaka rozmaitość w téj pstréj, tłoczącéj się ludności! Ileż tu więcéj treści i poezyi, niż w tém kole moich znajomych, którzy zamieszkują jednostajne salony, jeżdżą jednostajnemi karetami, ubierają się w jednostajne fraki i suknie, śmieją się, rozmawiają i bawią jednostajnie.
Tu, naprzykład, przy bramie wielkiego jakiegoś gmachu, kilku mężczyzn utworzyło ściśnięte kółko i prowadzi między sobą ożywioną rozmowę. Młodzi oni jeszcze wszyscy, ale twarze ich poważne i myślące, a z ruchów ożywionych i ze zmarszczek, co brwi im zsuwają, znać, że mówią z sobą o rzeczach ważnych, bo ważniejszych zapewne niż bal, wizyta i obiad proszony. Jeden z nich opowiada coś z cicha innym, z energią, i jak się zdaje, z oburzeniem; drugi, słuchając go, prostuje się dumnie, brwi marszczy, bujnego targa wąsa i zupełnie taką ma postawę, jaką salonowy romantyk nasz, mój specyalny admirator, pan Ignacy tak często przybierać umié. Lecz dziwna rzecz! panu Ignacemu z postawą tą śmiesznie i nie do twarzy, a ten nieznany mężczyzna tak pięknie wygląda z tą dumą rycerską na czole, a pełnym gniewu i energii gestem!
— Biniu! — spytałam — o czém mogą z takiém ożywieniem rozmawiać ci ludzie? i dlaczego jeden z nich tak prostuje się hardo i gniewnie wąs targa?
Binia popatrzyła na grupę mężczyzn i odrzekła:
— O ile mi się zdaje, jeden z tych ludzi opowiada innym o wielkich krzywdach, co się kędyś dokonywały na świecie, a ten, o którym mówisz, najmłodszy i najgorętszy ze słuchaczów, wre gniewem i oburzeniem.
— Rozumiem teraz, — rzekłam, — dlaczego mu tak pięknie z postawą, w jakiéj stoi. Nie wyuczył się on jéj przed źwierciadłem i nie używa za narzędzie do sprawienia efektu, ale płynie mu ona z serca, przejętego uczuciem gorącém!
A tam, środkiem ulicy, śpiesznym krokiem postępuje mężczyzna, otulony futrem. Na pochyloném jego czole osiadł namysł głęboki, a za nim biegnie dziecię bose, odarte, drżące od zimna, płaczące.
— Kto-by to był ten człowiek, śpiesznie idący? — pytałam Bini. — I dlaczego to biedne, płaczące dziecię, tak krok w krok postępuje za nim?
Binia spojrzała w kierunku mojéj ręki i rzekła:
— To zapewne lekarz, którego to dziecię prowadzi do choréj matki, lub złożonego w niemocy ojca.
Patrzyłam na człowieka, śpieszącego z pomocą tam, kędy był płacz i niedola, a gdy zniknął mi z oczu, zapuściłam wzrok w głąb’ obszernego podwórza, obok którego bramy przechodziłyśmy zwolna. Tam zobaczyłam dwóch ludzi, którzy na drobne części rozrzynali piłą olbrzymią kłodę drzewa. Zatrzymałam się na chwilę u bramy i patrzyłam na dwóch traczów. Oba byli już starzy, barczyści i potężnéj budowy; zupełnie prawie białe ich brody spadały im na szerokie piersi, a ręce grube, żylaste, obnażone do łokci, z siłą i wprawą poruszały ciężkiém narzędziem. Po twarzach ich, mimo zimowego chłodu, ściekał pot kroplisty; gruba odzież leżała obok nich, porzucona na ziemi, a zagrzane ciężką pracą, muskularne, zda się z żelaza wykute, ich ciała, szarą okryte koszulą, rozpościerały szerokie ramiona i pochylały się w takt razem ze zgrzytającą piłą. I dziwna rzecz! widok ten, tak prosty, zwyczajny, przykuł do siebie moje oczy; wydało mi się, że na czołach traczy leżał majestat pogody, a pracujące ich ciała wyglądały szanownie.
