Przejdź do zawartości

Pamiętnik (Brzozowski)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł Pamiętnik
Redaktor Ostap Ortwin
Wydawca Anna Brzozowska, E. Wende i S-ka
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STANISŁAW
BRZOZOWSKI
PAMIĘTNIK
NAKŁADEM
ANTONINY BRZOZOWSKIEJ
FRAGMENTAMI LISTÓW AUTORA
I OBJAŚNIENIAMI UZUPEŁNIŁ
OSTAP ORTWIN
LWÓW
KSIĘGARNIA ·POLSKA·
B. POŁONIECKIEGO —
WARSZAWA-E.WENDE·I·SP.
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE. 1913.




10. XII. 1910.
Niewątpliwie jest to dla mnie czas krytyczny: młodość przeszła doszczętnie i nastał czas, w którym nie wolno już zapowiadać, lecz trzeba dawać rzeczy mogące istnieć, mające chociażby pewne tylko prawa do istnienia. I jednocześnie coraz jaśniej występują wszystkie braki w przygotowaniu, wszystkie zaniedbania. Rozpacz jest rzeczą łatwiejszą, niż spokojne i zimne spojrzenie na rzeczy tak, jak są one. Bardziej niż wszelkie braki kultury ciąży i jest groźniejszy wewnętrzny rozstrój woli, wzrastający brak odwagi. Do pewnego stopnia on to szukając dla siebie usprawiedliwienia stwarza poczucie owych braków, chociaż byłoby rzeczą śmieszną wprost przeczyć, że są one straszliwe.



W Revue Bleue[1] notatka o Meredicie. Stwierdzają, że i angielska krytyka uznaje »że nie zostawił on dzieła w rodzaju Misérables Wiktora Hugo«. Jest to jedno z tych zdań, które wywołują we mnie przygnębienie — tak trudno zrozumieć samą możliwość ich powstania. Wszystko trzyma się tu na tem, że Meredith, według określenia krytyków Revue Bleue był romantykiem. W. Hugo wielki romantyczny pisarz i Meredith romantyczny pisarz — stąd porównanie. Weźmy stronicę Meredith’a i stronicę W. Hugo zarówno prozy jak i poezyi, i starajmy się zrozumieć, gdzie tu jest wspólny grunt. Wartości, do jakich dążył W. Hugo i te, do jakich dążył G. Meredith, są całkiem z różnych płaszczyzn, należą, jeżeli się wyrazić można: do całkiem różnych formacyi psychicznych. Nie mogą być rozmieszczone na jednym i tym samym planie, niema żadnej skali różnic i podobieństw, która by je objęła. I jaki sens w twierdzeniu, że Meredith był romantykiem. Doprawdy, chciałoby się zapomnieć, że te terminy kiedykolwiek istniały i myślę, że najrozumniej byłoby w syntetycznem opracowaniu literatury unikać ich i dążyć do nowych klasyfikacyi. Tego rodzaju artykuły odbierają ochotę do myślenia: czy warto, jeżeli mogą być mówione takie rzeczy? kto zajmuje się krytyką? A przecież tu jest teren do walki z nieustannem fałszerstwem duszy i umysłu. Richard Feverel[2] według Revue Bleue też jest tylko romantyczną powieścią miłości. Sama myśl tej powieści wprowadzająca nas w świat zagadnień Meredithowskich zginęła. Ojciec chciał stworzyć w synu coś zabezpieczonego od namiętności, wyższego niż natura, i powieść Meredith’a jest stwierdzeniem tego samego zasadniczo anti-romantycznego stanowiska wszystkich jego utworów: nic wyższego niż prawda, niż życie być nie może. Nie można go zastąpić niczem, nie można znaleźć żadnego pozażyciowego stanowiska. Głęboka mądrość Lasów Westermainu[3] i ich piękno są już tu – ale naprawdę nieraz można myśleć, że każdy francuski pisarek uważa zawsze siebie za pewien rodzaj Roi Soleil intelektualnego świata. Jedyną pożyteczną rzeczą notatki, jest dla mnie wzmianka, że Carlyle zwrócił uwagę na Feverel’a. Naturalnie, zupełnie błędnie ta Angielka wówczas zbagatelizowała moje zestawienie Carlyle’a i Mereditha. Carlyle wywarł na Mereditha wpływ niewątpliwy i nawet nie sądzę, by można było zrozumieć budowę meredithowskiego świata nie oparłszy się na Carlyle’u jako na pewnego rodzaju introdukcyi.
Inna rzecz, że Meredith zdołał zattycyzować Carlyle’a, nadać mu Platoński wdzięk, sharmonizować ten świat wulkanów i gorączki. Nawet myślę, że możnaby studyum nad umysłem Mereditha prowadzić w tym kierunku: rozpatrywać tworzenie się jego umysłowej samoistności, jako pracę nad uzdrowieniem Carlyle’a, nad usunięciem tego, co występuje u Carlyle’a jako pathos wyjątkowości.
Meredith bowiem należał do umysłów, które obchodziły się bez pierwiastka katastroficznego w swem myśleniu. I tu znowu Francuz ze swym romantyzmem i Wiktorem Hugo! — Pierwiastek katastroficzny odgrywa nieskończenie wielką rolę w składzie myśli każdego romantyka. Aby logika, jego logika, zyskała władzę nad życiem, aby nagle nabrały znaczenia objektywnego stany dotychczas subjektywne, romantyk, człowiek naszej kultury, musi apelować do czegoś, co wywoła przewrót, co przerwie wieczną imanentną tkaninę życia, roztworzy nowe a capite.
Meredith myśli bez tego a cap. Sam zawikłany styl jego jest wynikiem dążenia, by uniknąć takiego teroryzmu, by nigdzie nie narzucać swej subjektywnej dowolności. W tym pięknym umyśle wszystko jest wynikiem jednego i tego samego prawa: jest to istotnie organizm duchowy, w którym panuje własna harmonia. Dlatego tak przykro widzieć, że może to być tak całkiem niezrozumiane.



Starać się, aby ani jeden dzień nie przechodził bez wzniesienia się myślą do zasadniczych celów i zadań. Nazbyt już wielką władzę ma nademną zasada »wyrównania«, nazbyt łatwo niweluje mnie powszedniość t. j. miejsce przecięcia wszelkich punktów widzenia — punkt ich neutralizacyi absolutnej.



Pierwsze wrażenie pierwszych kilkunastu stronic Bradley’a[4] raczej odstręczające. Koncept o kochance ma w swym stylu coś, co nie wróży dobrze. Ale to naturalnie należy już do dziedziny niemal histerycznej; myślę jednak, że jest i coś innego w tem wrażeniu. Czy nie znajdę już człowieka, lub czy nie znajdę siły — by być direkt w metafizyce — zawsze z ukosa. Pierwszy rozdział Bradley’a niewątpliwie, że jest zupełnie udany, jeżeli chodzi o to, by wznowić poczucie obecności problematu przez nowe, a więc z natury rzeczy dziś wyrafinowane przedstawienie sprawy, przez pominięcie argumentów »common place«. To styl; filozoficzny, ale napewno styl, nietylko w znaczeniu dowolności — lecz także w znaczeniu musu = swobody = natury. Zagadnienia stają się obecnemi, widzenie staje się obecnem tylko przy pewnych warunkach, odpowiadających rodzajowi i poziomowi kultury. Warunki te muszą polegać właśnie na tem, aby im bardziej ogólną była prawda, im bardziej terre à terre — tem prawdopodobniejsza droga prowadziła do niej. Umysł ceni w gruncie tę drogę, a w żadnym razie obejść by się bez niej nie umiał.
Krytyka dla tego jest tak beznadziejnie droga i tak beznadziejnie bezcelowa, że musi coraz nowe przyjmować pod uwagę płaszczyzny i punkty widzenia dla swych klasyfikacyi. N. p. w jaki sposób dochodzimy do bezpośredniego życia własnego, w jaki sposób powstaje osobiste zainteresowanie, widzenie czy problem.



Nie zrażać się, nie zrażać się, że niema żadnej perspektywy, sensu i pożytku przedemną, że działanie wydaje się tylko dziwactwem osobistem i manią. Nie zrażać się, ale starać się wyjść z tego stanu. — Módl się. Módl się przez wzniesienie umysłu codziennie, choćby na chwilę do dziedziny, gdzie stają się widocznemi twoje zagadnienia. Staraj się, by były one bliższe ci, byś nie potrzebował czerpać z ich obecności upokarzającej otuchy, że oto są one w tobie. Aby w tobie nie było jako moment oddzielny — order czy dyplom parwenjusza. Miej ciągłą obecność własnych zainteresowań.




Mój Boże: dlaczego tak pracowano nad tem, aby zniszczyć mój umysł. Nie powstrzymuj goryczy, ani też nie oddawaj się jej. Staraj się zrozumieć działanie własnej natury myślowej — odbudować jej swobodę — nie umiesz prawie wcale pisać swobodnie. Szukaj. Szukaj nie z tą myślą, że natura jest to coś łatwego, coś co przychodzi bez trudu. Nie, natura — to stan myśli, zespół celów, miar i ideałów, przy zbieżności (?) których wszystkie zdolności nasze są zatrudnione i rozwijają się, ale sam ten zespół jest dziełem konstrukcyi i woli.



Nie ulega wątpliwości, że estetyka Przybyszewskiego sprzyjała niechlujstwu umysłowemu. Przy niej powstał stan rzeczy tego rodzaju, że można było nie wiedzieć, co się chce napisać i nie tracić nadziei, że naga dusza выведетъ, jak powiadają moskale.




Nie powinienem dopuścić, aby znajomość literatury rosyjskiej zmarnowała się. Trzeba doprowadzić do końca pracę nad Uspieńskim.
Starać się opracować młodość Renana[5] — bez uwzględnienia na razie dalszych etapów, więc może aż po Avenir de la science i nie dalej, co najwyżej L’Averroès. Daje się to zupełnie pomyśleć i wykonać.



Renan, Sainte Beuve, Hegel, Balzac, niewątpliwie nabrałbym otuchy, gdybym zdołał ich opracować. Przemódz to niedołęstwo, które rozpościera się we mnie. Módl się. Modlitwa jest obecnością w dziedzinie praw i celów, zatopieniem się w tych sferach, gdzie istnieją prawa i cele. Tam jest granica. Stamtąd możesz myśleć o Bogu bez bałwochwalstwa.
Staraj się żyć modlitwą, a nie polemiką i przeciwstawieniem. Siła ginie w tem tarciu i nie rodzi się pewne światło.



Blake ma dla mnie znaczenie niezrównane. Jest on dla mnie wielkim świadkiem. Dość pomyśleć o nim, by odrazu wydobyć się na poziom wysokiej myśli.




Stan duszy powstający przy czytaniu pierwszego tomu poezyi Swinburne’a. Świat przedstawia się w kształtach piękna najrozmaitszych epok, nie możemy wyrzec się żadnego z tych kształtów – są one wszystkie razem na jednej płaszczyźnie i powstają pomiędzy nimi stosunki, porównania. Nie ma żaden z tych światów władzy nad nami bezwzględnej, nie jest naszym światem i mając ich tyle, nie mamy jakby żadnego. Dla tego też istnieje w tej poezyi pierwiastek ciemnego, zdławionego żaru. Miłość piękna, wielkość życia i jednocześnie przemijanie, jakby bez śladu, bez powietrza. Jednocześnie ten sam moment jest naszem bogactwem: rozporządzamy wszelkiem pięknem, nie wyrzekamy się żadnego. Bogactwo niewątpliwie już tylko artysty, gdyż u Goethego — jeżeli nie u rzeczywistego, to u Goethego pomyślanego, że tak powiem, jako idea Platońska — życie osobiste posługuje się całą historyą jako swym organem i tworzy w niej swój organizm. Tu historya panuje, poprzedza życie, nie dopuszcza do ustalenia się żadnego sensu, żadnego własnego nie „artystycznego” kształtu. Pierwsze wrażenie to jednak tylko.
U Arnolda: гонорностъ – jak przetłumaczyć ten wyraz. Świat sobie i ja sobie. Pluralizm nietykalskiego. I pomimo wszystko właściwie on może jest bliższym mi, niż kto inny, z tej właśnie mało zachęcającej strony. Pomimo wszystko sytuacyjnie, pokrewieństwo z Carlyle’m bardzo wielkie.



Newman niewątpliwie ulega jakiemuś procesowi we mnie. Nie wydaje mi się paradoksem, gdy powiem, że w skali Meredith’owskiej Byron i Newman, (John Henry – byłby oburzony i zgorszony), są możliwymi etapami jednego i tego samego procesu. Amazing Marriage, Katolicyzm w Anglii[6] może być istotnie rozpatrywany, jako wynik arystokratycznego egotyzmu, jako wytwór tej samej psychologii: nadmiaru bogactwa. U Moore’a rozmowa czyjaś (nie pamiętam – ach, tak, Walter Scotta) z Byronem. Walter Scott twierdzi, że jeżeli Byron się nawróci, katolicyzm prawdopodobnie skusi go najprędzej.
Byronizm, Newmanizm z punktu widzenia Carlyle’owskiej fenomenologii Anglii, złe sumienie bogactwa, arystokracyi nie umiejącej rozkazywać, a nie mogącej, nie chcącej – ale przedewszystkiem nie mogącej (psychicznie) zrzec się rozkazywania, myśleć o sobie w innej formie. Trzeba pamiętać o tem.



Religia twoja nie powinna być nawróceniem. Strzeż się, strzeż się tego i tamtego błędu. Katolicyzm niewątpliwie, ale ani momentu nie wolno ci uronić.




Aby dobrze zrozumieć poezyę angielską takich ludzi jak S. T. Coleridge, Blake, Keats, Meredith, Shelley, trzeba nie tracić z oczu ani na jedną chwilę przeświadczenia o metafizycznej istocie poezyi, trzeba widzieć w niej istotnie Ποιησις, tworzenie życia, nowych taktów duszy ludzkiej, jej nowych organów, nowych bytów duchowych. Tylko taki pogląd broni nas od anegdotyzmu i sentymentalizmu w poezyi. Poezya powstaje tam, gdzie syntetyczny obraz świata, zespół myśli, słowem pewien byt duchowy, pewna forma idealna człowieczeństwa jest odczuta jako radość i trzyma się mocą swego czaru nad duszą i umysłami, nad całem życiem, – gdy więc pewna idealna forma człowieczeństwa zostaje stworzona, wydobyta z samego wnętrza życia; przy ocenie jej idzie nam o tę formę właśnie, o jej jakość, zakres, i tylko mocno stojąc na tym gruncie zdobędziemy swobodę od ilościowego niejako punktu widzenia, zrozumiemy, że istotnie jeden fragment poetycki Keatsa może mieć wartość potencyalną, równą wielotomowej twórczości szczęśliwszych poetów. Pamiętać o tem, jeżeli się chce zachować właściwą oryentacyę. Dalej pamiętać, że ten poglądmuszę, pisząc, posługiwać się śmiesznemi przeciwstawieniami – nie daje się pogodzić z żadnem lekceważeniem tego co jest, »zmysłowym czarem poezyi«. Przeciwnie, ten czar to czyni właśnie poezyę głębokiem dziełem życia, w magii formy jest jej element twórczy, w życiowem, metafizycznem znaczeniu. Dlatego też nie można nawet mówić o współodpowiedniości formy i treści, o bogactwie treści i ubóstwie formy. Poetycko treść jest formą, by być poezyą treść musi się stać radosnym faktem życia, a jest tembardziej sobą, im bardziej całe życie obejmuje. Każdy element obojętności istniejący w nas, mogący istnieć w chwili poetyckiego ujęcia, uszczupla głębokość poezyi, jest połączony z jej uszczerbkiem. Poezya musi być pojmowana jako twórcza autodefinicya człowieka.


12. XII.
Przystępuje się najzupełniej spokojnie do analizowania takich zjawisk jak »rozum«, »wyobraźnia«, »poznanie« i ignoruje się najzupełniej ich społeczno-historyczną strukturę, przeciwnie: uznaje się milcząc za punkt wyjścia, że należą one tak lub inaczej do samej natury człowieka, stanowią moment jego definicyi.
Gleb Uspieńskij formułuje właściwości myśli rosyjskiej jako niedowierzanie do samej sobie i szacunek krytyczny, niemal nieprzezwyciężony do myśli cudzych, które są w stanie naszym: „но шанкѣ дать“. Eheu! i niewątpliwie czepia się ta choroba nietylko rasowych Rosyan, lecz wszystkich, co zaznali dobrodziejstw caratu i przedewszystkiem szkół rosyjskich, o których tow. Łunaczarski[7] jest tak dobrego zdania („Русская школа не хороша, но эго ужь оставтѣ!“). Niewątpliwie bowiem, nie ufam myślom i kierunkom myśli, które przychodzą mi z łatwością. Dlatego piszę nieraz lepiej i głębiej, gdy się muszę spieszyć, bo wtedy nie mogę się krępować i wtedy zwycięża instynkt nad nieufnością. Czasami myślę, że nie uda mi się już wyleczyć z tej garbacizny, tem bardziej, że i tu staje na przeszkodzie znowu zapewne Siengalewiczowska szczepionka: nieufność do pracy nie narzuconej zewnętrznie, niewiara w nią. Procesy umysłowe odbywać się muszą we mnie incognito i przez cały czas trwania swego, uchodzić za coś podejrzanego. Ani na chwilę niemal dobrego sumienia intelektualnego, gdyż tak urządzono mi, – i myślę, że mógłbym powiedzieć nam, — samowiedzę kulturalną, że to właśnie, co jest pracą istotną, wydaje się jakiemś beznadziejnem oszukiwaniem samego siebie. Trzebaby nie żyć własnemi myślami, nie budować na nich, nie wytwarzać na ich podstawie planów i woli, aby być w zgodzie z tą kulturalną samowiedzą, – a więc musi się być w niezgodzie z nią – niezgodzie tak głębokiej, że wytwarza się niewiara w życie osobiste nie jako celowość już nawet, ale wprost rzeczywistość.
Ale nie o tem chciałem mówić. Chcę, jak zawsze incognito i pod podejrzeniem, ująć zasadnicze rysy współczesnej literatury i naturalnie w myśl osobliwego mechanizmu tu opisanego, moje centralne myśli są na obwodzie i posiadają dążności wyłącznie odśrodkowe.
Przedewszystkiem, czy istnieje jakaś idea człowieka, właściwa polskiej literaturze XIX wieku. Niewątpliwie p. Koneczny ma słuszność i gdzieś tam w XIV, XV wieku istniała taka idea, istniała zapewne w XVI wieku, istniała i następnie, jeżeli zważyć, że katolicyzm najbardziej zwyrodniały jest jednak ideą ujętą wprost.[8]
Gdy mówię wprost, mam na myśli brak tego właśnie momentu bezpośredniej poznawczej szczerości w literaturze ostatniego stulecia.
Nie idzie tu o to, czem jest życie, człowiek, ale o stosunek tego wszystkiego do zagadnienia narodowej niepodległości, istnienia narodowego. Ale naturalnie, że dzieje się to nie w formie świadomego rozkładu planów i stosunków, lecz w drodze bezwiednego, instynktownego podporządkowania wszystkich czynności umysłowych zagadnieniom specyalnym, historycznie określonym.



