Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LVII.

Trzecią godzinę po północy ogłaszały zegary. W pięknym pokoju, opływającym w blado-różową barwę, na toalecie, zastawionéj błyszczącemi flakonami, dziesięć świec paliło się w złoconych kandelabrach, migocące, żółtawe światło rzucając na cztery pyzate aniołki, trzymające wieniec z róż na suficie. W rogu pokoju, na atłasowych poduszkach sofy leżała w znękanéj postawie młoda istota, ubrana w atłas, krepę i koronki, ze splątanemi lokami, opływającemi obnażone ramiona, z wieńcem drobnych róż na głowie, ze sznurami bogatych pereł na szyi. W oczach jéj, okrążonych sinemi kołami zmęczenia i gorączkowych wzruszeń, palił się suchy ogień, blade czoło chyliło się w dół przytłoczone ciężarem upokorzenia i smutnych rozwag, załamane ręce martwo leżały śród puszystych zwojów śnieżnéj krepy.
I któż-by powiedział, że tą zmęczoną, upokorzoną, w bolesnych dumaniach zatopioną istotą, była młoda, piękna, za bogatą uważana panna, o któréj rękę starali się najbogatsi młodzieńcy, przed którą padali czołem najsławniejsi pogromcy serc niewieścich, któréj powodzenia zazdrościły najpiękniejsze dziewice, któréj tryumfalny rydwan ciągnęli najliczniejsi niewolnicy, powiewając przed nią kadzielnicami pochlebstw, usypując dla jéj stóp drogę kwiatami salonowych hołdów?
I któżby uwierzył, że tą biedną istotą, zmęczoną fizycznie i moralnie, cierpiącą, upokorzoną, do głębi serca smutną, byłam ja, ja, która przed godziną wróciłam ze świetnego balu, która potrzebowałam tylko wymówić jedno słowo, aby jutro zapaliła się dla mnie złocona pochodnia ślubnego hymenu, wyciągnąć tylko rękę, aby pochwycić ten czarowny sen wielu dziewic, jakim jest świetna partya. A przecie... tak było.
Byłam do głębi serca smutną i do dna duszy upokorzoną. Otworzyły się dziś do reszty oczy moje i ujrzałam jasno... kim byłam. Szlachetna postać hrabiego Witolda, ta postać, którą widziałam wciąż przed oczyma, oblana blaskiem ideału stała przede mną, jako żal gorzki i ciężki wyrzut. Jednego człowieka spotkałam śród ludzi tłumu, w którego oczach był spokój i prawda, na którego czole leżała zacność, którego życie i czyny czcili nawet ci, co od podobnych sami byli dalecy, i ten mną pogardził, i ten spojrzał na mnie takiém spojrzeniem, jakiém ktoś zamyślony spogląda na lalkę, którą bawią się dzieci.
Więc kim-że byłam? Więc na jakąż drogę weszłam?
Więc jakąż uczynił mię ten świat, w którego objęcia rzucałam się z takiém upojeniem, z takim szałem, z taką radością? Więc czém-że nareszcie był ten świat, co wygląda tak pięknie, co tak błyszczy, tak migoce zmiennością barw, tak śpiewa głosami syren, a tak brzydko, tak smutnie z młodéj dziewicy, o niewinnéj jak biała karta duszy, o myśli pragnącéj wszystkiego, co dobre i wielkie, urabia lalkę, motyla, cacko, niezdolne przykuć do siebie oczu myślącego człowieka, niegodne jego uczucia, jego serdecznego pociągu, uścisku jego dłoni uczciwéj i pracowitéj?
Więc czémże jest ten świat, co z czoła dziewicy ściera wszelki ślad powagi i podniosłości poetycznego serca, co w oczach jéj gasi blask, z którego-by ludzie gorącą wyczytali duszę, co na usta jéj kładzie zalotne uśmiechy, od których uciekają zacni i poważni, i strojąc ją w połyski, odziera z promieni, po których poznają się czyste duchy?
Otchłań! — szepnął nade mną głos jakiś złowieszczy.
