Pamiętnik (Brzozowski)/20.II.1911

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł 20.II.1911
Pochodzenie Pamiętnik
Redaktor Ostap Ortwin
Wydawca Anna Brzozowska, E. Wende i S-ka
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


20. II.
Biegeleisen właściwie zasługiwał by na solidną odprawę[1]. Jest on bardzo przekonany o poważnem znaczeniu jego argumentu z czasem dysypacyjnym. Jest to dość śmieszne. Czas dysypacyjny jest niewątpliwie inną, niż czas astronomiczny postacią unormowania stosunków między durée w nas, a różnemi durée poza nami. Należy on jednak do tego samego typu konstrukcyi, co i czas astronomiczny. Różność tych konstrukcyi jest tylko pięknem potwierdzeniem (ale już blizkiem powierzchni, drugorzędnem) widzenia rzeczy Bergsona. Chłopięta ze szkoły Twardowskiego[3] nazbyt są przeświadczone, że wiedza bywa solidną tylko u nich. »Grzeszy niewiadomością« wyraża grzeczne przypuszczenie pan Biegeleisen o Bergsonie. Filozof może nie znać wszystkich faktów — choć powinien znać ich jak najwięcej, ale jego zadanie zaczyna się dopiero na podstawie tej znajomości, jako wyczerpująca i wszechstronna eksperymentacya wewnętrzna. W tej specyficznie filozoficznej dziedzinie Biegeleisen jest całkowicie bezsilny i nieustannie zdaje mu się, że ten lub ów fakt jest ostatecznym argumentem przeciwko jakiemuś widzeniu rzeczy, dlatego tylko, że nie umie wykonać ani jednej oryentacyi filozoficznej, że fakty tkwią w nim martwo, że słowem filozofia jest dla niego równie obca, jak literatura, poezya, historya, polityka. Być może, że ma on jakąś wartość w jakiejś dziedzinie. Nie umiem sobie jednak wyobrazić, jak ta dziedzina wygląda. Nudzi mię ten mój akademicki i uroczysty krytyk. Brr!.. Wizya pralni, kołnierzyków, mankietów — całej galicyjskiej anglomanii. — Respectability! Niech was dyabli wezmą!
Pan Brzozowski, pisze Biegeleisen — uważa stanowisko Bergsona za dowiedzione. Niewątpliwie — choć nie w ten szkolarsko-prawniczy sposób, w jaki rozumuje czarno-żółta głowa redaktora Widnokręgów. Bo Bergson może tu pozostać poza dyskusyą. I wcale w innej drodze można dojść do tych samych stanowisk, trzeba dojść, jeżeli się jest filozofem t. j. myśli się całokształtem swego moralnego doświadczenia. Właściwie nieustannie rzeczy toczą się o to: w jaki sposób jakakolwiek treść intelektualna może wyrażać byt pozaludzki, być z nim zrównana. Jeżeli idzie panu Biegeleisenowi o autorytety — stary Berkeley wystarcza. Ci panowie mają przed oczyma zaledwie mały zakątek umysłowego świata, jedynie pewną dziedzinkę poznania naukowego. Ona im przesłania wszystko dla braku doświadczeń wewnętrznych i tej potrzeby, która prowadzi do ich zdobywania. Gdy wchodzą oni do filozofii — przestają być artystami, poetami, obywatelami, historykami, ludźmi. Potem załatwiwszy się w odpowiadający takiemu zacieśnieniu karykaturalny, biurokratyczny sposób z filozofią, wracają do życia.



Poezya Shelleya istotnie jest fenomenem trudnym do scharakteryzowania. Wątpię, czy istnieje tu coś poza stopniem niejasnej tendencyi. Ani Wordsworth, ani Coleridge nawet, ani Lamb (pomimo ciasnej sfery), ani tembardziej Blake nie mogą być porównywani pod względem głębokości i jedności z Shelleyem bez wielkiej dla tego ostatniego ujmy.



Trzeźwa, analizująca myśl dokładnie zdaje sobie sprawę, jak przypadkowo, historycznie i zewnętrznie uwarunkowanym jest tworem taka kategorya klasyfikacyjna, jak romantyzm. Zewnętrzna historya tego terminu byle tylko z odrobiną w głąb sięgającego krytycyzmu, oraz zmysłu i zainteresowania psychologicznego, przeprowadzona — byłaby niewątpliwie najlepszym wstępem do filozoficznych roztrząsań. Historya prawdziwa, rzetelna, odtwarzająca proces jest celem znowu tego przejściowego filozoficznego stadyum. Ale czy to wszystko przeszkadza mi ujmować myśli własne w rozumowaniu i rozmyślaniu o romantyzmie — t. j. czy przeszkadza to mi wszystko nadawać ten tytuł moim myślom.
Chory jestem, nie mogę, nie chce mi się pisać.



Balzac dąży w swych powieściach do wzbudzenia i utrzymania interesu dla rozwoju namiętności, traktowanych niezależnie od wszelkich sentymentalnych domieszek. Nie idzie mu o współczucie, ani o wzbudzenie tego samego tonu, lecz o jasnowidzenie intelektualne ukazujące namiętność w całym jej pozaetycznym, pozaracyonalnym charakterze. Osiąga on to, wzbudzając w nas i utrzymując poczucie tej rzeczywistości, która jest przez namiętność zagrożona. Interes dla tej rzeczywistości daje ciągłość tym powieściom, skupia uwagę. Teologia i socyologia Balzaca są elementem integralnym jego artyzmu. Ciekawy musi być stan umysłu krytyków, zdolnych wyobrazić sobie, że taki jak Balzac pisarz, może wprowadzać do swego dzieła elementy absolutnie pozaorganiczne. Ale przyjmują oni rezultat — styl Balzaca, i przyjąwszy, myślą, że teraz mogą usuwać tony, z których ten styl się składa.