Przy studyach nad poezyą angielską nie można stracić z oczu uwagi, którą znajduję w młodzieńczym szkicu Newmana: A right moral state of heart is the formal and scientific condition of a poetical mind[9]. Jest to niewątpliwie aksyomat. I niewątpliwie jest to, zwłaszcza z przytoczeniem źródła, bezwzględna, niezawodna w działaniu czerwona szmata dla naszych postępowców. Gdyby nie to, że jest im zupełnie obcą i zupełnie obojętną rzeczą, czem jest poezya, jak żyje, skąd czerpie swe źródła i siły, możnaby powiedzieć, że gdyby im tę samą prawdę przetłómaczyć na inne terminy, widzieliby w niej oni objawienie. Nie mogę teraz analizować Newmanowskiego powiedzenia, ale stanowi ono klucz moich pozycyi krytycznych.



Mój tom o Newmanie[10] trzeba będzie bezwzględnie cofnąć i zrobić według całkiem innego planu. Niewątpliwie było to zuchwalstwem przypuszczać, że uda mi się ująć w ciągu tak krótkiego czasu, życie tak zastraszająco głębokiej jednostki, życie zresztą człowieka, który mówi i myśli wielowiekowem historycznem doświadczeniem.


16. XII.
Co zastajemy? Życie poprzednich pokoleń ludzkich i nasz do niego stosunek. To jest punkt wyjścia mojej filozofii i jej założenie, określające metodę, charakter, stosunki do innych kierunków.
Stąd roztacza się całkiem inny widok dla krytyki, biografii, historyi. Przedewszystkiem krytyki.
Każdy wybitny, każdy silnie żyjący człowiek zmienia coś w tych postulatach, które są zawiązkiem wszystkich pewników, całej rzeczywistości ludzkiej. W nim chwytamy na gorącym uczynku to rodzenie się nowych tonów, wartości, — nowych właściwości życia. Krytyka jest analizą naszego oddychalnego powietrza. Wykrywa ona genezę jego pierwiastków i ich wartość.



Darwinizm kultury: warunki ekonomiczno-biologiczne, rozstrzygają o żywotności form »słowa wcielonego«, ale niema związku zasadniczego, koniecznego pomiędzy niemi a »słowem« — jako twórczością. I tu punkt widzenia de Vriesa.



Trzeba mieć odwagę, nie wolno ci jej nie mieć. Nie wolno ci nie zarabiać. Skąd to tchórzostwo? Byłem kiedyś odważny i nie traktowałem mojej pracy, jako auto-ekspresyi, liryzmu, które — przypadkowo niejako — dają mi byt. Czemkolwiekbądź jest twój świat umysłowy, musisz z niego uczynić narzędzie walki i pracy! musi on być twoją podstawą.
Módl się: naucz się żyć myślą w surowym świecie — raz na zawsze bez powrotu, bez potrzeby wdzierania się z trudem.
Ośmieliłeś się zaważyć na cudzem życiu: masz dziecko. Nie tylko faktem jesteś, lecz i przyczyną – stwarzasz fakty. Nie wolno ci nie mieć sił. Tu twój najpierwszy sprawdzian. Co ci odbiera siły – jest trucizną.
Niechaj metafizycy wzruszają ramionami: tu jest twój związek z tem, co jest i tędy wkracza w twoje życie powaga istnienia. Tylko tędy. Tu musisz być rzeczywisty.
Tu upadłeś: nie umiesz być już dobrym w domu, kiedyś umiałeś. Nie myśl o sobie. Przestań. Zobaczysz, że ci to ulży. Wiesz o tem. Tylko kiedy mieszkasz myślą w sobie, jesteś tchórzem. Naucz się rozwiązywać drobne zadania równowagi domowej. Robiła ci dobrze atmosfera troski o drobiazgi. Dobrze jest mieć taki pierwiastek łatwo dostępnej prawdy, dziedziny, w której zaraz występuje różnica pomiędzy kłamstwem i prawdą. Staraj się to odzyskać.



Troska codzienna w życiu myśliciela i poety bywa źródłem natchnienia, a przynajmniej pewnej drogocennej strugi krwi w tem natchnieniu. Stąd ją miewał Balzac, stąd Dostojewski.
Ciche tryumfy szlifierstwa, stałe i spokojne, cierpliwe i żmudne, czy nie czujecie ich w patosie Etyki[11].
Na czemś życiowem musi być zawsze wsparta myśl i związki tu mogą być bardzo dziwne.
Nie złorzecz trosce.
Uczciwość myślowa jest najtrudniejszą rzeczą. Człowiek o wiele łatwiej zdobywa się na wszystko inne, niż na zrozumienie, że myśli tylko to, co myśli i tak jak myśli, że nie ma sposobu wydobycia czegoś więcej z własnego procesu myślowego, niż z natury wewnętrznej treści naszego życia i całokształtu jego stosunków do poprzedzających nas i współczesnych nam procesów życiowych on zawiera.


18. XII.
Nie powinienem tyle rozmyślać nad przyczynami braków mojej organizacyi umysłowej. Jest to nowy nałóg u mnie i niewątpliwie w związku z straszliwem osłabieniem czynników twórczych. Przyczyny te, to brak wzorów w otoczeniu, jakichkolwiekbądź przykładów i wskazań, a mnóstwo najróżnorodniejszych czynników i dezorganizujących i osłabiających wolę.
Rodzice moi byli oboje, w różnej postaci, rozbitkami szlacheckiego rozkładu: z tradycyami zamożności i majątku, bez tradycyi pracy, z osłabionem lub zanikającem poczuciem rzeczywistości, celów i uczuć ogólnych. Myślę, że może wyzwoliłoby mnie raz na zawsze jasne wypowiedzenie tego wszystkiego, ale nie czuję się teraz do niczego zdolnym. Żadna książka nie daje mi uczucia asymilacyi natychmiastowej, przyrastania myśli i duszy. Właściwie oprócz Sorela, tylko o Meredicie, Blake’u i Bergsonie, mogę twierdzić z bezwzględną pewnością, że fenomen miał miejsce. Z dni młodzieńczych, pamiętam dni z Buckl’em, Michajłowskim, Haecklem. Potem silnie zaciężyła na mnie książka Bierdajewa o Michajłowskim „Проблемы идеализма“. Zapoczątkowały one fazę intensywnego wżycia się w idealizm niemiecki. Pamiętam taką chwilę z Schellingiem Kuno-Fischera w kawiarni Udziałowej, podczas oczekiwania na posłańca ulicznego z zaliczką z redakcyi, czy księgarni, gdy literalnie, może jak nigdy przedtem, ani potem, doznałem wrażenia wyjścia z ciała, z siebie. Pamiętam także pewną godzinę jazdy z Otwocka do Warszawy. Godzinę, która raz na zawsze wyzwoliła mnie od naturalizmu. Potem do Sorela nie miałem już tak silnych przeżyć. Musiałbym skontrolować, w jakiś sposób, wrażenia przy czytaniu 4. i 5. tomu Literatur Słowiańskich we Lwowie w 1905 r. Więcej zaufania mam do myśli przy czytaniu przedmowy Thodego do Świętego Franciszka[12].


19. XII.
Demokratic Vistas[13] Whitmana — przygnębienie gniecie duszę przy czytaniu. Gdzie miejsce dla nas, dla Polski, w tych perspektywach, gdzie pewność i wreszcie: gdzie potrzeba samej tej pewności. List Whitmana do rosyjskiego tłómacza, poczucie powinowactwa dwóch ogromów przyszłości. Smutek! smutek! Nie można bez zastrzeżeń oddać się człowiekowi, zaufać mu. — A śmieszność myśli, która się boi człowieka, przyszłości jego. Przed laty mówiłem bezlitośnie o Krasińskim[14] — dzisiaj nadszedł jego odwet. Polska dla Whitmana to tylko feudalizm w jego pojęciu i przecież tak jest właściwie. Trzeba myśleć, trzeba przekonywać siebie, trzeba przypominać, że Polska to także warunek nieupośledzonej przyszłości 20 milionów, które miały, mają, lub będą miały nieszczęście urodzić się Polakami. Ale to już inna perspektywa. Niema tu miejsca na oceaniczną bezbojaźliwość, — przeciskać się trzeba szczelinami. Stąd współczucie dla Sorela: i on ma na sobie przeszłość zorganizowaną, rozczłonkowaną, raz na zawsze niezmienną, żyć musi w jej warunkach. To nie zmienia rzeczy, że Whitman się łudził, choć nie do tego stopnia jak to przypuszczałem, pisząc o nim niesprawiedliwie i sucho[15], jest on mądrzejszy, bardziej „dix-huitième siècle“, niż myślałem, — naturalnie to znaczy, że ma w sobie więcej tego elementu, niż myślałem, nie znaczy, aby go ten element określał — ale jego złudzenia nic nie znaczą. Fakt jest, że pomiędzy każdym z nas i błogosławieństwem myśli, leży nieszczęście, rzecz określona, ciasna i uboga. Kasprowicz i Whitman — istotnie to określa. Biedny, oślepły słonecznik i szeroka, żywa, nieogarniona, widząca dusza oceanu w wichrze i słońcu. Biedny oślepły słonecznik!


20. XII.
Naturalnie, kiedy teraz myślę o Anglii XVIII wieku, wiem, że jest to środowisko Blake’a i dlatego widzę je w jego świetle, a jest rzeczą niezmiernie trudną zdać sobie sprawę, gdzie kończy się wpływ tak określony. Ataki na Taine’a: jak gdyby twierdził on, że można z danego środowiska, danego momentu, danej fazy, wydedukować poetę: — co za nonsens! Taine tylko uczył, jak analizować danego poetę na momenty, w celu wyzyskania literatury dla charakterystyki życia przeszłości dziejowej.
Askenazy contra Taine![16]
Spodziewam się. Pojęcie człowieka, wizya życia w jego powadze i demonizmie nie na rękę sprytnemu dostawcy optymizmu narodowego.
Naturalnie — do Askenazych należy najbliższa przyszłość. Ponad realnem, krwawem życiem rozdartem na przeciwieństwa, płynie wartki prąd uczuć, różnych motywów jednakowych u wszystkich. P. P. S., N. D., P. D., wszystkie te grupy wytwarzają skłonność optymistycznego szacowania przeszłości i współczesności. Naturalnie ten optymizm musi być niezróżniczkowany; wtedy czyni zadość wszystkim.
I w jaki sposób Sz. Askenazy może cenić Taine’a wobec tego. Tylko ciekawe, dlaczego wogóle go tyka.


21. XII.
Czytając Sainte Beuve’a trzeba zwracać uwagę na powiedzenia ogólnikowe, myśli napotkane po drodze. Jest to charakterystyczne dla typu pisarskiego, do którego on należy. Ludzie ci żyją w pewnej rzeczywistości i nie myśląc o niej, wypowiadają ją. Sainte Beuve jest w takim stosunku do kultury francuskiej: nie tyle ważne są — o ile są one wogóle — ogólne umyślne definicye tej kultury przez niego, ile raczej jej życie w nim samym; jest ona wewnętrznem prawem jego umysłu, zasobem nietylko miar, ale i ustalonych faktów. Tak pisząc o Carrelu[17] mówi on z powodu częstego użycia przez niego wyrazów oderwanych, doktrynerskich, że to nie jest styl Ludwika XIV., równie dobrze, jak nie jest stylem barwność, nieskrępowany patos etc. Na czem polega więc ten styl? Na tem, że była to żywa harmonia, fakt zrównoważony, ale fakt — nie systemat. Fakt, a więc abstrakcyjna suchość doktryny politycznej nie była w zgodzie z jego rzeczywistością; żony, a więc życie, aby tu istnieć, musiało stać się zdolnem do istnienia, pozyskać prawa. Stąd wypływają wszystkie właściwości zasadnicze. Styl wyklucza wszystko, co każe nam wierzyć w nagłą i ostateczną przemianę w naturze ludzkiej — jednocześnie wyklucza, nieuspołecznioną, nie »châtiée« naturę. W tem świetle trzeba rozważać tę literaturę.



Gdybym miał wolę, zająłbym się tego rodzaju pracą: niezależnie od wszystkiego, co muszę pisać, by żyć — zacząłbym powoli i spokojnie opracowywać Goethego, nie spiesząc się, ale nie odkładając, posuwając zwolna, ale stale z dnia na dzień znajomość jego pism, zrozumienie jego wewnętrznego życia bez przesady w drobiazgowości, ale z precyzyą psychologiczną nie zostawiającą nic w stanie frazeologicznie plastycznej. W ten sposób mógłbym stworzyć książkę, która organicznie wchłonęłaby i zaasymilowała całe moje życie duchowe, wszystkie właściwości mojego ja.
Niewątpliwie mam dużo do powiedzenia na usprawiedliwienie mojej nieczynności, apatyi i przygnębienia, i to właśnie jest fatalne, że mam tyle objektywnie słusznych racyi. Co po tej słuszności?
Twoją psią służbą jest pracować, czy masz ochotę czy też nie, czy widzisz cel pracy, czy bez celu.
Skakanie przez kij. Skacz. Nie rezonuj!
Goethe — wiem ile jest nudy, martwoty do przezwyciężenia, ale on ją też przezwyciężał. A niewątpliwie wyrasta on coraz bardziej.
Mój Boże! jak mały, jak żakowsko naiwny jest w ⅚ swych poruszeń osobistych Byron. Osobista poezya. Tak i nie!
Bo gdyby nie to, że Byronowski egotyzm w poezyi jest inny, niż ego Byrona w życiu, nie moglibyśmy znieść jego rzeczy — chociaż jeszcze nie wiem, co zostanie, co zostałoby, gdybyśmy śmieli, gdybym śmiał i gdybym umiał patrzeć jasno, widzieć szczerze i mówić bez przesady. Gorzkie to złudzenie krytyka.
Ten Brzozowski mówi tylko o spirytyzmie, powiada Zofia Nałkowska. Ona wie napewno, wie jasno, czem jest człowiek!
Requiescat. Kłaść nacisk na podświadome, byle nie używać słów, które kaleczą wolnomyślne uszy.
Jakie nieustraszone są te badawcze dusze.
Co mi po tem wszystkiem? Po co to piszę. Już przeszła, skończyła się młodość. Wiek dojrzały zastał bez sił, obciążonego przeszkodami, źle przygotowanego. Już niema atmosfery marzeń. Śmierć może czekać lata, ale potencyalnie, in idea stoi za ramieniem.
Co chcesz, co umiesz, co możesz robić? a nadewszystko to, lub tamto — tyle lub mniej robić musisz.
Wszystkie myśli są tak jasne, tak zdumiewająco, aż do niepotrzebności własnej jasne, gdy je wyłuskać – to jest oczywiste!
Naturalnie.
Ale tej oczywistości nie widzi nikt. Śmieszna tragedya filozofa w Polsce.
Filozof! kiedyś wyparłem się tego tytułu.
Drażnili mnie ci młodzieńcy lwowscy. Nie jestem istotą ucywilizowaną, muszę żyć poza kontrolą – a społecznie.
A zresztą istotnie ten E... nie jest filozofem, jeżeli nim mam być ja. Vice versa.
Ale co ma robić filozof w Polsce? Skąd, dokąd, poco? Ciekawa historya. Całe życie niemal człowiek ma myśli, któremi możnaby się przejąć, gdyby była po temu sytuacya. Trzeba więc szukać dla nich sytuacyi, wmawiać w siebie, że się ją ma.
Ale jedni drugim psują zabawę.
Jest to już stadyum wyższe.
Stadyum pierwsze, normalne prof. Twardowskiego – bezsytuacyjna myśl normalnie, porządnie wyłożona. Eccolo! Filozofia jako wstęp do umiejętnego pisania referatów.
Warszawskie formacye jeszcze rozpaczliwsze.
Cóż n. p. Mahrburg? myśl równie bezsytuacyjna, ale sprzyjająca czemu?
Twardowski ma referaty, to jest grunt, ale co ma Mahrburg?
I° myśl bezsytuacyjna, ale stwierdzająca, że Mahrburg ma słuszność, a więc bijąca Struvego, Masoniusa etc.
II° bezsytuacyjna, ale mogąca się podobać postępowemu kościółkowi – to jest wszystko.
U Masoniusa nikt nie dojdzie.
U Abramowskiego niewątpliwie jest już faza II.
Faza III. Myśl musi wyrastać z sytuacyi – ale jaką jest ta sytuacya, czy może mieć myśl? To się rozwiązuje łatwo, gdy się jest obywatelem Stanów Zjednoczonych, ale w Polsce?
A przecież moje życie jest przegrane, jeżeli się z tem nie uporam.
Gdybym to wiedział mając lat 20, nawet 25.
Mógłbym to wiedzieć. I naprawdę nie moja to wina, że nie wiedziałem. Moja także, ale nie tylko moja, może nawet przeważnie nie moja.
Ale winien tego?
Tu istotnie winien, czy nie winien: kulka w łeb.
Tow. Daszyński: Ten ma sytuacyjne myśli, ale myli się w określaniu swojej sytuacyi. Postępuje logicznie i jak ona mu każe, tylko, że ona jest inna, niż on sądzi.
Aha! tu jest węzeł.
Przedewszystkiem trzeba mieć ową sytuacyę. I znowu nieprawdą jest, że jej nie mam. Mam, ale nie mogę sobie dać rady z nią.
1. Dlatego, że polega ona na duchowem spleceniu auto-hypnoz i krzyżujących się działań hypnotycznych między pisarzem i publicznością. To ważne. Pisarz pisząc określa dla siebie swą publiczność, będzie ona dla niego już zbiorem ludzi, którzy czytali, przyjęli i uznali to, co on napisał. To może być złudzenie objektywnie, subjektywnie ten fakt powstaje i działa. Dlatego własna przeszłość pisarska jest tak bardzo wnikliwem, wszędobylskiem przeznaczeniem.
2. Wiem i mogę i umiem mniej, niż wierzyłem, pisząc dotąd.
Trzebaby szczerze rozczarować publiczność i siebie, co do tych 2-ch punktów i wychować siebie do publiczności, któraby znała moje prawdziwe myśli, prawdziwą wiedzę, wtedy mógłbym sytuacyjnie pisać.
Ale sytuacyjnie myśleć! Boże, Boże! Trudna to naprawdę rzecz być dzisiaj Polakiem, chcieć myśleć, chcieć pracować.



Gostomski i lud wiejski.
Powiem teraz (esprit d’escalier) na czem polega różnica pomiędzy ludem wiejskim a klasą robotniczą. Że ten pierwszy zaspokaja się obierzynami naszej myśli, że przestajemy myśleć odpowiedzialnie, gdy myślimy dla niego t. j. nie myślimy, nie piszemy dla siebie. I dlatego Gostomscy[18] lubią lud wiejski.
Oddawna czułem, że tu, właśnie tu, w tym »wiejskim ludzie« jest mój specyficzny wróg.
Mój! Bo w gruncie nie dbam o nic, tylko o to, co jest myślą i jej wypowiedzeniem.
Gdzie to się kończy, kończy się moje czucie.
Więc w każdym razie nie »wiejski lud«. Albo tak, lecz dla tych, co umieją myśleć sytuacyjnie z niego, nie »dla niego«.
Obierzynki sentymentalne.
Ile kłamstw sprzysięgło się dziś na myśl polską.
Żeromski[19]? Niewątpliwie: nietylko myli się, ale i kłamie – nie jest szczery, ale pomimo to on jest dziś najgłębszy, najsilniejszy, najodważniej czujący.
Tu Ortwin nie ma racyi.
Tembardziej Zrębowicz. Zrębowicz, który chce mieć Cyprjana Norwida bez katolicyzmu – ale dość.