— Biniu — rzekłam — wszakże to ludzie prości, nieoświeceni, gruba i szara tylko pokrywa ich koszula, po twarzach ich spływa pot zmęczenia. Powiedz mi, cóż im na czoła położyło ten spokój i pogodę, a postacie przyoblokło powagą i godnością?
— Praca — odpowiedziała Binia, i poszłyśmy daléj.
Poszłyśmy daléj, a kędyśmy stąpiły, naprzeciw nas, wkoło nas, za nami, szli ludzie wszelkiéj postaci, rozmaitych twarzy, przeróżnych ubiorów. Jedni z nich śpiesznie, niespokojnie patrząc przed siebie, jakby wlepiając wzrok w cel im tylko widoczny; inni postępowali zwolna, z oczyma w ziemię wpatrzonemi, jak ludzie, którzy namyślają się nad czémś, lub liczą smutki, jakie im w piersi osiadły; inni jeszcze, krocząc z towarzyszami pod ramię, szeptali między sobą ciche rozmowy, lub rachowali na palcach, może korzyści, osiągnięte z dnia upływającego. Tam znowu śpiesznie a cicho przeciska się przez tłum młoda panna, z gęstą woalką na twarzy. Futerko jéj zszarzane, ręka nie okryta rękawiczką, ciemna wełniana suknia długie już dni pamięta, a ze zniszczonego rękawka wygląda para książek. To biedna nauczycielka, wracająca z lekcyi do ubogiego, ale miłego pewnie, domu rodziców, bo mimo chłodu i śladów ciężkiéj pracy, ładna twarz jéj uśmiecha się pogodnie, a krok lekki, pewny i śpieszny. A tu pod schodami kościoła siedzi kobieta, chuda, wybladła, odarta, dziecię drżące od chłodu tuli się do jéj piersi, dłoń zsiniałą wyciąga do przechodniów...
Boże mój! myślałam, ileż tu między tymi ludźmi pracy, piękności, zacności, nieszczęścia, ubóztwa! A my nic, nic o tém wszystkiém nie wiemy, i nie widzimy tego wszystkiego przez okna mieszkań naszych, przysłonione adamaszkowemi firankami, ani przez szyby karet, tak prędko, prędko mknących przez ulice miasta!...
Nagle Binia silniéj nieco pociągnęła mię za rękę, i ujrzałam się z nią razem pośród obszernego dziedzińca, otoczonego wysokiemi, w kwadrat pobudowanemi, murami. Mury te, głuche i milczące, setkami niemych okien patrzyły na świat, jak smutnemi oczyma; z wnętrza ich nie wychodził najmniejszy gwar żyjących, a u stóp ich kamienie, któremi wybrukowane było podwórze, gdzieniegdzie wystawały z pod śniegu i szarzały, jak głazy grobowe. Odgłosy miasta mało tu dochodziły, cisza rozlewała się dokoła, a czuć w niéj było smutek dziwny, zaświatową jakąś powagę.
Spojrzałam na Binię. Opuściła ona moje ramię i stała nieruchomie, z rękoma splecionemi jak do modlitwy i wzrokiem wpatrzonym w nieme okna gmachu. We wzroku, jakim na te okna patrzyła, był rodzaj pobożnego uczucia, z za którego przeglądała boleść.
Po chwili piastunka moja zwróciła oczy na mnie i głosem pełnym smutnéj powagi zaczęła mówić:
— Tu, w tych murach urodziłam się, i dzieckiem małém będąc, słyszałam i widziałam, jak wnętrza ich, nieme dzisiaj, wrzały gwarem głosów młodzieńczych.
Tu ojciec mój zajmował zaszczytne stanowisko, a jam od niego i otaczających go ludzi przejęła do głowy trochę światła, do serca wiele miłości.
Wyciągnęła drżącą trochę rękę w kierunku okien.
— A dziś — podchwyciłam — dziś, Biniu, co jest w tych murach?
Przeniosła na mnie pełne smutku spojrzenie, potém znowu zwróciła je w górę i milcząc wskazała mi dwa okna gmachu.