Otchłań, w któréj stroją się, zalecają się, rujnują się, tańczą, bankrutują moralnie i materyalnie, kłamią na wyścigi, oszukują, z próżniaczo-założonemi rękoma czekają szczęścia, wyobrażonego w postaci złotego bałwana, biją czołami przed cielcem, ulanym z błyszczącego kruszcu, bawią się miłością, żartują z czasu, który na groźnéj kosie swéj przynosi karę i pokutę, nie znają Boga, królującego nad gwiazdami, nie rozumieją wielkiéj myśli jego, która nie przenika do nich przez grubą warstwę próżności i próżniactwa, jaką są obleczeni!
A ja w téj otchłani byłam, jako ptaszę, któremu przeznaczono być orłem rozkochanym w słońcu, a które stało się krukiem, żądnym błyskotek; jako zbłąkana owca, która, szukając zielonéj łąki, co tak pięknie uśmiechała się do niéj, zagłuszona wrzawą i zmęczona daremném pragnieniem, wraz ze swém stadem rozciąga się na zgniłéj słomie, na któréj miękko leżéć, i karmi się zwiędłemi kwiatami, których zapach truje ją zwolna!
A jednak nie byłam złą, bo pragnęłam z całéj duszy ujrzéć dobroć i wielkość, a kędy zdawało mi się że ją ujrzałam, tom ze czcią chyliła czoło i zdwajały się serca mego bicia; nie byłam głupią, bo głupi o nic nie pytają, a ja ustawicznie niebu i ziemi, światu i sobie zadawałam pytania; nie byłam zepsutą, bo brzydziłam się zepsuciem innych i rozpacz mię zdejmowała na myśl, że ktoś za taką uważać mię może.
Więc dla czegoż on posądził mię o głupotę i zepsucie? dlaczego wziął mię za lalkę lub motyla? dlaczego odwrócił ode mnie swoje spokojne, rozumne oczy, które kiedyś tam, w cienistym parku méj babki, pod stropem gwiaździstego nieba, wlały w mą wzburzoną głowę ufność i uspokojenie? Dlaczego mię nie pojął? dlaczego pod zwierzchnią powłoką motyla nie odgadł duszy człowieczéj, spragnionéj miłości i cnoty; pod porcelanową skorupą lalki nie odczuł serca żywego, które rwało się ku niemu, a rwało się nie dlatego, że miał miliony i imię wsławione, ale dlatego że pociągała je nić niewidoméj, czarodziejskiéj sympatyi, że wyczytało na jego twarzy i w jego postaci te litery ducha, których daremnie gdzieindziéj szukało po świecie?
Pochyliłam twarz na dłoni i płakałam gorących łez potokiem, płakałam ze wstydu, z upokorzenia, z żalu po znikłém błyskawiczném zjawisku szczęścia, po téj duszy bratniéj, z którą spotkałam się w jedném spojrzeniu, na jedno mgnienie oka, a która odbiegła mię na wieki, nie poznawszy swéj siostry, oszpeconéj maską, w którą ją świat ustroił.