23. XII.
Dawid[20] zwracał mi uwagę, że religia jest zawsze współodpowiednikiem siły życiowej. Jest to zupełnie zgodne z mojemi pojęciami w tej sprawie. Sądziłbym, że należałoby jeszcze uwzględnić i wyjaśnić stosunki zachodzące pomiędzy tymi momentami a erotyzmem i twórczością artystyczną. Spostrzeżenia nad tem, co może być nazwane — jeżeli wogóle można posługiwać się tego rodzaju uogólnieniami — »narodowym charakterem polskim«, doprowadzają nas do potwierdzenia tych poglądów. W samej rzeczy obojętność religijna, brak energii politycznej, ekonomicznej i niezdolność do tego, co może być nazwane vie passionelle, idą tu w parze. Byłoby dobrze istotnie przestudyować chociażby Ogród fraszek[21] z piórem w ręku, mając na uwadze te punkty widzenia.


24. XII.
Przekonanie, że nasza epoka ma charakter wybitnie rewolucyjny, niestały, krytyczny jest połączone z niebezpieczeństwami dla naszej kultury osobistej i równowagi umysłowej. Łatwo bowiem wyrasta stąd pokusa niestałości i chwiejności w poglądach, a szczególniej braku jasności w pojęciach. Jestem pewien, że znaczna część osób z kół postępowych nie posiada jasnych i określonych wyobrażeń o najznaczniejszej części przedmiotów i zagadnień.
Nie dobrze jest, że gardzę zazwyczaj przykładami z powszedniego życia: n. p. jest rzeczą nielogiczną, nieracyonalną przypisywać szczególne znaczenie miejscu, gdzie się przeżyło coś szczęśliwego, lub znaczącego dla nas; niewątpliwie jest prawdą, że wszystkie miejsca są jednakowe, póki jedno nie zostało wyszczególnione przez przeżycie nasze; tu jednak zostało ono już wyszczególnione. Chwytamy w tej drobnostce na gorącym uczynku samą naturę racyonalizmu: uważać przeżycie i nie przeżycie za równoznaczne; życie za zasadniczo zbędne; faktycznie jest ono, lecz mogłoby i nie być — nic by się przez to nie zmieniło.



Ecce homo Nietzschego, Reflexions sur la violence, Enąuête sur la monarchie[22] — wszystkie te książki są nacechowane głęboko przynależnością do jednej i tej samej epoki, do jednego i tego samego wieku w życiu kultury europejskiej. Jest bowiem niewątpliwe, że toutes précautions gardées, analogia ta wyraża rzeczywistość. Analiza tego faktu tu zajęłaby mi zbyt dużo czasu. Zresztą konkretny wypadek wystarczy do zaznaczenia i ogólnej linji. Najogólniejszym rysem kultury zachodniej Europy w ciągu XIX stulecia, jest niewątpliwie to, że nie ma ona organicznego systematu, że jednostki nie wrastają w świat rzeczy, lecz dążą do tworzenia rzeczy, określania ich, lub też określają je, ale zawsze z siebie. Ego jest tu już zawsze momentem znamiennym. Too much ego in their cosmos. Zapomniałem gdzie to czytałem, bodaj, że u G. K. Chestertona lub Wellsa. Ale nie o to idzie. Nastał moment, gdy naiwność romantyczna została utracona. Epoki à la Louis XIV, grand siecle, ew. może jedyny przykład wielki od XVI wieku czegoś podobnego, nie zdawały sobie sprawy, że służą życiu, które poprzez ich procesy umysłowe ustalało swoją równowagę — nie zdawały sobie sprawy niewątpliwie tylko do pewnego stopnia. Z biegiem czasu jednak niezależność od jakiegokolwiek życia, które jest zawsze alogiczne, — zawsze zacieśnia, określa, — stała się podstawą, ale teraz krytyka przeanalizowała i wywróciła na nice to złudzenie. Fakty myślowe są płodne poprzez życie; by być płodnymi, fakty myślowe muszą należeć i to w pewien specyficzny sposób należeć do życia, przynajmniej już zdolnego istnieć. Stąd problemy hygieny osobistej u Nietzschego, hygieny dziejowej u Maurrasa, ale tacy ludzie jak Sorel, nie poprzestają na trwaniu (właściwie i Nietzsche nie), — ale tu mi nie idzie o ścisłość w tym kierunku. Musi on dążyć do tworzenia faktów myślowych, które sprzyjają tworzeniu się zespołów życiowych, zdolnych żyć i zwyciężać, a zgodnych z jego zasadniczym postulatem. Ten postulat może być w bezpośredniej sprzeczności, lub tylko inkogruencyi z faktami myślowymi, które na razie tworzymy. Konsystencya i konsekwencya logiczna zostają tu zabezpieczone w innej drodze. Jest to, co St. Mendelson nazywa słusznie machiawelizmem Sorela[23]. Jednak jest to rozumny człowiek, ktoś, kogo nie można porównać z tym całym światem Perlów, Konów, Kulczyckich, Haeckerów, którzy umysłowo są bankrutami i w znacznej mierze idą do stronnictw skrajnych, jako tych, w których niewiedza, niechęć myślenia, niechlujstwo kulturalne uchodzić mogą za protest.



Jedyny Blake ze swojem »abstrakcyjne myśli należą do oszustów«!

Jest ciekawe, jak istotnie zawiera w sobie Blake cały program wieku. Irzykowski znowu będzie się irytował, ale Irzykowski uważa za metodę destrukcyę logiczną lub nawet wprost myślową.
Jestto nazbyt ogólne stanowisko: ważne jest to, co stawia opór spójności myślowej i jedności perspektywicznej, co nie daje się objąć w jednym i tym samym planie.
To może być nawet wielki punkt widzenia, ale musi płynąć z bogactwa życia, z nadmiaru szczegółów, faktów, konkretnych danych i wartości. U Hebbla tak być mogło do pewnego stopnia, ale Irzykowski nieraz utożsamia dwie różne rzeczy: 1) proces jest tak bogaty, że z krzywdą swoją zostaje zamknięty. To nieuniknione i słuszne. 2) I proces nie zaczyna się, ponieważ brak mu momentów, sprzeczności między nimi, dyalektycznego obrotu kół i promieni. Tak u Irzykowskiego — dlatego jego twórczość jest kompromitacyą jego programu i dlatego pomimo wszystko, on musi trzymać się racyonalizmu, bo w jego skrofułach jest pokusa mistycyzmu podrzędnego stopnia. Nie można zastąpić braku życia żadną formułą, ale też brakiem formuły załatać się to nie da.
To jest właśnie moment dramatyczny. Ważny jest tylko proces życiowy. Nic go nie zastąpi. Ale czem jest on? Tu wracamy do punktu wyjścia, do pokrewieństwa: Nietzsche, Sorel, Maurras, ale i Laforgue, Barres, Irzykowski — ale Browning.
Meredith — doznaję wrażenia, że to inna sprawa: prawie jak u Goethego, i choć mniej demonicznie skalista, mniej uniwersalna, świeższa i szczersza to forma. Jak określić?... Dość łatwo. W każdym punkcie i w każdym momencie, w każdym drobnym szczególe postępować w myśl nie obniżania poziomu, nie powracania do żadnej sytuacyi poprzedniej, lecz żyć czynnie i pogodnie, poza typem, nie tworząc apokalipsy. Nie jestem w stanie nie przyznać, że pomimo wszystko, co czują, tak piękni ludzie, jak drogi mój Witołd Klinger[24], (daj Boże mu szczęścia i natchnienia, światło niech będzie zawsze w jego myśli, a ciepło nie opuszcza jego serca), — Meredith był głębszym, bardziej religijnym, bardziej po myśli Bożej człowiekiem, niż Tołstoj.
Tak jest, i nie powinienem tracić tej wiary. W niej własna moja uczciwość umysłowa, nadzieja światła i zdrowia.
Mój Boże! Mój Boże! Cztery tomy Mereditha po 9 franków — 36 fr., kiedy zdobędę się na to, by to mieć — a to jest przeszkodą, przecież pisałbym o nim i napisał; — ale moje stanowisko jest tak à part, tak ani mazowieckiej, ani krakowskiej, tem mniej już łyczakowsko-holzapflowskiej natury, że tylko surowa i bezwzględna ścisłość i zupełność informacyi mogą i muszą zapewnić posłuch dla mojego zdania.
Ale pomimo wszystko, jesteś winien, ty sam tysiąc razy, bo nie umiesz wyrzec się zainteresowań nie w porę.
Cierp więc i módl się: to jest: myśl ze spokojem o prawach.
O prawach, które, gdy są ogarnięte spokojnie, są już pod tobą — i wtedy świat istotnie staje się twojem wielkiem ciałem, organizmem twojego życia i dusza twoja, skoro tylko zdoła czynną być poza typem, a odważnie, porusza rzeczy globu.
Gaultier więc tu zbliża się ze swą Ironie universelle i może Bowaryzmem, ale tylko Meredith żyje w tem powietrzu, w tych gwiazdach i na tym szczycie.


25. XII.
W książce Dawida[25] ważne są dla mnie te stronice, gdzie ukazuje on, że moc, zdolność, siła wykonania, stanowią właściwą podstawę, naturę naszej świadomej woli. Pozostaje to w związku z uwagami poprzedniemi, ale ma także znaczenie dla mojej teoryo-poznawczej analizy pracy. Ma znaczenie i dla innych jeszcze zagadnień i spraw. Np. wciąż jeszcze mnie irytuje błazeńska uwaga Feldmana o mojej analizie teatru Wyspiańskiego. Idzie tu o tego rodzaju związek. Taki W. F. bezwzględnie nie czuje rzeczywistości faktów duchowych, t. j. nie zdaje sobie sprawy, że wypełniają one równie szczelnie pewne granice, jak fakty, zwane materyalne. Są, czem są, czem jedynie mogą być — pewną sumą w pewien sposób, a więc nie w inny, zorganizowanego, zużytego życia. Brak mi tu terminologii, choć tak dawno już myślę o tych przedmiotach.



Heglizm. Jest zasadniczą prawdą heglizmu to, że ujmuje on w sposób abstrakcyjnie-aprioryczny pewne elementarne i głębokie momenty istnienia ludzkiego. Irzykowski, gdyby nie poprzestawał na uprzedzeniach fragmentarycznych, musiałby to zrozumieć. Zarzuca on heglizmowi to, że całe życie ludzkie przedstawione jest w tym układzie myśli, jako pewien samo-realizujący się i samo-stwarzający się właściwie plan. Zwróćmy jednak uwagę na następujące fakty. Każda postać życia, każda postać działalności ludzkiej, staje się warunkiem określającym wszystkie inne fakty życia; będą one odtąd musiały rozwijać się, mieć miejsce nawet, jeżeli nie pod jej wpływem, to w każdym razie w jej obecności. Każda postać działalności, każda forma życia, każdy fakt życia staje się momentem wszystkich innych. Gdy teraz zważymy, że pośród tych wszystkich innych są fakty różnych stałości, ciągłości, zdolności trwania, przekazywania zdobyczy, zaborczości, utrwalania się, — spostrzeżemy, że mamy w nich coś bardzo analogicznego do ustalającej się dynamicznie jedności rozwoju. Wreszcie: każdy fakt życiowy staje się momentem wszystkich innych, nawet gdy istnieje między nimi sprzeczność, jeden i drugi są w tej samej naturze ludzkiej i ta musi od pierwszego przejść do drugiego, ale pierwszy (szematyzujemy tu) — określał ją, był nią, ma teraz ona określać samą siebie w kierunku drugiego. — Ona jest materyałem tego drugiego, sumą jego szans, ale ona była określona przez pierwszy, więc właściwie każdy stosunek negatywny, musi ustąpić pozytywnemu — jest jego postacią: i dlatego pomimo różnice, niema różnicy między rozumnem i rzeczywistem.



Katolicyzm. Jeszcze więcej prawd tego rodzaju. Bóg wszechobecny: każdy fakt życia najbardziej przelotny, określa życie, jest niem raz na zawsze, więc jest utrwalony w tem, co w zestawieniu z jednostką, z chwilą jest trwaniem, pewnym sensem trwania i nietylko czasem, ale źródłem samego czasu: samą potęgą życia ludzkiego. Więc żyjąc, musimy mieć tę prawdę przed oczyma.
Spowiedź. Nie ja sam rozstrzygam, gdyż ja jestem zawsze tylko pewną postacią życia, ale właśnie samo życie — przypadkowość księdza jest tu równoważnikiem nieskończonej wielorakości gatunku. Spowiedź przedśmiertna — ostatnie słowo, jakby z samym gatunkiem ludzkim. Piekło, jako idea: niezniszczalność czynów. Może nawet jeszcze głębiej: bezpowrotność do łączności z ludzkością po pewnych czynach, z bezwzględnej izolacyi zła bezwzględnego. Trójca[26] — wytłómaczyłem w Ideach: zerwanie z antropomorfizmem, dogmatyzmem, jedyna forma czucia życia, jako życia, t. j.: jako czegoś, co w każdej chwili ma być, co nie jest i nie może być w żadnem pojęciu zamknięte.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby można było, — gdyby sam katolicyzm nie sprzeciwiał się takiemu zakreśleniu granic, — traktować katolicyzm jako wyłącznie ludzkie dzieło, trzeba byłoby przyznać, że zawiera on sumę najgłębszych, najszerszych i najbogatszych prawd, że jest niezwalczony.
Nie może być porównania pomiędzy nim, jako filozofią, a jakąkolwiekbądź inną.
Ale katolicyzm występuje nie jako filozofia, nie jako nauka nawet o nadprzyrodzonem, lecz jako nadprzyrodzony, nadludzki fakt.



Plemię papuzie! Do obrzydliwości powtarzane frazesy o nadczłowieku — tu stoi przed wami rzecz żywa i mówi w każdej chwili: jesteście czemś więcej, niż tem, co wy uważacie za człowieka a nawet za nadczłowieka.
Nie każe nam poprzestawać na teoryi, ale tworzy nadludzkie fakty, bo wierzący: Newman, Pascal, Bernard, setki tysięcy innych żyją i żyli w dziedzinie niemożliwości dla nich ziszczonej.
To samo tu twarde prawo. Jest się lub nie jest. Ma się lub nie ma w sobie tego życia i takiego życia.



Francya XVII wieku, nieustannie powraca w moich myślach. Dlaczego? Być może w znacznej mierze dlatego, że jest to napewno świat inny od wszystkiego tego, co dzisiaj naszą inteligencyę zajmuje, że tu a priori jestem już zabezpieczony: mógłbym odpocząć. Nie potrzebowałbym zwalczać pokus polemicznych, nie byłoby ich. Być może, także instynkt trafnie mi mówi, że jest to przedmiot nie przekraczający zasadniczo moich zdolności. Myśl, racyonalizm, logika, analiza, dedukcya, kompozycya myślowa tu przemagają. Namiętność jest opanowana, jest jednak. Może też i vis medicatrix naturae: przedmiot ten stałby się dla mnie leczniczą szkołą myśli. Musiałbym znowu wrócić do dawnych nałogów myśli, gdy byłem jeszcze niewprawnym, naiwnym, ale sumienniejszym, niż kiedykolwiek, pisarzem. W Ideach spłaciłem dług wdzięczności Przybyszewskiemu[27], — może więcej niż to: uległem pokusie sentymentu i patosu stylowego, — może także pewne powiedzenie M. Limanowskiego[28] popchnęło mnie. W każdym razie ta sprawa ma i inne strony. Niewątpliwie Przybyszewski był tem dla mojej filozoficznej walki z sobą, com powiedział. Można przypuszczać, że i bez niego miałoby miejsce zasadniczo to samo. Miałoby, — tu zaś tak właśnie rzeczy miały miejsce. — Nie było bez niego, lecz z nim, ale, powtarzam: było i co innego. Jeżeli na filozofa miał on wpływ ożywiający — to pisarzowi w wielu względach zaszkodził: zanadto przejąłem się myślą, że pisanie, tworzenie, jest to wyrażanie siebie, nie zaś tworzenie jasnych i zdolnych trwać w słowie przedmiotów myślowych. Taine, który przed okresem Przybyszewszczyzny był moim mistrzem w pisarstwie, niewątpliwie utrwalił we mnie pojęcie pisarstwa o tym właśnie charakterze. Prawda, umiałem na razie tworzyć tylko przedmioty à la Taine, ale byłbym się wyzbył tej ograniczoność. Natomiast na cały szereg lat, aż po te dni ostatnie, utraciłem z oczu wogóle te perspektywy, cele wysiłku pisarskiego. Przedmiot przestał być kategoryą w mem pisaniu, tak, jak nie jest on nią dzisiaj a żadnego wybitniejszego pisarza polskiego młodszej generacyi. Tylko Reymont, Sieroszewski, szczególniej ten ostatni, mogą być rozważani z tego punktu widzenia. Biedny i pomimo wszystko szlachetny jako umysł, i silny jako tendencya artystyczna J. A. Kisielewski, miał wyczucie swojej odrębności, ale miał za mało siły moralnej, by dojść do całkowitego rozumienia, zbyt łatwo wierzył, że dość jest powiedzieć: »ja jestem klasykiem«, że dość jest chcieć być klasykiem!
Wydaje mi się niewątpliwem, że dla zrozumienia romantyzmu XIX stulecia, trzeba znać dobrze kulturę XVII stulecia, a następnie już z niesłychaną przenikliwością badać kulturę XVII stulecia fakt po fakcie, pozbywszy się przedtem wiary w uznawane i ustalone, otoczone rozgłosem konstrukcye. Trzeba też — o ile wogóle nie uda się zniweczyć naukowo samego tego terminu romantyzm, — wyodrębnić romantyzm XIX stulecia od form pokrewnych, które są, lub też nie są zazwyczaj oznaczone przez to miano. Taka Zofia Nałkowska, osoba, która gdyby chciała się uczyć, gdyby znała fakty i gdyby naturalnie zdobyła się na odwagę odzyskiwania powolnego sumienności intellektualnej, będzie naprawdę wierzyć, że W. Feldman wie wogóle, o czem mówi, gdy rzuca ona na los szczęścia swoje »ale«, »a przecież« ex re moich usiłowań stworzenia klasyfikacyi romantyzmu. Niewątpliwie, że to odbiera chęć do pracy.
Romantyzm dla W. F. dla Z. N., dla całej poczciwej polskiej publiczności, to sprawa prosta: od Obermana[29] do Micheleta, od Hoffmanna do Stendhala, od Mérimée’go do Leroux lub Novalisa, od Fr. Schlegla do Gautiera, od Mickiewicza do Murgera, od Mazziniego do Heinego, od Baudelaire’a do Carlyle’a, od Słowackiego do Feuerbacha, i od Shelleya do Kl. Brentana — to dla nich wszystko proste i łatwe do ujęcia. Dźwięki raczej niż słowa, rzeczy całkiem nieobecne. Ileż tu odcieni rzuca się w oczy przy pierwszem objęciu wzrokiem niedokładnie znanej, a więc uboższej, mniej różnorodnej wielorakości.