Jedno z nich miało parę szyb wybitych, a przez nie wnikał wewnątrz wiatr zimowy, świszcząc i wstrząsając spróchniałą ramą; drugie wcale już szyb nie miało i wyglądało czarne a puste, jak oko trupiéj czaszki.
— Pustka! — wyrzekła z cicha, objęta uczuciem uroczystego smutku.
— Pustka! — powtórzyła Binia ze łzą w oku, i jak-by uciekała od miejsca, które w niéj żal wielki wzbudziło, pociągnęła mię ku kościołowi, którego front wspaniale panował nad jednym z dziedzińców opustoszałego gmachu. Gdyśmy stanęły u stóp kościoła, Binia podniosła znowu rękę w górę i pokazała mi wyryte nad wrotami wspaniałe imię założyciela i niemniéj wspaniałą datę, opowiadającą przechodniom, że pięć już prawie minęło wieków od pory, w któréj ręka pobożna świątynią tę, na wpół-pogańskiéj jeszcze ziemi, zbudowała Panu.
Weszłyśmy do środka. W głębi przed wielkim ołtarzem kapłan śpiewał psalmy nieszporne, a nad głowami naszemi zahuczały organy potężnym, ogromnym, zda się ze wszystkich instrumentów muzycznych złożonym, głosem. Binia wskazała mi te organy!
Potoczyłam wzrokiem po wielkiéj, sklepionéj nawie kościoła, z któréj głębi melodyjną powagą brzmiący wydobywał się głos kapłana; zdjęta byłam niewysłowioném uczuciem pobożności i smutku, jakie w duszę mą lały potężne akordy organów.
Przeszłyśmy parę ulic i zbliżałyśmy się już ku domowi, gdy do uszu naszych doszedł gwar rozgłośny, złożony ze śpiewów ludzkich i muzyki kościelnéj. Binia zwróciła się w stronę, zkąd gwar ten płynął, i pociągnęła mię w ciasną, murami ostawioną, uliczkę, gdzie w głębi wznosiła się oszklona kaplica. Okno kaplicy na oścież było w téj chwili otwarte, a przez nie, zwieńczone światłem jarzącém, widniało oblicze Bogarodzicy.
To miejsce znałam już dobrze, bo nieraz w niém byłam z matką, ale nigdy nie wydało mi się ono tak, jak teraz, rzewném i uroczystém. Ciasną uliczkę zalegały klęczące tłumy, mnóztwo oczu tkwiło w świętym obrazie, pod którego stopami chórem śpiewali księża; gdzieniegdzie widać było twarze, łzami zalane, i słychać płacz, wyrywający się z piersi.
— Oto — szepnęła Binia, pochylając się nade mną — to widzisz przed sobą jeszcze jeden pomnik wiekowy. Tu lud zmęczony przychodzi do ołtarza wsławionego cudami, błagać o leki na zagojenie ran swoich. To słodkie oblicze Maryi przez długie wieki patrzy na tłumy korne i rozmodlone, które w niéj widzą symbol wiary.
Majestatycznym chórem podniósł się w górze śpiew księży i szept Bini zagłuszył.
Ze wzrokiem, przysłonionym ciągle wilgotną mgłą wzruszenia, stanęłam u bramy mieszkania naszego i raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na roztaczającą się przede mną ulicę miasta. Dzień kończył się, a miasto zadumane, poważne, w zmrok zapadało wieczorny. Nad dachami wysokich kamienic wisiała opona mgły szarawéj, a wysokie wieże kościołów przebijały ją szczytami i ukazywały gdzieniegdzie błyszczące krzyże złote, niby godła nadziei, świecące pod niebem dla grodu, co się pogrążył w ciemnościach. A ja ucho me nastawiłam w stronę wązkiéj uliczki z kaplicą.