A gdy tak płakałam, z wewnątrz mnie, z samego dna mego ducha podniósł się głos surowy i smutny i mówił do mnie: Czy jesteś pewną tego, że cię zapoznano? że stała ci się krzywda i niesprawiedliwość? że nie jesteś w istocie tém, czém się być wydajesz, to jest: motylem i lalką? Porachuj dni swoje od tego piérwszego, w którym wstąpiłaś w świat dla ciebie nowy i pomyśl, co czyniłaś od każdego wschodu do zachodu słońca, od każdego południa do każdéj północy? Na czém ci czas ten schodził? jak ci godziny płynęły? Czy choćby jednę łzę otarłaś z cudzego oka? czy choćby jednemu bliźniemu podałaś rękę pomocną? czy choć do jednego przemówiłaś słowem pociechy i chrześcijańskiéj miłości, która jest moralną jałmużną? Może przybyła ci do głowy myśl jaka wzniosła, zdobyta w godzinie pracy i rozmyślań? Może wezbrało ci kiedy serce jakiém szerokiém, piękném uczuciem, co-by nie ciebie samę miało na celu, ale tysiące braci, na jednéj z tobą ziemi żyjących, cierpiących? Może, walcząc z sobą i ludźmi, z trudem obalając przeszkody, pięknym jakim postępkiem albo ciężką jaką pracą, zbliżyłaś się choć na krok jeden do tego Boga, co króluje nad gwiazdami, a którego myśli wielkiéj uczy się ojciec twój przez całe pracowite i zacne swe życie? Nie. Ty nic z tego nie zdobyłaś. Ty dnie serca przeżyte liczysz na suknie, w które się stroiłaś na bale, śród których świetniałaś, na walce, które przetańczyłaś, na zalotne uśmiechy, któremi wodziłaś za sobą rój próżniaków i głupców, na samolubne, puste marzenia, któremi kołysałaś swoję głowę, siedząc przed źwierciadłem i patrząc, jak ci służebna piętrzyła i uplatała włosy nad dymami próżności omgloném czołem. A teraz, dziecko samolubne, próżniacze, rozbawione, rozmarzone, pragniesz, aby człowiek, który ma za sobą całe lata pracy i zacności, cały szereg szlachetnych dokonanych czynów, człowiek, na którego barkach spoczęła spuścizna imienia wielkich przodków, jako powinność wiecznéj godności i wiecznéj pracy, aby człowiek ten, spokojny, poważny, rozumny, upadł przed tobą na kolana, uderzył czołem przed twemi pięknemi oczyma, zawisł na twoim zalotnym uśmiechu i wprzągł się do twego tryumfalnego rydwanu razem z Donżuanami, Almawiwami, Dafnisami, głośnemi a pustemi dzwonami i wszystkimi tego rodzaju głupcami i pasożytami, którzy go ciągną? Co uczyniłaś, co zdobyłaś, w co tak pięknego i zacnego ubrałaś się, aby módz zwrócić na siebie oczy jego, które przywykły obejmować na świecie szeroką i daleką przestrzeń? Co masz w sobie takiego, aby zdobyć jego szacunek, jego współczucie serdeczne, jego ufność w niepokalaną czystość twéj duszy? Nic!
Taką, jaką jesteś, możesz podobać się tylko Donżuanom, pogromcom serc, obłudnym deklamatorom, którzy uwielbią w tobie piękność twéj cery, zgrabność twojéj kibici lub domniemaną wielkość twego posagu. Nigdy człowiek, który pracuje myślą i szlachetne cele życia postawił przed sobą, nie ukocha istoty próżnéj, błyskotliwéj, zakochanéj w sobie tylko i w swoich sukniach, choć-by od Aniołów zewnętrznéj pożyczała ona piękności. Nigdy człowiek, co okiem pełném miłości ogarnia kraj swój rodzinny, pracuje dlań, roi o pięknych czynach i zasługach, nie poda ręki na wieczną wędrówkę płochéj dziewicy, od stóp do głowy światowym pokrytéj pokostem, dla któréj salon ojczyzną, lustro najwznioślejszą ideą, towarzyskie sukcesa polem czynów i zasług, szafa ze strojami ozdobą życia, a celem jego — dobra partya!...
Kiedy surowy głos mój wewnętrzny wymawiał ten ostatni wyraz, wzdrygnęłam się całém ciałem i zawołałam z boleścią. O, jam nie taka występna i płocha! Życie moje przechodziło w próżniactwie i śród mglistych dymów próżności, nic nie uczyniłam dobrego, niczego nie nauczyłam się, bawiłam się, upajałam narkotykiem pochlebstw, szalałam tańcem i zabawą; ale zarazem, Boże mój, pragnęłam, rwałam się duszą w krainę ideałów, nigdy żadna nizka rachuba nie znalazła miejsca w myślach mych ni sercu, o zagadkę życia, o drogi i cele jego pytałam niespokojnie gwiazd niebieskich i ludzkich twarzy. Ale wzięto mię za rękę i poprowadzono; kędy wskazano mi drogę, tamtędy poszłam. Nikt nie odpowiedział pytaniom moim, nikt przeczuć serca nie sprawdził, zbłąkałam się w tym świecie o ścieżkach krętych, jak manowce, o obrazach zwodnych, jak miraże; a teraz... czyliż mam już na wieki w oczach zacnych i uczciwych zostać lalką i motylem? Czyż zawsze człowiek, do którego poczuję pociąg serdeczny, w którym ujrzę pragnień i przeczuć moich sprawdzenie, odwracać będzie ode mnie oczy z litością albo pogardą!...