Romantycy — to ludzie, którzy wierzą, że ich ja, ich sposób czucia jest sprawdzianem zasadniczym.
Ale jakiego czucia?
Co znaczy być sprawdzianem?
Byron poprzestaje na swojem czuciu. Novalis z niego wysnuwa świat. Nie zdołam dzisiaj mówić o tem. Z umysłu chcę się powstrzymywać od zapisywania obecnie myśli ogólnych. Gdybym mógł, gdybym mógł kształcić się tylko przez rok, przez jeden tylko rok, nie teoretyzowałbym wcale. Dla każdego pisarza romantycznego tworzyłbym odrębny kwestyonaryusz i potem dopiero szukał punktów zbieżności i przecięcia.



Mój Boże, mój Boże! dlaczego nie mogę pracować jakbym mógł, bo mógłbym. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenia i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać. Teraz, przed 6 tygodniami, był mi potrzebny Moliere. S., z Wiednia mieli go wysłać. To rzekomo kulturalni ludzie, mogliby wiedzieć, co to jest praca pisarza — ale Moliere ciągle jest w »drodze«. Czy przyjdzie? kiedy przyjdzie? Nie będę już miał dla niego moralnie miejsca w mym mikrokosmie, ale nie było przykładu, aby ktokolwiek z moich znajomych, przyjaciół, zwrócił uwagę na moje najusilniejsze prośby, gdy idzie o książki. Komu dziś może być potrzebny Moliere! Oczywiście, to mój kaprys. Czem jest Moliere z punktu widzenia »wagneryanizmu«. Gdybym miał siłę po temu, gdybym miał czas po temu, rozpocząłbym kampanię przeciwko hegemonii niemiecko-modernistycznych punktów widzenia w Polsce. Ta mieszanina rococa i brutalności, bezdziejowości, pedantyzmu, braku smaku. Bo tu nie chodzi o Kanta, Hegla, Goethego, nie chodzi o niemiecką literaturę. Czy istnieje niemiecka kultura już teraz? Nie wiem i nie użyłem (?) tego wyrazu. Ale to, co przelewa się dzisiaj przez łyczakowskie, zwiedeńszczone, zberlinizowane głowy, nie jest ani niemiecką, ani kulturą. Goethe! E... znajduje, że proza Goethego jest źle pisana po niemiecku, i to szczerze. — Więc po co Moliere? Mój drogi Boże! Labruyere i Pascal, Montaigne i Moliere — jest przecież jeszcze ten świat. Możesz żyć z tymi ludźmi, jeszcześ nie zaprzedał duszy dymiącemu się bezładowi sentymentów, zachcianek melodramatycznych, antropomorficznych, jeszcze czujesz i cenisz jasność!
Memento! Umacniaj stosunki z tym światem; wrośnij weń. Narzuć go samemu sobie i Polsce. Ten stan rzeczy trwać nie może. Szkoda Nałkowskiej.



Pamiętam minę Dawida, gdym mu mówił, że chcę pisać o S. T. Coleridge’u. To luksus. Naturalnie. Literatura wogóle jest to luksus, jeśli się wierzy w politykę, ale literatura subtelnie, dokładnie z miłością znana literatura, to jedna z najniezawodniejszych dróg, prowadzących do wyzwolenia od brutalnie głupich i deprawujących zabobonów politycznych.
E... nie zadawałby tak bezwzględnie, zaraz, bez wahania i zwłoki pytania, co myślą koła postępowe, z jakich kół? gdyby literatura nie była dla niego wielkiem »abstractum«, gdzie krzyżują się mgliste możliwości. Wyobrażam sobie jak byłby zgorszony Dawid, gdybym chciał drukować za dawnych czasów w Głosie o Coleridge’u, albo o Lambie, albo o Ben Jonsonie, albo o Burtonie[30] od Melancholii albo o T. Brownie.



Mój Boże, daj mi wytrwać!
Teraz niewątpliwie nawet najzacniejszy, drogi mój Ortwin, jest zły na mnie, że czas trawię i ja sam umiem patrzeć na siebie Jego oczami i jeszcze innymi, surowiej potępiającymi tę »perwersyę«, jak mówi E. A. Poe, a przecież te moje zwłoki, nieprodukcyjne godziny, dnie, tygodnie, to znowu rosnąca przyszłość moja. Musiałem nietylko odświeżyć duszę, ale ją i wyplątać — nietylko wywikłać ją, ale i zaopatrzyć w narzędzia, dodać odwagi. A tak mi ciężko i tak mi smutno.
Z kim jestem i dla kogo pracuję? Moj Boże drogi, daj mi tylko jasne przekonania w tym względzie: umacniam je sobie co wieczór, podmurowuję — rano spłukały je już fale, piasek lotny schłonął i tylko śmiech, śmieszność, niezadowolenie, brak wiary w siebie.



Myślałem, że książka Boswella o Johnsonie[31] przygnębi mię, że ukaże mi niezmordowaność bajeczną, nie znającą słabości — ale drogi Boswell. Johnson żyje i będzie mi odtąd towarzyszył. Pełen słabości, zwątpień, tak bardzo nie po dzisiejszemu blizki. Soczysta to była gleba, ten wiek XVIII, nie wstydziliśmy się jeszcze wtedy, że jesteśmy określonymi ludźmi, nie łączyliśmy zaniedbania, wystygłego cynizmu dla powszedniej rzeczywistości z dumą bezwzględnego nie, zbawcy, nie, »czynnika ekonomicznego« »tendencyi dyalektycznej«, «prawa przyrody«. Cała brutalność powstająca samorodnie i nieuchronnie w duszy żyjącej poza ciepłem zrośnięciem z pewną naiwną obyczajowością, w duszach nie znających ludzkiej strony religii, chociażby nawet boska nie należała do rzędu omijanych i zwalczanych frazesem, — występuje w konsekwencyi politycznej, nieubłaganości radykalizmu. Zaniedbany wewnętrznie, mało wrażliwy, nie znający przywiązań, nie ceniący i nie potrzebujący sztuki, posiada dużo zalet jako polityk. To są wartości w polityce, w dziennikarstwie, dlatego niema przymierza z tymi ludźmi. To klęska i szarańcza intelektualna, nieprzyjaciel prawdy zawsze subtelnej, sztuki zawsze bezinteresownej, filozofii, której obym umiał pozostać teraz już przynajmniej wierny.



Poezya Blake’a jest jednym z wyjątkowych wypadków w dziejach ducha ludzkiego. Trzeba tylko ufać własnemu entuzyazmowi, aby widzieć, że Blake jest nietylko natchnionem narzędziem podmuchów nieskończoności, lecz jasnym i głęboko świadomym własnych celów umysłem. Jest to dziwna struktura, której plan, całość można widzieć jedynie w świetle błyskawicy, ale to jest u nas; u samego Blake’a moment spokoju, jasnej pewności odgrywał o wiele większą rolę. Bezwątpienia nie jest to umysł jasny według rozpowszechnionego typu planów i jasności, ale nie trzeba utożsamiać odczucia obcości, zadziwienia z naszej strony z brakiem stałych i świadomych własnych praw, pierwiastków w umyśle samego twórcy.


26. XII.
Krytycznie zastanawiając się nad życiem własnem, moglibyśmy odnaleźć w niem moment, gdy przestaliśmy uważać życie nasze za wykonywanie pewnych objektywnych obowiązków, naśladowanie pewnych objektywnie istniejących wzorów i dorównywanie im i gdy zaczęła się organizować skłonność widzenia — we własnem naszem zwolnionem od tego rodzaju warunków, sprawdzianów ja: — punktu centralnego. Wiek XVIII był momentem takiego narastania kaprysów. W tem jest jego wdzięk i to trochę sztuczne, trochę pervers, kokieteryjne dzieciństwo, które jest tak pociągające dla pewnych umysłów. Mam tu na myśli XVIII wiek francuski.
Zaciekawia mnie coraz bardziej Wieland.
Powinienem jednak pamiętać, że moje wyobrażenia o XVIII stuleciu zostały uformowane niewątpliwie pod kształtującym wpływem epokowych charakterystyk Fenomenologii Heglowskiej, które działają na mnie tak silnie, że Sainte Beuve zgadza się z Heglem (sans le savoir) i naturalnie wspiera jego działalność w moim umyśle.
Pragnąłbym mieć już u siebie znów Reflexions Sorela i znów je przeczytać.



Lasserre[32] tytułuje cały szereg rozdziałów swej książki: ruina — ruina jednostki, społeczeństwa. To pewna, że La ruine de la Cité tak mógłby być sformułowany charakter najogólniejszy i najbardziej zasadniczy myśli naszej. Ale nie zdajemy sobie z tego sprawy, a to właśnie ze względu na konsekwencyę, z jaką katastrofy te się odbywają. Krytyka systematycznie i dogmatycznie oceniająca, wydaje się nam czemś nietylko dla nas niedostępnem ale i niemożliwem Unding; krytyka dzisiejsza, krytyka operująca tylko pojęciem przyczynowości, (że tak wyrażę jej rys podstawowy) filozoficznie jest cechą stanu rzeczy, w którym społeczeństwo moralnie nie istnieje w tej dziedzinie umysłowości, która zajmuje się krytycznem rozważaniem literatury i sztuki.




W The Friend S. T. Coleridge czyni uwagę[33], która zrazu wydała mi się nieco dziwną, chociaż odrazu zrozumiałem, że jest w jakiejś mierze słuszna. W tej chwili jednak oświetliła mi się ona. Tak się dzieje z myślami, przypuszczam, że nie tylko u mnie (czytałem tę książkę i ten rozdział jakieś dwa miesiące temu). — Uwaga polega na następującem (mniej-więcej): tylko niejasne myśli stają się przedmiotem naszej czci, działają na uczucie i wolę i powinniśmy dążyć do wyjaśnienia wszystkich myśli, które mogą być całkowicie wyjaśnione — aby w ten sposób mieć tylko czcigodne. Przyszła mi do głowy ta myśl z powodu zastanowienia nad tem, że często operujemy myślami, których nie analizujemy umyślnie w danem rozumowaniu, chcąc zabezpieczyć pewien charakter uczuciowy wynikowi. Np. bitwa, gdy idzie o Napoleona. Ale uwaga S. T. C-e’a sama przez się jest wielkiej doniosłości, zasługuje na to, by stać się jedną z trwałych metod, metodologicznych punktów widzenia w krytyce literatury i kultury.



Poezya i radość: Coleridge twierdzi, że radość jest pierwiastkiem zasadniczym w poezyi, niema poezyi bez radości; czy więc wszystko w życiu może być radością? — nie. Nie wynika to bynajmniej — ale uświadomienie może być radością, niezależnie od tego, co sobie uświadamiamy. I to może istotnie formułuje warunki poezyi. Istnieje w S. T. Coleridge’u i dyonizyjski — mocny nawet ton, ale jak wszystko u niego lub prawie wszystko: zgnębiony, jakby zepchnięty. Bo w tym dziwnym umyśle — miej się na baczności — myśli przeszkadzają sobie wzajemnie. Nie przez bogactwo. To paradoks, — ale przez brak woli dostatecznie wszechstronnej i głębokiej. Biedny Tomasz Quincey porównywał szczerze S. T. Coleridge’a z Goethem[34] na niekorzyść tego ostatniego. Jak mało ma w świecie intelektualnym Goethe przyjaciół. Ojciec mój nie lubił go, ale myślę, że go nie znał. — Biedny mój ojciec — ofiara własnej szlachetczyzny, chaosu woli i myśli!


28. XII.
Niebezpieczeństwo przy czytaniu starych pisarzów polega na tem, że łatwo godzimy się z pewnem powierzchownem rozumieniem ich. Wystarcza nam, że wiemy, co chcieli oni powiedzieć i nie troszczymy się w jakim to stosunku zostaje do rzeczywistości. Odrazu przystępujemy do ich czytania z poczuciem historycznej odległości: nie uważamy ich za źródła aktualnego poznania. Jest bardzo trudno pozbyć się tego wyjałowiającego czytanie uprzedzenia: nasza apercepcya jest odrazu tak subtelnie, głęboko ukształtowana przez to założenie, że wszystko, co nas dochodzi z tych książek, napotyka mniejszy opór, ale zarazem posiada mniejszą wagę. Dlatego też jest zupełnie prawdopodobnem, że gdy w życiu umysłowem jakiegoś człowieka przeważa ten typ czytania, zwolna wyrabia się w nim pewien niedostrzegalny już dla niego, a przenikający go nawskróś rys powierzchowności. Rys ten może udzielać się całemu życiu umysłowemu t. j. rozpostrzeć się i na te dziedziny, które nie są bezpośrednio z czytaniem związane. W ten sposób tłumaczyłbym psychologicznie różnicę pomiędzy historykiem literatury i krytykiem, i niewątpliwa rozbieżność w ich sposobie widzenia nawet wtedy, gdy, jeden z nich wkracza w dziedzinę należącą właściwie do drugiego.
Na razie jednak uwaga ta przyszła mi na myśl przy czytaniu G. Bruna teoryi platonicznego zachwytu pięknem[35]. Piękno zrazu robi wrażenie, potem przetwarza i doprowadza do uczestnictwa w swej istocie. Jest niewątpliwą rzeczą przecież, że mamy tu nietylko piękną myśl, ale i bezwzględnie: myśl mającą wartość poznawczą, prawdę.


29. XII.
Zasada Irzykowskiego nie zaniedbywania drobnych »nie architektonicznych« przyczyn i tłomaczeń, posiada wielkie znaczenie metodologiczne. Weźmy n. p. historyę filozofii — jest rzeczą niewątpliwą, że te pojęcia, które dzisiaj są dla nas szczytem wyszukania i dziwactwa prawie, ukazywały się pewnym ludziom w pewnym czasie, jako najprostszy, lub nawet jedyny opis rzeczywistości — były utożsamione z rzeczywistością. Gdybyśmy teraz szukali przyczyn tego utożsamienia, strzedz się należałoby wysuwania na pierwszy plan wyłącznie tylko »uroczystych« motywów.



Pamiętam kiedy po raz pierwszy spotkałem się z nazwiskiem Samuela Johnsona. Kupiłem na rynku mirowskim (t. z. »tołkuczce«) rosyjskie Tyblenowskie wydanie dzieł Macaulaya — brakowało w niem jednego tomu. Jeszcze teraz dość dobrze uprzytomniam sobie ogólne sympatyczne wrażenie pozostawione przez promieniejącą ciepłem postać Olivera Goldsmitha. Pamiętam, jaką aureolą otoczone były w mej wyobraźni te mansardy autorskie, w których żyli utrzymywani przez księgarzów jak biali niewolnicy pisarze angielscy XVIII wieku. Nie były to fałszywe uczucia, przeciwnie, powinny one były być rozwijane we mnie. Pisarz powinien kochać swój zawód obyczajowo, powinien być zainteresowany tem wszystkiem, co bytowo zrośnięte jest z jego sposobem życia. Nie zdaje mi się, aby na złe wyszło to pisarzom, którzy mieli tego rodzaju właśnie ciepłe, żywe przywiązanie do swego stanu; zdrowszy to o wiele nastrój (?). . . . . szczerszy i głębszy, moralniejszy i właściwie trudniejszy do zrealizowania, niż abstrakcyjne idealizowanie misyi pisarskiej. Uważam to za jeden z sympatyczniejszych dla mnie osobiście rysów mej własnej umysłowości, że posiadałem, — i pomimo niezliczonych fałszów, koturnowości i wykrzywień, które zeszpeciły me życie nie utraciłem go, — posiadam współczucie i szacunek dla tych właśnie pisarzów, którzy w ten sposób zdrowo i silnie czuli się w pisarskiej skórze. Balzac i Walter Scott, Dostojewski, Carlyle — wielcy pracownicy pióra XVIII wieku, ale w mojem życiu przez długie lata wszystko było deptane, zacierane przez atmosferę domową, przesyconą sceptycyzmem, wygodnisiostwem materyalnem, brakiem jakiejkolwiekbądź dyscypliny. W tym właśnie roku, który teraz wspominam, pamiętam wieczory nieskończenie przeciągające się, gdy ojciec zaciągał mnie i brata do gry w winta: pamiętam jego spojrzenie, z jakiem krążył on koło mnie nielitościwie nie zważając czy czytam, piszę, nie zważając na to, że tak wymownie »nie widziałem« jego zabiegów. Było mi go żal i nie mogłem się oprzeć: wyrzucałem sobie i to, że siadałem do gry, i to, że siadałem niechętnie. Pamiętam, w tym roku po raz pierwszy »zrealizowałem«, jak mówi Newman, co znaczy materyalizm i niewiara w nie¬ śmiertelność duszy i już od 2 lat napastowały mnie wątpliwości — a właściwie silne ataki strachu i rozpaczy związanych z przedmiotami religijnymi. Teraz już nie umiem wywołać ich z pamięci. Wiem jednak, że napewno cierpiałem, chociaż także napewno już wiedziałem, że byłoby to rzeczą interesującą cierpieć. Ale myślę, że było dużo szczerości i siły w tych przeżyciach. Zdaje mi się, że najsilniej uczuciowo doznawałem tych stanów latem między 15 a 16 rokiem mego życia, to jest zapewne w 1893 — 1894 roku. Wspomnienia, od których zacząłem, związane są z rokiem 1895. W tym roku niewątpliwie zapoznałem się do pewnego stopnia z Darwinem t. j. przeczytałem kilka rozdziałów z Pochodzenia gatunków. Zrozumiałem ogólną myśl i charakter jego stanowiska. Pierwszą silną konsekwencyą, (chociaż dzisiaj nie umiem sobie zdać sprawy z przebiegu) było osłabienie uczuć patryotycznych — kosmopolityzm. Zdaje się, że nie mylę się, gdy sądzę, że i Stanisław Dybczyński, ten z moich kolegów, do którego pod pewnemi względami najmocniej byłem przywiązany, w ten sposób też przeżył pierwszą znajomość z darwinizmem. Darwinista stało się u nas kategoryą towarzyską: klasyfikowaliśmy ludzi w myśl ich domniemanego stosunku do tej teoryi.
Myślę, że byłem zakochany w Dybczyńskim i teraz czytając dzienniki i listy Byrona doznawałem wrażenia niejednokrotnie, że znam ja przecież tego rodzaju dąsy i fochy myślowe. Dybczyński stoi mi przed oczami gdy myślę o Byronie. Sądzę, że był to istotnie niepospolity młodzieniec.[36]