Z tym dźwiękiem, brzmiącym w uchu, i z sercem pełném nieznanego dotąd wzruszenia, weszłam do mieszkania i pobiegłam co prędzéj do pokoju mojéj matki. Pragnęłam zdać jéj sprawę z mojéj po mieście wędrówki i podzielić się z nią uczuciami, jakie mię przejmowały. Ale na progu stanęłam zmieszana. Matka moja siedziała na sofie z wyrazem przykrego uczucia na twarzy; przed nią, w pełném uszanowania oddaleniu, siedziało na krzesłach dwóch ludzi. Jednym z nich był ów żyd, którego już wprzódy widziałam raz w pokoju mojéj matki, drugim — nieznany jakiś mężczyzna w wytartym surducie, z twarzą niemiłą i grubemi rękoma. Matka moja miała przed sobą zwój papierów, które przebiegała niespokojném, jak mi się zdawało, okiem, a dwaj ludzie, których niezgrabne i brudne postacie dziwnie odbijały przy bogatém umeblowaniu pokoju, patrzyli na nią badawczo i porozumiewali się z sobą zagadkowemi spojrzeniami.
Posłyszawszy szelest mojéj sukni, matka moja podniosła wzrok od papierów i zwróciła go na mnie.
— Gdzie to byłaś, Wacławo? — spytała — całe trzy godziny nie było cię w domu.
Głos jéj, gdy to mówiła, surowszy był, niż wprzódy, a fałdy leżały na jéj czole smutne i głębokie.
— Pragnęłam obejrzeć miasto, moja mamo — odrzekłam nieśmiało — i zwiedzałam z Binią miejsca, godne widzenia.
— Mogłaś to uczynić jeżdżąc powozem — rzekła matka — wiész dobrze, że młodéj pannie nie uchodzi pieszo błąkać się po mieście.
— Chciałam lepiéj widziéć wszystko, odbywając pieszo tę przechadzkę...
— To mogła-byś przynajmniéj wziąć z sobą lokaja.
— Chodziłam z Binią, mamo...
— Dobrze wychowana panna w ostateczności tylko może wychodzić z domu pieszo i bez matki, a w takim razie lokaj powinien iść za nią...
Nie pojęłam od razu, dlaczego-by lokaj stosowniejszym był do towarzyszenia mi na ulicy, niż moja dobra, rozumna Binia.
Ale nie mogłam czekać wytłómaczenia od mojéj matki, bo spuściła znowu oczy na papiery, a ja oddaliłam się śpiesznie, z przykrością czując ciążący na sobie, ciekawy, i jak mi się zdawało, szyderski nieco, wzrok żyda i nieznanego jego towarzysza w wytartym surducie.
Obaj ci ludzie w godzinę zaledwie potém opuścili pokój mojéj matki, która znowu, jak po piérwszéj bytności złowrogiego Izraelity, przez cały wieczór miała migrenę. Ja zaś, zamyśliwszy się nad upomnieniem, jakie mi dała matka, przyszłam do wniosku, że towarzystwo ugalonowanego lokaja, zalecane mi przez nią, miało być jedną ze szmat téj pozłacanéj szaty bogactwa i świetnéj pozycyi, którą matka moja tak pilnie starała się okrywać mnie i siebie. I przyszło mi na myśl, że ów żyd, którego odwiedziny sprawiały zawsze mojéj matce migrenę, i nieznany jego towarzysz, zdzierali z niéj zapewne tę szatę pożądaną...
Z nieokreślonym smutkiem w sercu przegawędziłam z Binią cały wieczór i spostrzegłam, że w opowiadaniach moich, w których przedstawiałam jéj świat mi znajomy, powiele razy powtórzyło się imię pana Lubomira.
Wdzięczną mu byłam za to, że nasunął mi myśl zwiedzenia starego grodu i napojenia się temi pięknemi wrażeniami, jakich doświadczyłam; myślałam o nim długo; rozbierałam w myśli rozmowy jego szlachetne i wzniosłe słowa, które wypowiadał kwieciście a obficie; uznałam go bezwarunkowo wyższym i zacniejszym, niż wszyscy ludzie, z którymi dotąd przestawałam, i usnęłam, czując, że na gruncie mego serca, spragnionego wiary, miłości i uczuć pięknych, kiełkuje nowy kwiatek, podobny do tych dwóch piérwszych opadły z listków, i nad grobami, w których je pochowałam, sterczały nagiemi łodygami smutnego wspomnienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.