Tak myśląc, zaniosłam się płaczem serdecznym.
Z piersi mojéj, podnoszonéj wzmożonemi łkaniami, wyszedł znowu głos poważny i surowy i znowu mówił do mnie:
— Szczęście prawdziwe, szczęście poczciwe, to ten kwiat zaczarowany, o którym mówi bajka, że iść do niego trzeba daleko i długo, a po drodze staczać walki, krwawić stopy, postępować w pocie czoła i niepokojach serca, a wytrwać aż do kresu. Po szczęście prawdziwe, po szczęście uczciwe, nie można iść wygodną ścieżką, kwadratami woskowanéj posadzki zasłaną, kwiatami pochlebstw usypaną. Na szczęście prawdziwe, na szczęście uczciwe zasłużyć, zapracować trzeba. Tyś go jeszcze nie warta, bo w krepie i koronkach, z kwiatami nad czołem, z zalotnym uśmiechem, z dymami próżności w głowie, dojść można tylko do oklasku głupców i do świetnéj partyi. Ani w jednych, ani w drugiéj nie leży szczęście prawdziwe i poczciwe. Piérwsze przebrzmią bez echa, nim słońce wzejdzie po nocy balowéj; druga da wiele pieniędzy, a mało spokoju, bogactwo materyalne, a moralną nędzę.
Szczęście prawdziwe i uczciwe istnieje na wysokościach, na które z trudem wspinać się musi ten, kto go żądny. Tyś od niego bardzo daleka. Ale dlatego, że cię wzięto za rękę i poprowadzono, a kędy wskazano ci drogę, tamtędy poszłaś, za to, że w sercu i myśli twojéj nie postała nigdy żadna nizka rachuba, za to, że pragnęłaś, pytałaś, tęskniłaś i szukałaś prawdy w gwiazdach niebieskich i po twarzach ludzkich, ja, co w téj chwili przemawiam do ciebie, ja, co jestem sumieniem twojém, kładnę ci w piersi przeczucie niewygasłe, które mówić ci zawsze będzie, że szczęście prawdziwe zostanie kiedyś twoim udziałem. Ale wprzódy musisz ochrzcić się pracą, wyrość cierpieniem, zmężniéć w walkach. A gdy kiedyś, nieprędko może, czoło twe, oderwane od wszelkich próźności, rozgorzeje wielką miłością dla cnoty, pracy, ziemi ojczystéj, milionów braci, którzy na niéj cierpią i walczą, gdy za tobą ustawi się szereg walk przebytych, dobrych czynów dokonanych, a przed tobą stanie cel życia szlachetny i zacny; wtedy człowiek, dla którego poczujesz pociąg serdeczny, w którym ujrzysz sprawdzenie pragnień twoich, nie odwróci już od ciebie oczu z litością lub pogardą, nie ujrzy w tobie lalki, ni motyla, ale uzna cię kobietą, godną jego miłości, i weźmie cię za towarzyszkę zacnego swego żywota. Przeczucie to będziesz nosić w sobie, jako pociechę, nadzieję, gwiazdę w ciemnych chwilach świecącą, a sprawdzenia jego szukaj w perspektywie drogi, którą przebyć musisz wprzód, nim godną jego się staniesz!
Tak przemawiało do mnie sumienie, do takiego wyniku doprowadził mię płacz mój, upokorzenie moje, boleść moja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.