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ojciec mój raz jeden — biedaczysko — musiało to być w jednem z jego rozczuleń poobiednich — kupił mi za jakieś 40 rubli książek, jakie mu wepchnął księgarz — ale szkoda, że nie umiałem wtedy korzystać z tych książek jakie były w ojca mojego zbiorze. Mogłem był z nich wynieść o wiele żywszą znajomość polskiej historyi i literatury. Dziś skarbem byłby dla mnie Szajnocha, Siemieński, Bartoszewicz, Bobrzyński, Baliński, wówczas nie umiałem z tego korzystać. Nie umiałem w tym okresie wyczuć żadnego związku między Polską a mojemi nowemi ideami. Przeciwnie: idee odprowadzały mnie coraz dalej od polskości i postępy mierzyłem tą odległością. Ale gdyby był ktoś naprawdę zainteresował się mojemi myślami i troskami — może mógłby był pozyskać wpływ. Właściwie jako umysłem interesował się mną tylko mój nauczyciel rosyjskiej literatury, który i dzisiaj jeszcze podobno mnie wspomina — Filip Andrejewicz Werowski, — a także mam wrażenie, że o wiele wcześniej jakiś artystyczny interes musiałem wzbudzać w Wasyliewie, nauczycielu w Lublinie. Psychologia tego ostatniego zajmuje mnie teraz często; myślę, że gdybym miał wytrwałość — zaczynam wierzyć, że mam pomimo niegodziwego wychowania i rabunkowej gospodarki — więcej talentu, niż skłonny byłem ostatnio mniemać i to może właśnie powieściopisarskiego a raczej duszotwórczego à la R. Browning talentu — mógłbym z tej postaci stworzyć coś trwałego. Nawiasem: Browning, niewątpliwie on jest mi blizki. Daj mi Boże siły i wytrwania, pozwól nie myśleć o drobnych ukłuciach, o braku sympatyi, o gorzkiej samotności, a może przecież zrobię coś jeszcze, co w moich własnych oczach da mi trwałe zadowolenie, nie chwiejne poczucie siły to znowu zupełne unicestwienie dumy.
Browning, Blake, Hegel, przecież czuję, a nawet wiem, że mam o tych ludziach dużo do powiedzenia, że ich znam, że są to dla mnie żywi ludzie. Lemański! Krytyk też jest twórcą. Głęboko stwarza swój świat — ale u nas za dużo jest krytyki. Wiem, że mam mnóstwo braków — ale przecież nie może być mojem złudzeniem, że jako pisarz-myśliciel, nigdy nie jestem zasadniczo w złej wierze. To nie może nie być wyczuwane. Gdybym mógł rok czasu przeżyć, mając wszystkie książki, jakichbym pragnął i spokój, nie napisałbym może dużo, ale napisałbym jakieś kilkadziesiąt stronic, które dałyby moją miarę.
Wstydź się. Wstydź się naprawdę. Ale taka jest prawda: długo i bardzo, śmiesznie długo jątrzy się we mnie każdy dowód złej woli wobec moich pism — i to chyba nie jest złudzenie, chociaż przemawia to na moją korzyść, że boli mię to właściwie, co godzi w moją filozofię i krytykę, t. j. to, o czem wiem napewno, że jest pracą. Chciałbym być pewnym tego uczucia, byłoby to zdrowie na dnie słabości, ale nigdy nie można wyczuciom tego rodzaju ufać.[37]
Bo nigdy nie prowadzi do dobrego tego rodzaju zgłębianie: myśleć tylko o zdrowiu, o jego prawach, zatapiać się myślą w surowe prawa zdrowia myślowego i życiowego: ambicya nie da się stłumić, powinno się ją wyzyskać w tym kierunku. Nie zaszkodzi cieszyć się ze słabych chociaż oznak zdrowia, jeżeli się ma o tem ostatniem pojęcie prawdziwe. Nie trzeba się bać tego rodzaju wewnętrznego snobizmu. Pani czy panna How, czy Hove, miała racyę: Chesterton[38] ma przykrą manierę, ale mówi on nieraz w formie paradoksów, rzeczy głębokiej prawdy. Teraz myślę o jego obrazie próżności w zestawieniu z dumą.



Snobizmem jest teraz znaczna część mojego zadowolenia z czytania Ben Jonsona — ale nim dojdę do końca I. tomu, niewątpliwie będę miał już głębsze i uczciwsze związki i zainteresowania w jego świecie.


30. XII.
Czy Byron tylko pozował, przeciwstawiając Pope’a swojej generacyi poetów? Aby na to pytanie odpowiedzieć — trzeba przedewszystkiem znać Pope’a, a znać, nie znaczy to czytać, jak miałem to niedawno sposobność zanotować w tym dzienniku, pisząc o historycznym i krytycznym sposobie czytania. Wogóle pewien pseudoklasycyzm i banicya umysłowa związane z nim, ustąpić muszą i ustępują wszędzie prócz głów niedobitków radykalizmu jeszcze pasożytujących na naszej nędzy. Kogo n. p. dziś obchodzi, czy Swift był pseudo-klasykiem. Z prawdziwą niecierpliwością czekam chwili, gdy w Everymans Library zostanie wydrukowana i stanie się przez to dostępna dla mnie proza krytyczna Drydena. Szczególniej, właśnie pewna grupa umysłów, pisarzów pozostających niejako na pograniczu, jak Dryden, jak Monti nawet, nie mówiąc już o Alfierim, bezwzględnie stawiają w mej myśli opór przeciwko szematycznemu klasyfikowaniu i przechodzeniu do porządku. Więc i Pope. Ale pomijam już to, pomijam, że powinniśmy nauczyć się odnajdywania osobistości poza przedmiotowymi nieosobistymi sposobami wypowiadania. Przecież taki Swift, poprostu wibruje namiętnością, przeraża skoncentrowaniem i intenzywnością osobistości. Jakim przepysznym okazem ludzkiej natury, jaką wspaniałą indywidualnością jest Dr. S. Johnson, dzięki nieocenionemu Boswellowi[39], który w rzeczy samej ma prawo do mojej przynajmmej wdzięczności, nie o wiele mniejsze niż Saint-Simon — mówię o ducu. — jak Cellini, Gozzi, i w każdym razie, choć zdala tegoż rzędu co Balzac. Ale tu o Byronie. Otóż: czy Byron był w tem samem znaczeniu romantykiem, co np Shelley, lub Coleridge. Nie. Shelley jest blizki Coleridge’owi. Byron prawie całkowicie obcy. Również Blake’owi. Byłoby dobrze doprowadzić do jasności to określenie romantyzmu, które teraz zarysowało się którejś nocy w moim umyśle. Ma ono analogię z Paterowskim — ale jest inne. Jest inne, ponieważ kwestyonuje w tych punktach, które dla Patera były stałe. Pater podkreśla interes treści, pierwiastek ciekawości, jako moment rozstrzygający. Sądzę, że intelektualizuje on. Nie w tym stopniu, w jakim mogą mniemać ludzie nie zdający sobie sprawy z tego, jak życiowym, w jakie doświadczenia wnikającym jest intelektualizm Paterowski, co dla niego jest faktem, elementem doświadczenia. Niewątpliwie faktami są dla niego, nie tracąc swego żaru, swej chemicznej, silnie działającej na duszę natury, takie przeżycia, jak tęsknoty moralne, nostalgje, wartości poznawcze prawdy, dążenie do niej: wszystko to w charakterze przeżycia jest zarazem faktem i to połączenie bardzo silnej osobistej kultury wzruszeniowej z tego rodzaju stanowiskiem sprawia, że styl Patera jest tak malaryczny, że są w nim dreszcze, gorączka podskórna, błogie pragnienie, niepokojąca duszna rozkosz – słowem, że wszystko tu jest po wierzchu i tylko myślą, w głębi jest to świat chory, gorączkowy, okrutny i zły. Jest tu niewątpliwy dla mnie ten pierwiastek. Benson[40] (biograf W. P.), i zdaje się Shadwell nie umieli ocenić portretu Witteau, nie chcieli zrozumieć. Tu już prawie Dostojewszczyzną pachnie. Istnieje tu sadyzm dziwnej odmiany: w odbarwianiu z krwi i wzruszenia postaci tej, która pisze. Potem Sebastyan Storck. W ogóle jest to serya, którą trzeba analizować inaczej, pamiętając o Dostojewskim lub chociażby o Baudelairze. Chciałem wymienić Nietzschego, ale postanowiłem unikać go, póki nie poddam się nowej konfrontacyi z jego pismami. Jestem w fazie umyślnego, ale pozornie tylko umyślnego krytycyzmu wobec niego. To zjawisko pozornej umyślności jest dla mnie charakterystyczne: zanalizowałem je w jakimś fragmencie Starej kobiety[41], ale właśnie jako nazbyt i całkowicie osobisty, będzie on usunięty. Szczere dążenia i uczucia występują, jako udane i jako takie, zyskują władzę, dostęp, legitymacyę wewnętrzną. Więc, gdy Pater mówi o ciekawości pomnażającej świat treściowo, ma on na względzie i te treści, które zazwyczaj uważane są za coś o tyle głębszego od ciekawości, że gdy tu następuje zmiana, niema czasu i siły psychicznie myśleć, że tu jest coś nowego jako fakt, jako poznanie, bo zmienia się nietylko poznanie, ale sam poznający. Ale Pater chciał żyć w znaczeniu Baudelairowskiem, dajmy na to — i to w sutanie(?) Spinozy. Jak to się może przedstawić? (Strzedz się Mereżkowszczyzny).
Otóż romantyzmem jest dla mnie twórczość zainteresowująca przeważnie tożsamość twórcy: klasycyzm nie kwestyonuje tej tożsamości.
Z tego punktu widzenia Byron wyrażał stan duszy, umożliwiający romantyzm — kwestyonował to, co stawiało opór indywidualnym procesom i nadawało raz na zawsze określone znaczenie życiu ludzkiemu — ale poza tem, samego procesu romantycznego, twórczości zmieniającej w nim samą treść człowieka, życie ludzkie, nie można odnaleźć w tem znaczeniu co np. u Blake’a, Coleridge’a, nawet Wordswortha, nawet Lamba. Romantycznym był jego temat, on sam, ale twórczość jego podobniejsza była do procesów umysłowych Pope’a, Montiego, Alfierego, potem Włochów XVI stulecia, niż do współczesnych. Co myśleć o tem powiedzeniu Norwidowskiem: Sokrates poetów[42]? Nie pozwolić, by w umyśle moim Norwid stał się martwą, frazeologiczną fikcyą. Analizować. Tu jest obecnie jedno z dojrzałych moich zadań.


31. XII.
Z pewnością mylnie dotąd układałem plany opracowania Newmana[43], mylnie, gdyż — zawsze ulegam instynktownie działającym a zakorzenionym, gdyż wyrobionym przez nieustanne spostrzeżenia dnia powszedniego, przez cały tryb polskiego życia — pojęciom o życiu. Chrześcijaństwo, katolicyzm, kościół, religia, są w naszem życiu obecnem sprawami istniejącemi bezwzględnie na zewnątrz literatury, filozofii, nauki, wszystkiego, co stanowi kulturę. Możemy mówić o stosunkach kultury do chrześcijaństwa, kościoła etc. — ale gdy mamy do czynienia z typami życia, w których związek ten jest organiczny, gdy mamy do czynienia z typami, w których zostaje realizowana cała potężna idea chrześcijaństwa, kościoła, jest to dla nas świat, w którym nie umiemy się oryentować. Newman uważał kościół za sumę życia ludzkości, z niego brało źródło wszystko, co jest życiem, wszystko co jest człowiekiem. Kościół był jego definicyą człowieka, gdyż tylko fakt kościoła odpowiadał mu na pytanie: czem jest człowiek we wszechświecie, jak możliwem jest coś takiego, jak życie ludzkie. To też gdy w moim artykule – dopiero w 2–3 miesiące po przeczytaniu go nauczyłem się go cenić, – i jeżeli jest słuszne, jak myślę, że tego rodzaju powolne dojrzewanie myśli, wrażeń, jest cechą rzetelności myśli, – Newman w stosunku do mnie, działa zawsze w ten sposób. Nie zdaję sobie sprawy przy czytaniu, co zachodzi we mnie, a nawet, że coś zachodzi, ale po długim czasie odnajduję w sobie myśli, które dopiero po analizie i zastanowieniu, wykazują swój rodowód z dzieł Newmana. Nie jest to już powierzchowne życzenie mieć i znać Newmana w zupełności. Teraz już wiem, że gdy dyskutuje on o kwestyach angielskiej organizacyi kościelnej, angielskiego życia umysłowego, to nie zmienia to nic w tej niezawodnej prawdzie, że właściwie zajmuje się on tylko w sposób dojrzały, wyrobiony, a więc subtelnie konkretny – całkowitem zagadnieniem człowieka. Teraz więc już nie jestem w stanie traktować poezyi Newmana, ani tych jego pism o kulturze uniwersyteckiej, których nie znam, jako czegoś przypadkowego. Myślę, że strasznie skrzywdziłbym ten umysł. Kościół był dla niego prawem życia umysłu ludzkiego, ale nie będzie rzeczą słuszną przedstawić samą tylko jego pracę nad wyjaśnieniem i upodstawowaniem tego prawa, pomijając jego wyniki, przykłady jego chrześcijańskiej kultury in concreto. Także trzeba zająć się jego studyum o Cyceronie.
B. B. i jego T. z pogardą mówili o Cyceronie. Ile potrzeba czasu, by zrozumieć, jak trudną, rzadką, jak głęboko ważną i jak przedziwnie moralną rzeczą jest »urbanité« wytworna uprzejmość myśli. Newman wiedział, że chrześcijaństwo ze swojem »moi est haissable« obcinaniem dzikich pędów starego Adama, jest w gruncie rzeczy attyckie, humanistyczne; chrześcijaństwo, a przynajmniej katolicyzm jest najrzetelniejszą, o wiele rzetelniejszą i o wiele zupełniejszą, niż renesans spuścizną klasycznej starożytności. Ile głupstw i to głupstw, które stają się nietykalnemi, obarcza umysły nasze. Lemański[44] jednak będzie i nadal wyrzekał na krytykę, uważał ją za zbyteczną, szkodliwą, niepłodną.



Trzeba, nie odkładając, zacząć czytać Pastora[45] i o ile się da, Sarpiego i Pallaviciniego. Trzeba zdobyć prawa zabrania głosu w tej sprawie, najważniejszej dzisiaj może dla nas.



Przy przerzucaniu zapisanych kartek, wpadło mi w oko nazwisko Michajłowskiego; jak pięknie byłem młodym, gdym go czytał. Nie zmieni już nic tego faktu, że dużo najświeższych moich wzruszeń, najmłodszych, najszczerszych moich myśli, zrosło się z temi nazwiskami. Zresztą krzywdzimy tych ludzi. Pisarew wart jest nie mniej, niż Stirner, zapewne dużo więcej. Michajłowskiego można czytać obok Proudhona, Carlyle’a. Bieliński, Dobrolubow, Czernyszewski, mniej niewątpliwie genialni, mniej świetni myślowo (może teraz krzywdzę Bielińskiego), nie mniej zasługują na uwagę i studya, niż essayiści angielscy lub francuscy. A drogi mój Gleb Uspieński. Stałoby się to z krzywdą mej duszy, gdybym dał ich steroryzować i zapomniał o tych pierwszych moich nauczycielach. Pamiętam jeszcze wrażenie przy czytaniu Ojców i Dzieci Turgeniewa. Co za książka! Nie znam rzeczy tak harmonijnie tragicznej i ludzkiej w literaturze tego rodzaju. Ale wtedy, w 15-m roku, wydawało mi się, że po raz pierwszy spotkałem się z mową dorosłych ludzi. The brain, jak mówi Meredith, – po raz pierwszy spotkałem się z tym żywiołem we mnie, w czytaniu. Dotąd myśl, to było coś, czego ja nie znajdowałem sam przez się w sobie, coś uroczystego, nudnego i pokornie znosiłem ten stan rzeczy. Nagle książka z myślą, która mówiła to właśnie, co mnie interesowało, poruszała się we mnie i poza mną jednocześnie. Potem Zbrodnia i kara; nie wierzyłem oczom, że to jest napisane, że mogą istnieć stronice tak przyspieszające sam proces wewnętrznego istnienia. Zdaje się, że nie zrozumiałem Idyoty, ani Biesów ani Podrostka. Karamazowych nie mogłem dokończyć. Ale „Преступленіе и наказаніе” umiałem czytać ze 20 razy i wiem, że bylem zaczął czytać którąkolwiek książkę tego pisarza, już jej nie rzucę – póki jej nie pochłonę całej zawsze z gorączką wewnętrzną, poruszeniem całej istoty, zawsze odnajdując, że ci ludzie się znów zmienili, że zmieniły się akcenty ich mowy. Balzac ma podobną władzę nademną, ale nie w tym stopniu; myślę nawet, że Dickens mógłby pozyskać najprędzej wpływ równie silny i teraz będę miał sposobność się o tem przekonać. Nieodwołalnie postanowiłem przestudyować gruntownie wszystko, co on napisał. Sądzę także, że bylem się zmusił, W. Scott może mi dać dużo szczęścia, zdrowia duchowego i zadowolenia – ale trzeba mieć te książki. Saint-Simona chcę czytać i pewno będę. Są w Polsce ludzie, mający 25—30 lat i sądzący, że znają dobrze, nawet świetnie literaturę. Czytam Hoffmana, obok dwóch Johnsonów, (właściwie Ben był bez h).



Bruno: – był on na szczęście głębszy, niż popularny przesąd go przedstawia; w istocie, był on przecież platonikiem, idealistą – wierzył w ducha, w żadnym razie nie prekursor Haeckla i wszystkich tych chamów masoneryi i niewiary.



Nie wiem, jak jest w malarstwie, muzyce, innych gałęziach twórczości – wiem jak jest w literaturze – w tych wszystkich formach, które tworzą w słowie. Tu zależność od epoki, związek z nią, są przerażająco subtelne, wnikają w najwątlejsze rozgałęzienia, w sieci całkiem niedostrzegalnych żyłek i tkanek. Irzykowski! Nie chce on widzieć poprostu faktów. Gdy chcemy tworzyć w słowie, ukazuje się ono nam zawsze, jako to, czem jest ono w znanem nam społeczeństwie. – Słowo ma znaczenie wynikające z życia, jakie nas otacza i gdy chcemy nadać mu znaczenie obce, odmienne, nie spotykane w tem życiu, jest to praca prawie nadludzka, może niewykonalna. Twarda to i oporna materya. Znaczenie »słowa« wrasta w nas przez sam proces życia – jest ono tem dla nas, czem je to życie uczyniło. Proszę: spróbujcie napisać teraz komedyę à la Ben Jonson, dramat à la Massinger, à la Racine, o ile jesteście głębokim i szczerym człowiekiem, nie zdołacie stworzyć nawet zadawalającego pozoru. Łatwą rzeczą byłoby życie, gdybyśmy mogli być tak vogelfrei. Niestety, zastajemy istotnie świat, zastajemy siebie, ale w innem znaczeniu, niż to Avenarius przedstawia. Człowiek kulturalny nie może nauczyć się myśleć biologicznie o swojem życiu, o samym sobie, jako o czemś nietylko poważnem, ale niezmiernie rzeczywistem, w sensie, jaki uwydatnić chce J. H. N.[46], gdy mówi, że ma tylko siebie i nie może siebie odrzucić, bo nie miałby czem zastąpić. On sam już niewątpliwie rozszerzał to i na życie zbiorowe (tekst, w którym mówi on o wyrzekaniu na swoją epokę, jako słabości), i trzeba się przeniknąć tą myślą, a jest trudno ją nawet dobrze zrozumieć: – że nie możemy odrzucić swojej epoki, nie możemy odrzucić historyi – historyi ludzkości, jako ostatniego i najgłębszego dzieła, gdyż nie mielibyśmy ich czem zastąpić. To tylko ma człowiek. Słowo nie ma absolutnych pozahistorycznych znaczeń. Jest to zawsze ułomny i ograniczony twór życia: ułomny i ograniczony nawet, gdy rozważamy je jako dzieło całego gatunku, ale jedyny. Rzeczywistość człowieka jest względna, niegotowa, nieskończona, niema żadnej gotowej, skończonej, zamkniętej rzeczywistości.