Nigdy syntetycznego ujęcia — nigdy historycznej perspektywy — nigdy idei oświetlającej wielkie dziedziny faktów. Któż jeżeli nie Irzykowski powinien był spostrzedz, że dramaty Kleista, Hebbla (Bernauer) są doskonałą antytezą Samuela Zborowskiego, ale Irzykowski woli pisać »lombard paradoksów,« kuźnię bluźnierstw[4] i inne głupstwa, nad któremi unoszą się tumany kurzu i moli. O Galicyo!





  1. W ustępie tym autor reaguje na pierwszą część artykułu p. Dra Bronisława Biegeleisena, omawiającego książkę Brzozowskiego „Idee“. Była ona pomieszczona w XXIII. zeszycie lwowskich „Widnokręgów“ z 10 lutego 1911 i zajmowała się nie tyle „Ideami“ Brzozowskiego, ile zagadnieniem czasu u Bergsona, co było tem dziwniejsze, że „Idee“ bynajmniej nie opierają się na zasadniczych poglądach Bergsona, wychodzą z założeń całkiem odmiennych, znacznie silniej uwydatniają wpływy Marksa, Kanta, Proudhona, Nietzschego, Sorela, lub choćby Feuerbacha, i częściowo Avenariusa, większa część zaś studyów, w skład „Idei“ wchodzących, powstała zgoła niezależnie od mody bergsonowskiej, na grubo przedtem, zanim Bergson stał się głośnym, i zanim Brzozowski, co prawda pierwszy w Polsce, zaczął się nim interesować. Krytyka bergsonowskiej intuicyi czasu, przeprowadzona choćby nawet istotnie w sposób niezbity i przekonywający, nie tylko zgoła zachwiać nie może podstawowych założeń i wątków myślowych Brzozowskiego, ale wogóle porusza się już a priori na całkiem innej płaszczyźnie zagadnień. Cóż dopiero krytyka, której się zdaje, że podkopuje fundamenty „Ewolucyi twórczej“ przeciwstawiając bergsonowskiej analizie pojęcia czasu fizykalną zasadę względności czasu i ostwaldowski czas dyssypatywny w zjawiskach katalizy chemicznej! Argumenty swe, mające rzekomo doszczętnie zatrzeć wykazywaną przez Bergsona różnicę między pojęciem czasu, mniejsza o to czy astronomicznego, czy dyssypatycznego, w nauce a konkretnem, psychologicznem przeżywaniem czasu, p. dr Biegeleisen z małemi zmianami dosłownie powtórzył w ostatnich czasach znów z tryumfem w studyum swem „Uśmiechy Sfinksa“. (Warszawski „Sfinks“, za czerwiec i lipiec 1913). Całe szczęście jednak, że nie zdaje się, aby Bergson ze wstydem musiał ustąpić z placu boju przed p. dr. Biegeleisenem, którego polemika ujawnia całkowitą nieczułość na istotną, jakościową różnicę między abstrakcyjnem ujmowaniem czasu w nauce, choćby nie był on jednorodny, niezmienny i wspólny dla wszystkich zjawisk, a tem co jest trwaniem w świadomości człowieka. Ani w Pamiętniku, ani w listach Brzozowskiego nie znajdujemy wzmianki o drugiej części artykułu p. dr. Biegeleisena o „Ideach“ drukowanej w zeszycie „Widnokręgów“ z 15 marca 1911 r., a zatytułowanej „Metoda dzieła“, lubo metod ujmowania zagadnień przez Brzozowskiego (choćby zasadniczej metody materyalizmu dziejowego) zgoła nie dotyka, a zajmuje się przeważnie stosunkiem filozofii do nauki, poruszanych w Ideach tylko w jednym z trzynastu studyów, pisanym jeszcze w 1903 r., zatem w czasie, kiedy i Brzozowski o Bergsonie jeszcze nic nie wie i w Europie jest o nim jeszcze głucho. Natomiast w ostatnim Brzozowskiego liście do mnie z 21 kwietnia 1911, na dziewięć dni przed śmiercią pisanym, znajduję jeszcze taki ustęp:
    »Pisała w kartce S. P., że powinienem się cieszyć, ponieważ mojemi książkami zajmują się pisma »naukowe« i literackie. Jakież to są w Polsce pisma naukowe? Biegeleisen z Widnokręgów przecież nie jest zdolny sprawić żadnej emocyi — zauważyłem tylko, że Irzykowski jest w stanie chronicznej irytacyi i nie wszystko, co pisze on, jest nawet sprawiedliwe. Zresztą oddzielne tylko numery »Widnokręgów« mię dochodzą.
  2. Błąd rozszerzenia cite: Błąd w składni znacznika <ref>; brak tekstu w przypisie o nazwie p1_w_132u1-2
  3. Chłopięta ze szkoły Twardowskiego — patrz odsyłacz na str. 203.[2]
  4. ...ale Irzykowski woli pisać „lombard paradoksów“, kuźnię bluźnierstw — aluzya do „Aforyzmów o czynie“, znanych Brzozowskiemu z „Widnokręgów“ (zeszyty XXIII, XXIV i XXV)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Ostap Ortwin, Stanisław Brzozowski.