Przy rozważaniu Bradleya i jego »absolutu«, nie tracić z oczu tych punktów widzenia. Jest bowiem ciekawe, że często stają się podziemnemi, zapadają gdzieś najważniejsze w danym momencie punkty widzenia.



Dr. Biegeleisen kazał mi czytać Bradley’a[47]. Być może, będzie to z mojej strony niesprawiedliwe i jest ryzykowne, ale robi to takie wrażenie, jak gdyby wyszukał on właśnie nazwisko, którego ja nie wymieniłem. Brak wszelkiej wspaniałomyślności w tem, co ludzie piszą o moich pracach, jest zjawiskiem powszedniem. Lange i Chlebowski są wyjątkami. Trząsłem się całem ciałem i w nocy dostałem ataku spazmatycznego po artykule Chlebowskiego[48]. Niewątpliwie był to czyn. Heine chwali jakiegoś cesarza, który posłał Lutrowi puchar wina. Chlebowski zrobił coś podobnego. Niech Bóg mu da wszystko dobre. I myślę właśnie, że to jest coś więcej, niż piękny zwrot.



Gdy przenikniemy się Myersowskiemi[49], Bergsonowskiemi pojęciami o naturze ludzkiej, inne znaczenie przybierają te wszystkie rzeczy. Ciekawe, dla czego faktycznie wolno bez komprornitacyi nie myśleć o takich pisarzach jak Myers. Myers już conajmniej jest dziś takim nowatorem, jak w swoim czasie Bruno. Ale tacy Nałkowscy nawet zbudowaliby dla niego stos. »Ten Brzozowski«, mówiła Z. R. Nałk. »rozmawia tylko o spirytyzmie«. To mówiła poetka, osoba o kulturalnym naprawdę zakroju natury, po rozmowie, w której starałem się ukazać jej świat poetycki Mereditha i Browninga, niewątpliwie dotąd dla niej obcy.
Nie powinienem być tchórzem i napisać o Myersie.



Wiek XIX. stulecie nadziei nadludzkich i wiar poronionych. Nie umiemy żyć jeszcze po oswojeniu się z faktami, że tak jest, że niema żadnego sposobu, by życie ludzkie stało się czemś innem, niż życie. W tym wieku nie umiano myśleć o życzeniach jako nie dających się urzeczywistnić. Mieć odwagę, to znaczyło wierzyć, że każde życzenie jest do urzeczywistnienia. Znaczyło to stworzyć system racyonalnej nadziei dla każdego życzenia. Być rozczarowanym to znaczyło nie wierzyć w żaden z tych systematów, to znaczyło widzieć tylko spalenisko tych wmówień usiłujących przekonać, że człowiek może być czemkolwiekbądź zechce, bez ograniczeń. Dzisiaj jest trudno wywlec duszę z wszystkich tych subtelnych ścieżek i powikłań błędu. To, co jest najelementarniejsze, staje się dostępnem jedynie jako szczyt sztuczności. Szemat tymczasowy: od XVI stulecia jest już pewne, że człowiek, o ile jest on reprezentowany przez europejski Zachód, wyszedł poza granicę, obręb wszelkich dotychczasowych form. Na razie przynajmniej u pewnych natur przemaga uczucie tryumfalnego lub rzecz rzadka: i drogocenniejszego – zdrowego t. j. obywającego się bez chorób (?) a podniecającego i podnoszącego duszę aż na szczyt radości – oczekiwania. Szekspir in idea. U innych przemagają międzycząstkowe pierwiastki oczekiwania, interesy są ześrodkowane na pewnej dziedzinie, wtedy daje się to pogodzić z przywiązaniem do pewnych określonych form. Wreszcie bywają wypadki, gdy przeważa poczucie zguby istniejącego. Machiavelli z pewnych punktów najtragiczniejszy: – niemożność brania udziału w tem nowem życiu. Co tak wzniosło Anglię: wiara w dokonane organicznie odrodzenie zbiorowe (reformacya) – (bez przeciwieństwa na razie z innymi faktami, przeciwnie: jako jedno i to samo). Zawsze ulubieńcy dziejów, dalej typy (?), gdy już rozdwojenie i rozdarcie wystąpiły silnie – życie stało się ciekawe, pełne intelektualnych rozkoszy i niebezpieczne (modlitwa czy prośba do przypadku Lionarda). Niebezpieczeństwo nietylko zewnętrzne, lecz i moralne; tragiczna dusza Michała Anioła – nie bądź tchórzem, napisz, co o nim myślisz, za podstawę biorąc tylko literaturę, poezye, listy. W tem niebezpieczeństwie ci, co nie mają moralnej jego natury a są uzbrojeni wobec zewnętrznych. Benvenuto Cellini – niezrównany, awanturnicy, którzy już mają w sobie romantyzm – nadzieję, chimerę – Campanella; Bruno, porównaj z Piki’em (nie wiem, jak wypadnie, źle, słabo z czwartej ręki znam Pica). Wreszcie Galileusz – nauka zostaje wywikłana z awanturniczej przedsiębiorczości – to różnica między Galileuszem a Baconem. Zwolna wyrasta świat stały coraz bardziej określony. Wiek XVII. – porządek państwowy staje się warunkiem, wśród którego myśl musi istnieć. Różne formacye – Kartezyusz, Hobbes, Spinoza, w formie organicznej wiek Ludwika XIV, wielki wiek Francyi: Trzeba dalej snuć tę analizę, ale dziś już przestaje ona mnie bezpośrednio ożywiać a tu zapisuję myśli tylko sub specie poruszenia duchowego, nie jako materyał erudycyi.



Bezwzględne samopoznanie, jako tożsamość poznającego i poznawanego – do tego dąży wszelka dyalektyka, ale linia, która prowadzi do Sorela i Mereditha jest do dziś dnia zapoznana, jak gdyby nie istniała ona. W porządku rzeczy.


1911.

2. I.
W studyach greckich W. Patera przewija się przez całość książki pewna zasadnicza i silna myśl filozoficzna: człowiek zrazu rozpławia własne swe życie w naturze, żyje podziemnem życiem dojrzewającego ziarna, pęczniejących soków roślinnych, strumieni wody: jego wzruszenia i myśli stają się tem pozornie nieludzkiem, kosmicznem, szerszem, niż człowiek życiem. Ale zwolna ujawnia się coraz bardziej ludzka natura – antropomorfizm ukryty staje się jawnym. Świat kosmicznych symboli wrasta w pień doryckiego posągu samotnej ludzkości, która nie znajduje i nie może znaleźć niczego, coby prowadziło ją poza nią istotnie. Tylko nieuświadomione, nieopanowane życie duszy i uczucia, posiada naiwną świeżość fal kosmicznych, pulsowania natury; gdy życie to dojrzewa do świadomości, znika ten czar. Jest niewątpliwie, że wiąże się to z osobistą naturą wewnętrznych potrzeb i tęsknot Waltera Patera, z tem, co możnaby nazwać jego sakramentalną nostalgią. – Child in house – to, co mówi Benson[50]. Znaczenie obrzędów w Maryuszu. O sakramentalnym poglądzie na naturę nie znam silniejszej stronicy, niż w Sir Percivalu Shorthouse’a.



Jest w mojem życiu pisarskiem czas, do którego wracam zawsze z miłą pamięcią i modlę się, t. j. siły życiowe skupić usiłuję przez rozpamiętywanie praw i faktów życia, by danem mi było wrócić znowu do tego stanu. Był to czas pracy cięższej, niż kiedykolwiek, ale jakie zdrowie, jakie mięśniowe niemal dobre sumienie było wtedy w moim prawie wyrobniczym mozole. Może pamięć dlatego tak wraca, że był to pierwszy czas mojego życia z Tobą, Toniu moja droga, która nigdy nie zrozumiesz, czem jesteś dla mnie, gdyż nigdy nie chcesz zrozumieć, kim ja jestem. O! ja teraz nie myślę o talencie. Mój Boże, za to ci przynajmniej(?) jestem wdzięczny, że duma moja jest niezależna od faktu, iż umiem układać zdania, że nie potrzebuję ciągle, nieustannie myśleć o swojem pisarstwie, że nie mam zmysłu dla drobnej polityki podnoszenia swej wartości na giełdzie opinii. Nie. Ale ja jako człowiek. Mnie jest potrzebna praca i poczucie, że jest ona wydajna i gdy tego nie mam, jestem niczem, ale gdy nachodzą na mnie dni niepłodności, nikt nie znajduje instynktu, któryby mu wskazał, co ma mówić, jak się ma zachować wobec mnie. Wtedy jestem sam, czuję się na wieki przeklętym i nie umiem oprzeć się mniemaniu, że nawet Tonia patrzy na mnie z litością jak na chore zwierzę, które właściwie mogłoby być dorznięte. Ja nie znoszę tej dobroci. Tej litości. To mnie zabija. Ja nie znoszę tego, że mówi mi się: »nikt nie może od ciebie wymagać więcej«. Odemnie trzeba wymagać, żądać i wynagradzać uśmiechem i pogodnem brzmieniem głosu, ale za nic nigdy nie rezygnować, gdyż ja się męczę bezczynnością, bo ja to odczuwam jako objektywny sąd, że już jestem złamany, że ktoś słyszał trzask kolumny pacierzowej i że choć jeszcze nie wiem, już nie wstanę. Humoru pracy codziennej, ożywczej, rzeźkiej. Wyrobić go znów, nie stracić, to modlitwa moja. Kant z walki z chorobą swoją stworzył swą wielkość – miał wroga – naturę w swoim organizmie; heroizm ma wszędzie miejsce – właśnie trzeba go znajdować w tych jego postaciach. Johnson, Michał Anioł, wszyscy oni potężni, wydobywali pracę z otchłani organicznej niechęci, niemocy, dźwigali ją. Niema twórczości, ani pracy w spokoju – jest to zawsze gorączka z zenitem i nadirem. To jest określenie człowieka – jego natura. Tak się zachwycasz Bergsona filozofią, a nie chcesz zrozumieć, że to właśnie jej prawda: ten rwący się, rozsypujący się w popiół i ohydę ogień, to ciągłe poczynanie, nigdy dna, nigdy przystani, wieczny bezład i wieczna walka z rumowiskami, to jest człowiek. Jeszcze nie zginąłeś, jeszcze nie straciłeś prężności myśli – teraz skup siły. Zrób Machiavella, Bruna, Vica[51], byś Ty był z tego zadowolony, urośniesz znowu dla siebie, jako pracownika – wtedy dasz radę Słowackiemu[52], opuści cię tchórzostwo. Ale gdyby było możliwe, gdyby było możliwe, żeby Tonia zrozumiała, co ona jeszcze ze mnie zrobić może; ona jedna. Całą duszę mam poszarpaną, ona jest najstalszym punktem mych przywiązań, jedynym faktem mego życia, który mnie nie zawiódł.


3. I.
E*** wiele razy zapytywał mnie, czy nie byłoby dobrze, aby ktoś młody przedstawił całokształt mojej działalności na zasadzie szczegółowej znajomości wszystkiego, com napisał. Czy byłoby dobrze? Pytanie to trudno zrozumieć. Nie mogę rozstrzygać, czy to byłoby ciekawe, pożyteczne dla czytelnika, ale dla mnie miałoby to znaczenie wewnętrznie nawet, t. j. dla dalszej mojej pracy – wielkie. Potrzebuję, i nieustannie stwierdzam to – takiego kompendium moich myśli i usiłowań, a zrozumienie, że jest w moich rozproszonych kartach jedność i całość najskuteczniej broni mnie od zniechęcenia. Ale napróżno byłoby czegoś podobnego się spodziewać. To, co jest myślą w moich pismach, najmniej zajmuje. Nikt właściwie nie powiedział słowa, które miałoby pod tym względem znaczenie – pochwała obejmująca z zewnątrz nie zastąpi wniknięcia w organizm myśli, przejęcia się jego prawami. Gdy przerzucam stronę po stronie różne pisma, różne moje artykuły, widzę, że były to i są disiecta membra. W studyum o Żeromskim[53] są stronice (o duchu), które są kontynuacyą wątków myślowych, wykładanych w »Filozoficzny[54]. W takich warunkach istotnie pisałem, że najistotniejsze moje myśli nigdy nie mogły być podane bezpośrednio jako treść. Ani Dawid[55], ani Feldman, ani..... Kucharski[56] nie wydrukowaliby czegoś podobnego. To wszystko było zawsze nie tyle pod progiem mojej świadomości, ile raczej pod progiem bezideowości i antiliterackości polskich redaktorów, szukało sposobności, by się wychylić w świat naturalnie chyłkiem, z bojaźnią, że jeżeli będzie tego za dużo, cierpliwość się wyczerpie.
Filozofia czynu np. – była ona tak absolutnie ignorowana, tak z góry poklepana po ramieniu przez Feldmana, że ja sam przestałem uważać ją za coś istniejącego. Po latach bez przeglądania jej, czytałem ją w książce i widzę, że nie jest ona gorsza od rzeczy, które drukują się w zbiorach przez takich autorów, jak James, Schiller. W Legendzie i w Ideach jest cały rój myśli dopominających się o kontynuacyę: naturalnie znowu zginęły one w apatyi filozoficznej. Nie jest to żaden zaszczyt, ale rzeczywiście, niema dziś w piszącej Polsce poza mną nikogo, ktoby czuł właściwe znaczenie zagadnień filozoficznych. Dlatego nikt nawet przy dobrej chęci – a tej niema prawie wcale – nie może współczuć z całością mojego wysiłku. Tacy »filozofowie« jak Halpern, jak Segal, mogą poprzestawać na swoich trocinach książkowych, bo pozatem, mieszanina dekadencyi i oportunizmu życiowego pozwala im przez całe życie nie przekonać się ani razu, że ich cała gadanina filozoficzna nie ma żadnej treści, jest nudnem, nieharmonijnem konstruowaniem pojęć, tak, aby dały one nowy i akademicko dopuszczalny – nawet dobra jest pewna »rewolucyjność« — deseń. — Külpe ma też swojego Kanta. Niechęć bezwzględna rodzi się z takich faktów. Kant nie zdołał więc nawet osiągnąć tego, – by jego, który zrobił wszystko, by powiedzieć tylko to, co myślał i jak myślał, Kant, który jest wzorem przejrzystości, byle się go tylko nie chciało »konstruować« i »mentorować« mu podczas czytania, ale przyjmować go w całości, – nie osiągnął tego nawet, by mu nie przekręcano jego myśli. Co może być istotnie wspólnego między Külpem – a Kantem! Tu same portrety rozstrzygają. Mało rzeczy znam tak cudownie wytwornych, jak ręce i oczy Kanta – nec plus ultra subtelności. Goethe — spotkałem to zdanie u Chamberlaine’a[57] — powiedział prawdę: istotnie wchodzimy do jasnego pokoju, czytając Kanta. Ale naturalnie kiedyś, o ile ten dziennik mój będzie czytany i analizowany, krytyka będzie widziała w tem, co piszę, dowód mojego upodobania do paradoksów, sadzenia się na oryginalność i naturalnie żadna siła temu nie zaradzi. Kto wyperswaduje Anglikom, że niezrozumiałość Browninga stała się dziś w znacznej mierze tylko nałogową formułką, że w każdym razie Browning zawsze dokładnie i bardzo silnie wiedział, co chce wypowiedzieć, tylko to, co on chciał wypowiedzieć, stanowiło zawsze doświadczenie, myśl, przeżycie, trudno dostępne. E*** będzie całe życie narzekał na brak książek i czasu i nigdy nie zdołam go przekonać, że Kant i Goethe, w całości przestudyowani, daliby mu, o ile wogóle ją mieć może, skalę miar, których dzisiaj szuka on w pojedynkę i gorączkowo. To samo W*** z Francuzami. Jest istotnie organiczna niechęć i niemoc kulturalna w epoce: rozproszona ciekawość, nieuporządkowane ambicye — nie pozwalają wytworzyć się psychice, zdolnej dźwigać kulturę osobistą. Każda nowa ambicya tworzy w nas nowy rozkład wartości, nowy plan, nowe stopniowanie hierarchiczne — na chwilę naturalnie — a ponieważ ci, którzy rozbudzili w nas tę ambicyę, są w tym samym stanie i my sami też działamy na innych, w ten sposób tworzy się ruchome piaskowisko myśli i uczuć. Polityka zgartuje to szuflami, do szczętu brutalizując wszystko, co wymaga subtelności – własnej swej hierarchii, spokoju.



Jeszcze przed dwoma laty uważałem aforyzmy wstępne (z podręcznika ekonomii) Vilfreda Pareto za dowcipne paradoksy, teraz są one dla mnie tem, czem są: gorzką i niezaprzeczalną mądrością. Pareto jest jednym z najciekawszych umysłów naszej epoki. Gdyby zapytano mnie, kogo uważam za umysł nowoczesny, za umysł wyrażający nastrój i strukturę duchową naszych czasów, wymieniłbym: Pareta, Chestertona, Sorela, Maurrasa, Crocego, Seilliérea, Loisy, Bergsona, Jamesa, Barrésa, Wellsa, Kiplinga, może Shawa, ale »nowoczesny« sam przez się nie jest aprobatą dla nowoczesnego kształtu umysłów bezwzględnie fałszywych – Maeterlinck, Pascoli; Rolland[58] jest umysłem nawpół sfałszowanym, lecz takim, że czuje się dość silnie żal tej straty. France! Czem był kiedyś France dla mnie. Od France’a do Mereditha – z tego rozwoju mógłbym być zadowolony – tak samo jak z tego, co od Guyau prowadzi do Sorela, ale Guyau nigdy nie był dla mnie bezwzględnie mistrzem i źródłem. Avenarius i Taine byli czemś całkiem innem. Tym zaś nigdy nie będę bluźnił. Zawdzięczam im nieskończenie wiele. Powinienem, jest to moim obowiązkiem, napisać książkę w obronie Taine’a[59].
Oprócz innych rozróżnień, jakie mogą być wykryte i ustalone w fakcie tak bogatym, skomplikowanym i posiadającym tak długą i różnostronną historyę, jak chrześcijaństwo — niewątpliwie na szczególną uwagę zasługuje następujące. Chrześcijaństwo wprowadza nas w świat stosunków, zachodzących pomiędzy nami, Bogiem, życiem przyszłem – jest właściwie światem posiadającym całą nieskończenie głęboką budowę i prawa: niczego w nim nie brakuje, gdyż jest to istotnie świat żywy, więc rozwija się on w naszej myśli i ktokolwiekbądź przeniknie się prawdą jednej chociażby tylko zasady, byle tylko istotnie wżył się w nią, rozwinie z niej wszystkie inne, cały świat chrześcijaństwa jest zawarty organicznie w każdej z jego prawd cząstkowych. Jednocześnie ten świat najgłębiej działa wewnątrz dusz naszych i przekształca tak myśl naszą i wolę, aby wyrastało z nich postępowanie odpowiadające podstawowym i zasadniczym warunkom naszego kulturalnego społecznego życia. W epokach idealnych, a raczej w ideale, oba te fakty, obie te strony żyją we wzajemnej harmonii, żadna z nich nie wyszczególnia się i nie wyodrębnia. Chrześcijaństwo jako świat metafizyczny, jako prawda nadprzyrodzona jest organem wychowawczym, na zewnątrz ujawnia się w doskonałości wszystkich form życia, które wola w ten sposób wychowana wytwarza. Można niewątpliwie widzieć w tego rodzaju rozumieniu tych rzeczy, bardzo zasadniczą i jak gdyby nie szczędzącą niczego, rujnującą samą możność odrodzenia, krytykę chrześcijaństwa, gdyż nadprzyrodzoność, to bądź co bądź źródło i sprawdzian, zostają tu wchłonięte przez tutejsze ziemskie, świeckie życie kultury. Ale nie jest to bynajmniej jedyny sposób myślenia, wyrastający z tego punktu widzenia. Przeciwnie, głęboka harmonia między ziemskim i niebiańskim faktem chrześcijaństwa jest jakby stwierdzeniem jego prawdy. Chrześcijaństwo występuje jako naturalny żywioł życia człowieka, ale przecież głosi ono jego odkupienie. Jeżeli widzimy, że wrasta ono tak bez reszty w ziemskie życie, to nie jest to dowód, że chrześcijaństwo jest tylko ludzkie, lecz, że człowiek jest chrześcijański, nadprzyrodzony, że nie może być myślany inaczej. Cała zasadnicza postawa Feuerbachowska jest naiwnością. Cóż bowiem, że chrześcijaństwo jest faktem ludzkim, tylko ludzkim, że niema w nim ani jednego atomu, któryby nie był z człowieka, — przecież znaczy to i to także, że niema w człowieku pierwiastka, któryby nie był »nadprzyrodzony«, wpleciony w przędzę dzieł i zamyśleń Bożych. Człowiek samopoznaje się w chrześcijaństwie, gdyż Bóg, który go stworzył, stworzył go według tej samej prawdy, którą mu objawił To dla dogmatyków. Ale kulturalnie dwa te fakty rozszczepiają się. James zawsze troska się, czy aby nie za dużo tej nadprzyrodzoności, ascezy, świętości; tyle jej trzeba, aby wyrastała wola — ale nie więcej. Tu jest dogmatyzm Jamesa — dogmatyzm niespójny. I podczas gdy chamy z „Nowej Reformy” zarzucają mu, że przechylał się w stronę »grubego« spirytyzmu, nie widzą, że o ile ten spirytyzm był gruby, to dlatego, że jest on jednak wypływem koniecznym naturalizmu i F. H. Myers[60] jest umysłem zasadniczo tego typu co jakiś Helmholtz, Hertz, Clifford; w tem właśnie leży to, co mię odstręcza od niego filozoficznie. Ideowo idzie tu zawsze o podporządkowanie człowieka faktowi. Fakt jest niemniej fetyszem, gdy działa w postaciach energii, ruchu, funkcyonalności matematycznej, jak i wtedy, gdy ma do rozporządzenia dziedziny i formy działania ukazywane przez Myersa. Dlatego pomimo, że będę w ten sposób podkopywał się pod nieistniejące jeszcze bastyony przeciwników i na moich czytelników t. j. tę część społeczeństwa, która dotąd przeważnie i ku memu nieszczęściu jedynie bodaj mnie czyta, będę robił wrażenie opętanego walczącego w próżni, muszę przecież zdobyć się na zimną krew — i dokonać jeszcze i tego donkichotyzmu.
Wracając do tych dwóch momentów w chrześcijaństwie — nie wierzę w chrześcijaństwo bez elementu niebiańskiego, takie, jakie zarysowuje się S. Minocchi’emu w jego ataku na Tyrrella[61]. Nie wiem, czy M. ma słuszność, i czy Tyrrel jest tak wyłącznie . . . . . (?); tak to jego Much abused letter musi być ciekawą rzeczą — jeżeli tak, to mam słuszność mówiąc, że on i Loisy podzielili się dwoma biegunami myśli J. H. Newmana. Jakąż głęboką prawdę wypowiedział M. Arnold: J. H. Newman, tacy jak on ludzie, takie jak jego umysły dzisiaj muszą nas wprowadzać w stan zadumy, jak wobec cudu, jak wobec faktu wyższej, niż nasza a harmonijnej natury. Nie jest dla mnie paradoksem nastrój, który pomimo wszelkich niepodobieństw materyalnych łączy Shakespeare’a i Newmana w tym samym podziwie dla niekaleczącego niczego w duszy naszej harmonii. To jest może ta »metodologia« ewangelii, o której J. H. Newman mówi gdzieś, w którymś z kazań en passant. To także jest odkupienie człowieka. Jest to bluźnierstwo prawie, ale Blake i J. H. Newman mieli to wspólne poczucie, że Chrystus musi się stać swobodą całego człowieka, całej jego myśli we wszystkich jej aspiracyach poznawczych, estetycznych, poetyckich, etycznych — w całości jego niewyczerpanej natury. I naturalnie Newman cofnąłby się przerażony (chociaż kto śmie twierdzić, — Newman istotnie może zniechęcić do wszystkich mych »psychologów«; niech będzie błogosławiona ta jasna chwila, gdy go zacząłem czytać) w zetknięciu z Blakiem. — Zresztą mniejsza o to: ja rozumiem siebie, gdy to piszę. Widzę, widzę plastycznie granice słuszności tej natury. Anglia, to kraj tylko dzielnych kupców, mówi W. Feldman o narodzie, który dał nam szczęście wznoszenia duszy przez stosunek z Blake’m, S. T. Coleridge’m, Lambem, Carlyle’m, Newmanem. Newmanem z pewnego punktu przedewszystkiem. Tylko Browninga, Meredith’a i jednak mea culpa Blake’a i jednak Coleridge’a nie wyrzekłbym się dla Newmana, ani Carlyle’a – niechby(?) – a jeszcze Dickens, a Thackeray, a D. G. Rossetti – a tylu, których jeszcze nie znam. – Mój Boże, mój Boże, daj mi przecież siły i odwagi, – pozwól niech ta świetność i głębia nie przerażają mnie, lecz stworzą we mnie słowo, bym mógł o nich mówić spokojnie i z niegasnącem światłem.


4. I.
Wczoraj skończyłem I-y tom mojej powieści[62]. Były już chwile, gdy byłem zrozpaczony, wydawało mi się bowiem, że wszystkie te postacie są nieuleczalnie papierowe i nie obchodzą mnie ani trochę. Ale wczoraj nastąpiła znowu ta rzecz tak trudna: ustalił się obieg krwi pomiędzy mną, a dziełem. Są rzeczy, które miały racye być wypowiedziane. Chciałbym dziś wejść w inne widzenie życia, ale nieprawdą będzie, gdy będą mówili, że ta powieść nie posiada własnego swego ujęcia życiowej rzeczywistości. Wolałbym, by to ujęcie było inne, a raczej jest już ono we mnie dziś inne, ale moje pisanie pozostaje zawsze poza mną i wyraża to, co jest moją przeszłością. Możnaby stąd nawet wyprowadzić zarzut przeciwko niemu, że uwstecznia mnie ono i przeważnie jestem skłonny wierzyć w coś podobnego nietylko u samego siebie, ale i wogóle. U ludzi żyjących silnem moralnem życiem, to jest przeistaczających się, artyzm jest zawsze powrotem, lub zatrzymaniem: coś co było już nami, lub choćby nawet jest, ale w każdym razie coś, co nie jest czystym dynamizmem tworzenia własnej istoty, leczenia jej, przebudowania, — utrwala się tu. Artyzm zależny jest od pierwiastków, które zmieniają się najwolniej, od wzruszeń i czuć i ich połączeń z naszą auto-sympatyą, stanowiącą moment popędu do auto-impresyi. Gdy więc zaczynamy pisać, ożywia się w nas i uzyskuje przewagę nad nami nie wola — lecz natura: natura staje się wolą. W tych więc momentach jest już i etyczne usprawiedliwienie artyzmu. Chroni on od jednostronności, wolą w niej staje się nawet wbrew nam samym, to, czegobyśmy nie chcieli, nie śmieli uczynić wolą. Samowiedza nasza się zaostrza i o ile tylko prąd życia jest w nas silny, wychodzimy z tego powstrzymania silniejsi, głębiej i szerzej wierni samym sobie. Stąd jednak i ta właściwość, że jestem bezsilny wobec tego, com napisał. Nie mogę wracać. Jest każda rzecz tylko raz dla mnie. Stan i usposobienie, niewątpliwie wykluczające doskonałość, ale Blake nie był w stanie nigdy poprawić swych rzeczy. Mam nadzieję, że nadejdzie i w mojem życiu okres tworzenia spokojnego, ale będzie to nie wcześniej, aż gdy wżyję się całkowicie w prawdę. Wtedy gdy już dokona się proces przeniknięcia wzajemnego etyki, psychofizyologii (rozumiem samego siebie, gdy to piszę), będę mógł pisać inaczej. Teraz napróżno byłoby marzyć o estetyce innego typu. Muszę jeszcze iść śladami Dostojewskiego.
Browning dlatego jest tak pożyteczny dla mnie, że jest spokrewniony z Dostojewskim, a przecież o wiele bardziej zabezpieczony. To zabezpieczenie nie koniecznie jest wyższością. W każdym razie zastanowienie się nad tem, gdzie jest granica między tymi dwoma twórcami, jest konieczne.
Krytyk dzisiejszy jest jak Sokrates, tylko że zamiast małego ateńskiego światka – ma całą ludzkość.


5. I.
Jedną z przyczyn lekceważenia przez naszych współczesnych literatury francuskiej XVII wieku i analogicznych epok kulturalnych, jest hegemonia formy, stylu, sposobu wypowiedzenia nad treścią. Jest niezaprzeczalne bowiem, że my uważamy, skłonni jesteśmy uważać za pewnik, że istnieje pewne co wypowiedzenia, czysta treść, niezależna od tego, jak jest wypowiedziana i ujęta. A jednak wręcz przeciwne twierdzenie jest i słuszniejsze i kulturalnie zdrowsze, zbawienniejsze jako wychowawcza zasada. Jak – forma zachowania się ludzi w stosunku wzajemnym, obejmująca i całą dziedzinę stylu, jest kategoryą powszechną. Wszelkie co daje się zredukować do tej kategoryi, jest tu tylko pewną postacią życia, zachowania, funkcyą. Stąd może ryzykownem jest wykluczać z filozofii takie nawet umysły, jak M. Arnold[63]. Przeciwnie myślę, że pisma Arnolda dla nikogo nie są tak konieczną szkołą, jak właśnie dla dzisiejszych sans le savoir fanatyków naukowej kultury, muzułmanów determinizmu naukowego, czcicieli faktu etc. Nagie co powstaje tam, gdzie dziedziny naszego życia i zachowania nie wydają się nam pięknemi, swobodnie wypływającemi z naszej istoty, przynoszącemi nam zaszczyt, ujawniającemi jakieś godne miłości i zachwytu strony naszych osobistych uzdolnień. Gdy życie posiada te wszystkie cechy, możemy być pewni, że nastąpi przesunięcie się środka ciężkości od literatury ku nauce. Newman raz na zawsze oswobodził mnie od tych przesądów dzisiejszego mechanicznego barbarzyństwa.



Pojąć nie mogę, jaką rolę odgrywa w umysłowości Wellsa ta jego the beauty, o której mówi z takim naciskiem. Sama umysłowość nie zasługuje bynajmniej na lekceważenie. Powinniśmy przedewszystkiem dokładnie analizować tak blizkie nam umysły. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie Wellsa są jakby nie brudni, ale brudnawi, że jest to człowiek nie uznający zasadniczych barw, czystych tonów w etyce. Nie o to chodzi, że tym ludziom może zdarzyć się coś brudnego, lecz że w tej ogólnej atmosferze nie będzie to wydawało się rzeczą mającą znaczenie. »Wszystko jest plamą« — jest to panteizm oportunizmu, komfortu — i religia świata centralnie ogrzewanego. Wszystko to jest konsekwentne, ale the beauty? Zdaje się, że kiedyś już rozumiałem ten punkt. Krytyk musi być bardzo czujnym i nie ufać pamięci. Pamięć nie zachowuje stanów życiowych – ale wyniki tylko. Wynik nie wystarcza. W krytyce ma znaczenie tylko to, co jest stwierdzeniem obecnego, żywego stanu duszy, pewnej skomplikowanej, błyskawicznej syntezy. Trzeba jeszcze raz będzie bardzo uważnie przeczytać ważniejsze rzeczy Wellsa.



Waham się, czy praca nad panią Du Deffand[64] nie jestto czas stracony, a raczej czy będę miał dość spokoju nerwowego do wykonania tej pracy i zużytkowania jej. Oddawna już pociąga mnie wiek XVIII i nigdy nie odważam się zanurzyć się na dobre w jego atmosferze. Zdaje się, że tym razem przemogę skrupuły, które w gruncie są subtelną formą lenistwa.



— Pisać zacząłem bardzo wcześnie; pamiętam, że w II-ej klasie gimnazyalnej wprowadziłem w zdumienie Gorieła(?) nauczyciela łaciny, gdy odkrył on pomiędzy moimi kajetami gruby zeszyt przeznaczony na spisywanie moich przekładów z łaciny. Niewątpliwie w karyerze nauczyciela rosyjskiego należą do rzadkości fakty, aby uczeń sam z siebie zdradzał jakiekolwiek upodobania osobiste, spontaniczne, do jakiegokolwiek bądź z przedmiotów wykładanych. Jest tu rzeczą ustaloną że Sofokles, Homer, Plato, ale nawet Пушкинъ Лермонтовъ są tylko lekcyą, czemś, co jest zadawane i napotyka raczej opór i lenistwo. Jako ew. przedmioty zajęcia, nie wchodzą te rzeczy w rachubę – a w każdym razie zasadą pedagogiczną jest, że z natury są one nie zajmujące, nie zdolne pociągać. Nic nie może być bardziej demoralizującego, niż ten rys. Żadne wysiłki rusyfikatorskie w Królestwie, a ogólnego sykofantyzmu w całem państwie nie przynoszą tyle krzywdy, ile ta apatya. Naturalnie jest ona związana z systemem i nie mam zamiaru tego kwestyonować, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że groźnymi są nie jaskrawe i w gruncie rzeczy rzadkie fakty skandalicznej opresyi, która systemem panującym staje się tylko w razach wyjątkowych, jak w gimnazjum lubelskiem Siengalewicza (nie powinien on być zapomniany i powinien zostać w historyi), ile raczej ta urzędowa nuda, która zwolna zatruwa umysły, przyzwyczajając je do tego przekonania, że własna działalność myślowa jest czemś nienormalnem, »nawet nie wymaganem«. – Pamiętam, jak naiwnie zdziwił się mój kolega Nikołajew, że ktoś może zajmować się poważnie, osobiście kwestyami logiki. »W gruncie rzeczy wszelka wiedza jest indukcyjna« mówiłem, wtedy darwinista, »jeżeli człowiek jest wynikiem ewolucyi – wiedza, którą nawet cały gatunek ludzki znajduje w sobie gotową, była nabyta indukcyjnie przez zwierzęcych przodków –« »Nu – jeżeli ty o takich rzeczach będziesz myślał – ! –« a byliśmy wtedy w ósmej klasie i N. musiał mieć lat 20! W czasie epizodu z kajetem i tłomaczeniami usiłowałem pisać wiersze i bazgrałem je ciągle na lekcyach a że zawsze były »patryotyczne« łatwo mogłem stać się »męczennikiem«: Korepetytor mój, Kruszewski, wziął odemnie jako curiosum zeszycik z kilkoma takimi utworami. Zdaje się, że miały one zbyt mało sensu i rymu, nawet dla mego wieku (11 lat). Pisałem wtedy i tragedyę, zdaje mi się na temat Orestesa – lecz już w jakimś 20 wierszu miałem na scenie tyle trupów, że nie wiedziałem, co z nimi robić. W dwa lata potem pamiętam początek dramatu – o rokoszu Zebrzydowskiego. Jakiś strażnik królewski przemawiał tak do rokoszanina: »...A milcz, ty ogonie byczy!« Ale prócz tego ogona nie zostało mi już nic w pamięci. W rok później napisałem pierwszą krytykę, rozbiór Estei Kartek z życia kobiety, zdaje się bardzo pochlebną. Prowadziłem wtedy także dziennik, którego zaniechałem, gdyż ojciec mój czytał go i kilka razy wspomniał z ironią (zasłużoną aż nadto zapewne) jakiś szczegół (zdaje się »mój sceptycyzm religijny«). Może jednak był to tylko dogadzający mi pretekst, a przyczyną zaniechania był brak wprawy, lenistwo i choroba całej mej młodości: rozrzutne niechlujstwo zainteresowań umysłowych.



Berkeley niewątpliwie może być przedmiotem żywego nie akademickiego studyum. Wystarczają po temu całkowicie już te momenty, które znam: 1-o bierność idei; 2-o tworzenie nie może być ideą; 3-o nie może istnieć wystarczający samemu sobie system idej (materya). A przecież ciągle jeszcze pozostaje ogólnem wyobrażeniem i przedostaje się do ogółu tylko to, że Berkeley zaprzeczał istnieniu świata zewnętrznego, więc wszystko było dla niego tylko myślą. Jaka siła zmusza Jowialskich do gadania o filozofii, podczas gdy bajeczki i figliki (pręciki ?) najzupełniej im wystarczają. Właściwie w Polsce Jowialski jest straszniejszy od Inkwizycyi hiszpańskiej, i swemi rozczłapanemi pantoflami wydeptuje on skuteczniej samą chęć nowinek niż najdrapieżniejszy fanatyzm. I wszystko w zgodzie z »papką i czapką«. Och Fredro! Istotnie jest to skarbnica polskości. Kiedyś pamiętam (byłem jako chłopiec nieznośnie uprzykrzony w wysiłku ciągnięcia swych myśli za włosy i sztucznego dorabiania im wąsów i łysiny), Wojciechowi Rostworowskiemu zdaje się, przedkładałem, że Fredro jest wyższy nad Molière’a. Czem był dla mnie Molière wówczas! I właściwie czem jest on dla nas dzisiaj. Ale Fredro nigdy nie przedostał się aż do tej dziedziny, w której kwestyonowany jest sam człowiek, nie miał on zasadniczej (jako poeta) żywej idei człowieka. Molière blizki był tej głębiny lub nawet dosięgnął jej. Teraz zacznę znów go czytać i myśleć o nim, prędzej więc przypomina mi Fredrę to, co wiem o Goldonim. Chciałbym odświeżyć sobie ideę Hebblowską o komedyi i komizmie.


10. I.
Gdy wydaje się nam niesłusznem lub przynajmniej dowolnem twierdzenie, że katolicyzm jest najbardziej bezpośrednią i głęboką formą, w jakiej żyje obecnie w naszej kulturze świat klasyczny, kultura grecko-rzymska, niech zważy, że rysem wyróżniającym myśl katolicką od innych postaci myśli jest to, że najkonsekwentniej uznaje ona życie nasze, życie konstruktywne ludzkości, kościoła za organ prawdy. By dojść do jakiejkolwiek bądź łączności z bytem, jednostka musi wżyć się w ludzkość, jako konstrukcyę, jako formę, mającą w sobie więcej, niż cokolwiekbądź innego w świecie z archetypu, formy bezwzględnej. Spencer, buddyzm Lefcadia Hearn etc. etc. wszystko to są usiłowania znalezienia prawdy w drodze niezależnej od udziału w konstruktywnem życiu ludzkości. Dlatego też pozornie tylko istnieje rzeczywistość w tych systematach. rdzenny nihilizm założeń musi przemódz. Stosując Blake’owski pathos do rozważań kościoła – możnaby twierdzić, że odłączamy się od katolicyzmu w momencie, gdy zaczynamy szacować dodatnio, lub przynajmniej względnie bardziej dodatnio obojętność wobec jakiegoś elementu wszechkonstrukcyi dziejowej, niż samą tę działalność. Dla tego raz jeszcze miałem słuszność w dyspucie z Irzykowskim, raz jeszcze mam słuszność, że zwrot od katolicyzmu do jakiejkolwiek bądź ze znanych mi form myśli i czucia jest upadkiem: zarówno buddyzm jak Spinozyzm, Heglizm, czy Comtyzm. Lista perpetua. To jest bezwzględne, ale prócz katolicyzmu: kultury, jest katolicyzm, droga do świata nadprzyrodzonego. I ta jest dla mnie zamknięta.



Nasi zwolennicy wschodu, wielbiciele buddyzmu etc. ulegają charakterystycznemu nieporozumieniu: uważają oni za zasadniczy moment zachodniej kultury, myśli, zachodniego patosu, zainteresowanie w świecie jako przedmiocie użycia (uważając empiryczne poznanie za pewną jego postać) — temu zainteresowaniu przeciwstawiają wschodnią obojętność — jako swobodę, szerz duszy —; od czasu Kanta, co najmniej, ale właściwie od czasów Grecyi, Rzymu — rysem zachodnim jest zainteresowanie bezwzględne w świecie, jako przedmiocie naszego czynu, jako stworzonem przez nas dziele. Nie to bezwzględnie jest potrzebne, byśmy żyli w takim lub innym gotowym świecie, lecz byśmy tworzyli świat, tworzyli jak największy zakres rzeczywistości uczłowieczonej. Wskutek pomieszania tych dwóch różnych punktów widzenia — zachód tak mało jest zrozumiany, swojski u nas. Ale Herbaczewszczyzna jest nieprzenikalna dla tej myśli. Swoboda jako niesprawiająca cierpień, anemia duszy, cherlactwo woli, żebractwo myśli, skrofuły jako religia. Herbaczewski[65] jest karykaturą, ale karykaturą typową.



Blondel w pierwszej części swego dzieła ustalił niewątpliwie kilka prawd fundamentalnych. Nie sądzę, aby wyraz immanentyzm oddawał dobrze charakter najogólniejszy i zasadniczy jego myślowego wysiłku. Ważną prawdą z liczby tych, o których dzisiaj myślę, jest jego potencyalna krytyka Schopenhauera, — dyletantów à la Pater i ówczesny — t. j. z czasu, gdy Blondel pisał »L’Action« — Barrès. Blondel i Barrés prawdopodobnie musieli byś jednocześnie młodymi ludźmi i w stylu Blondela znać myśli i wątpliwości, ciężkie dylematy i rozdwojenia dyalektyki wrastającej w uczuciowość — stan duszy pokolenia, dla którego Kant (przeżyty jak przez Kleista), Renan, Taine ogólne wyniki biologicznego zacietrzewienia były chlebem dla duszy.
Juliusz Laforgue pozostanie niewątpliwie najwybitniejszym wyrazem młodej myśli i młodej duszy wzrastającej w takich warunkach. To nawet jest jego patetyczne znaczenie dla nas i jeszcze na długo. Blondel walczył niewątpliwie w dobrej sprawie, ale walczył głęboko i skuteczną bronią sumiennej przebudowy myśli, więc na powierzchnię jego praca nie przedostawała się niemal całkowicie. Ale to pewne, że dyletantyzm, o ile wogóle zachowuje on sumienie myślowe, został tu raz na zawsze rozbity i uniemożliwiony. Prawda, której ostrze jest skuteczne w tym kierunku, polega na tem, że nic co może być kiedykolwiek dla kogokolwiekbądź treścią świadomości, nie może być wolnem od etycznych zobowiązań dla tej jednostki. Niema świata etycznie nieobowiązującego, lecz przeciwnie, — uniewinniającego, gdyż każda zawartość świadomości jest zawsze 1) wynikiem ogólnego życia ludzkości kulturalnej 2) wynikiem naszego stosunku do tej ludzkości. Heglizm może być uważany jako propedeutyka, jako inicyacya w stosunku do drugiego punktu, wyzwala on nas od iluzyi, związanych z nieprzygotowaniem osobistem, chorób i mirażów niedojrzałości i dojrzewania. W każdym razie dopóki świat nie wydaje ci się rozumnym, jest to twoja wina. Ale Heglizm utożsamiał nazbyt łatwo punkt drugi z pierwszym, a są one różne, i niekoniecznie wynika stąd, że uznajemy niedojrzałość i niesłuszność naszej subjektywnej krytyki wszechprocesu — dobroć bezwzględna tego wszechprocesu. Byronizm jest stanowiskiem, doskonale scharakteryzowanem w Meredithowskim epigramie o Manfredzie, ale argumenty przeciwko Byronowi nie są argumentami na rzecz zrównania historyi i bezwzględnego rozumu. Naturalnie książka Blondela będzie i nadal u nas nieznana; wszech-Feldman, wszech-Zofia Nałkowska, wszech-Lemański i wszech-Irzykowski będą w dalszym ciągu świadomie i bezwiednie bronili stanowiska absolutnej równowartościowości frazesu i bezwzględnego równouprawnienia języków. I to jest odmiana katolicyzmu niewątpliwie, ale raczej z jego fazy dowodzącej pięknej konsekwencyi katastrof (Norwid)..



Każdy myślący Polak musi dziś czuć to samo: myśli nasze butwieją w ciągu jednej nocy. Nie znoszą zetknięcia z powietrzem i ziemią — tem powietrzem i tą ziemią, jakie są z naszej i ojców naszych zasługi — jedynym naszym gruntem. — Czy więc istotnie nie wszystko jedno?.



Rozpacz wkrada się przez każdą szczelinę; rozpacz i zniechęcenie. Nie mam w tej chwili żadnej łączności z życiem — jestem sam, a chociaż wiem, że mogę wywierać wpływ, ta abstrakcyjna wiedza nie chce się zrealizować, stać poczuciem. Słaby jestem człowiek, lada mnich średniowieczny był w porównaniu ze mną bohaterem — a my mówimy o przyzwyciężeniu tej etyki. Błazeństwo Kodisowszczyzny, Niemojewskich, wiecznie gadającej Izy[66], poczciwego Radlińskiego, który ma całkiem niezasłużoną minę Sylena, czy może Sokratesa.



Czasami pewne postacie żyją intensywnie we mnie na chwilę; wczoraj miało to miejsce z Sokratesem.




Meredith rozwiązuje zagadnienie, jak pogodzić idealizm poetycki, idealizm nie ustępujący w rozległości perspektywy Dante’owskiemu lub Shelleyowskiemu bez pojęcia celu ostatecznego, bez wszelkiej eschatologii, apokalipsy etc. Sorel rozwiązuje to samo zadanie w dziedzinie myśli oderwanej i etyki. Sorel, jak się zdaje, nie rozumie własnego swego znaczenia w filozofii i niedocenia swej pracy w prawdziwie wzruszający sposób.



Gdy się ma śmiałość, jak czyni to Lemański[67], zarzucać całej kategoryi pisarzów brak twórczej pracy nad wyrobieniem sobie własnego moralnego świata — trzeba dać dowody, że się ten świat posiadło. Dowodem jest rodzaj widzenia artystycznego. Autor »Wioseczki« nie jest blizki stanu, w którym wszystek pył jego myśli stał się Buddą — mam ochotę odpowiedzieć. Nie mogę zaprzeczyć, że mnie jeszcze zawsze rozstrajają ataki tego rodzaju. Ale mniejsza. Nie stoicka nietykalność, lecz przyzwyciężanie ran odczutych. Byle na to starczyło sił.



Lubię wsłuchiwać się w ton pierwszych utworów ludzi, którzy później wyrośli nad miarę swoich pierwszych zapowiedzi. Gdyby Blake zostawił tylko swoje Poetical Sketches, znalazłoby się może dla niego miejsce w lepszych i obszerniejszych antologiach poezyi angielskiej, ale zapewne nie troszczylibyśmy się wiele o niego — a przecież ten umysł, który stworzył ten zbiorek, był in potentia już glebą późniejszych dzieł. Teraz nie trudno znajdować symptomaty. Porównanie Poetical sketches i młodzieńczych utworów Wordswortha, nastręcza sposobności dla wielu uwag, ale myśl nasza pracuje pod predyspozycyą wiedzy, jaką skądinąd o Wordsworth’cie i Blake’u posiada. Blake niewątpliwie w czterech szczególniej pierwszych poemacikach o czterech porach roku o wiele intensywniej intelekualizuje przyrodę: przychodzi on do niej z silną, osobiście wibrującą myślą i w zetknięciu z nią zjawiska stają się odrazu czemś mocno zdecydowanem, ujmuje on je odrazu w perspektywie myśli, a nie tego życia, jakiem żyją one w przyrodzie, pozostawione samym sobie. Wordsworth o wiele bardziej wsłuchuje się. Opis dąży i u Wordswortha do pewnego stanu duszy, ale dzieje się to tu powolnym rytmem. Dusza, jak gdyby dochodzi do pewnych stanów jedynie przez to, że stara się oddać sprawiedliwość, dorównać szerszemu życiu. Odrazu przemaga w porównaniu do Blake’a stopień zainteresowania czystą zewnętrznością. Blake jest o wiele więcej zajęty sobą. Rytm od obrazu do wzruszenia, myśli, stanu woli i znów do obrazu, obieg krwi jest nieskończenie szybszy i bogatszy. Szczęście ma tu ton pełny, silny, słoneczny. Umysł jest silnem poczuciem tego szczęścia, własnej swej energii. Sam przez się umysł Wordswortha jest nieskończenie mniej zainteresowanym samym sobą, nie czuć w nim w przybliżeniu nawet tego rodzaju namiętności osobistej. Życie jako takie, jest raczej melancholijną możliwością, ale zwolna zarysowują się na jego powierzchni obrazy, widzenia, — te wywołują pewne poruszenia, wreszcie, gdy umysł przesyci się naturą, staje się interesującym, jako taki, jako zdolny do tej harmonii dla samego siebie. Kontemplacya jest tu czemś bardziej wartościowem, niż to, co jest bliżej osobistego centru. Czegoś w rodzaju pieśni Blake’a o »miłości« nie znajdziemy tu. Przyroda Blake’a zresztą jest przyrodą wibrującą namiętnością osobistą. Naogół dzieła Poetical Sketches są o wiele bardziej interesujące, niż młodzieńcze utwory Wordswortha, nieskończenie większą, i absolutnie mówiąc: dużą dają one rozkosz rozważane już tylko jako utwory poezyi bez względu na Blake’a i historyczne znaczenie.

Swedenborgyanizm jest dla mnie niedostrzegalny w Poetical Sketches — natomiast pewne naiwne doktrynerstwo społeczne, i jeszcze podziemny, potencyalny ogień demokratycznego rewolucyonizmu.
Ten właśnie rys myśli, który wydaje się mi najważniejszy, najbardziej charakterystyczny jest najtrudniejszy do uchwycenia.



Czemkolwiekbądź jest świat, jakkolwiek bądź ma on być przez nas określony, trzeba pamiętać, że nasze najskrupulatniejsze, najmetodyczniej przestrzegane negacye, nie zmienią tego, że każde określenie, każda postawa jest i będzie:
1) Stanem historycznym pewnej zbiorowości ludzkiej;
2) Stanem etycznym pewnej indywidualności, i to zarówno w tem znaczeniu, że są one:
a) wynikiem pewnej przeszłości dziejowej, i
a1) wynikiem pewnego etycznego wytężenia, jak i w tem, że są one
b) podstawą dla dalszych historycznych działań;
b1) momentem określającym dalszy nasz rozwój etyczny.
W żadnym razie nie zmienimy i nie unikniemy tego, że gdy wplatamy w pasmo naszych rozumowań taki moment ontologiczny — wprowadzamy właściwie czynnik, działający w pewien sposób na nasze postępowanie historyczne i etyczne, ale pragniemy, aby sam rodzaj tego działania pozostał nierozwikłanym. Wydawca i komentator Blake’a — Ellis[68] określa głęboko materyę, jako »dark activity of the mind«.



Soreliana. Są to moje uwagi, których nie mogę jednak uważać za moją własność. Są to nierozwikłane, nawpół bezwiedne założenia myśli Sorelowskiej.
Cokolwiekbądź możemy powiedzieć o świecie, będzie to zawsze wynik pewnej historyi wypowiedziany w terminach pewnej literatury (pojmując przez tę ostatnią cala twórczość językową).
Gdy usiłujemy wytłomaczyć człowieka przez jakąkolwiekbądź teoryę świata, do którego należy człowiek i jego historya, nie możemy uczynić nic innego, jak tylko starać się zapewnić nieograniczone znaczenie pewnej historyi i pewnej literaturze. Są to problematy obyczajowości i smaku. Metafizyka rozwikłana rozkłada się przedewszystkim na estetykę i etykę; czy może raczej biografię i historyę etyczną.
W każdym razie świat ma tu przestać być tajemnicą.
Jeżeli może istnieć jakaś teorya świata, to tylko dla tego, że stanowi ona moment bardziej złożonego kompleksu — pewnego zespołu faktów psycho-życiowych; by ten zespół trwał, musi on zabezpieczać swe trwanie.
Więc pojmując, jak zabezpiecza się trwanie i ciągłość różnych kompleksów ludzkich, określamy metafizycznie te określenia, które usiłowały zawrzeć w sobie całą metafizyczną istotę świata.
Sorel twierdzi, że »jego racyonalizm« przeszkadzał mu w zrozumieniu wartości pierwszych prac B(ergsona).
Sorel niekoniecznie trafnie przypisuje to racyonanalizmowi. Idzie o to, że na jego myśli ciąży usiłowanie etycznej, heroicznej natury — tworzenia życia, czyniącego zadość naszym wymaganiom. Nikt tak tragicznie nie pojął zagadnienia ciągłości dziejowej, jak Sorel, właśnie dlatego, że zburzył on kołysankę tak lub inaczej pojętej ciągłości automatycznej.
Ale możemy iść głębiej.
Myślimy pojęciami, określamy myśląc, czem mają być dla nas przedmioty, ale przedmiotów niema, są tylko momenty kompleksów psychożyciowych. W logice zachodniej tkwi postulat tworzenia samych tych kompleksów. Samorząd człowieczeństwa.
Sorel nie mógł wyrzec się wiary w wartościowość tej idei.
Czy jest to idea konieczna?
Odpowiedź musi tu być wyborem i czynem. Ale kto ośmieli się odpowiedzieć bez obawy bombastu?
Naturalnie Prometeusz-Feldman — ale nie każdy ma jego męstwo.
Tu jest punkt Pascalowski dzisiaj.
Czy człowiek może sobie sam wystarczyć? Czy sobie wystarcza? Ach mój Boże, mój Boże, człowieka, któryby miał dar Sofoklesowski »stanowczego widzenia życia i widzenia w całości«. Arnold określił Sofoklesa doskonale — ale sam dążył do tego tylko, by widzieć życie »whole and steadily«. Empiryokrytycyzm uznaje trwanie gatunku za dowód stałości prawd przyrody. Jeżeli przyznać prawa postulatu tego rodzaju to raczej postulat z Pascalem, Newmanem, niż Petzoldem.


11. I.
Swedenborg prawdopodobnie na zawsze już pozostanie zjawiskiem problematycznem. Niewątpliwie sprawa jest utrudniona przez to, że był on jednocześnie niepospolitym myślicielem i uczonym, ale myślicielem przedewszystkiem, któremu należy się więcej niż wybitne miejsce w historyi filozofii między Spinozą, Leibnizem, Kantem, — reformatorem religijnym szczerym i głębokim i jednocześnie jednostką o ponadnormalnem życiu psychicznem. Niewątpliwie także, czy na skutek nacisku, wywieranego przez to ponadnormalne życie i jego fakty na świadomość racyonalizującą — trudno orzec — ale prawdopodobnie osłabł w nim krytycyzm w stosunku do wszystkiego, co ukazywało się na powierzchni jego duszy w formie konkretnego obrazu, faktu o stanie zabarwienia uczuciowym, i alegorye, fantazye sentymentalno-poetyckie wplatały się w ten sposób w wydarzenia z ponadnormalnego życia. Gdy dołączymy do tego nieustanny wysiłek komentatorski, filozoficzny i reformacyjny, spostrzeżemy, jak skomplikowana i różnorodna tkanina psychiczna tworzy wątek jego pism. Może też przedwczesnem jest pesymistyczne twierdzenie, od którego rozpoczynam, ale badacz musiałby tu mieć olbrzymi takt, zresztą postępy psychologii ponadnormalnej mogą nas wyposażyć w metody, które uczynią zadanie o wiele łatwiejszem i prostszem.


12. I.
Rozpacz jest łatwiejsza od spokoju. Jasność myśli jest istotnie rzeczą najtrudniejszą i zarówno psychologicznie i moralnie, jak metafizycznie nie umiemy żyć, jak nie umiemy myśleć bez pomocy pojęć stanu ostatecznego. Albo niemożliwy ideał statyczny, albo bezkierunkowość. Możnaby upatrywać rys znamienny w tem, że zarówno Sorel, jak Carlyle są nieprzychylni Platonowi. Emersonowi dużo wybaczam za stronice o Platonie. Nie rozumiem, jak można się oprzeć czarowi tej istoty. Świętochowski raz na zawsze zmalał dla mnie, zszarzał, ukazał Robespierrowską węziznę serca, piersi i umysłu, gdy wygłosił swoje znane martwe zdania o Platonie. Takim sekciarzem nie może być człowiek o rodzaju umysłu Świętochowskiego bez poważnych braków w charakterze. Co nas mogą dziś obchodzić teorye Platona, jako teorye — mamy jego umysł, cudowny kraj o jedynem tu tylko spotykanem świetle i powietrzu. Platon dla mnie jest faktem zmysłowym. Mam co do pewnych faktów kulturalnych te wyczucia. Katolicyzm jest dla mnie pewnem połączeniem barwy i architektury, mgnienie oka, błysk myśli trwającem widzeniem kolumn w pewnem świetle — nie umiem go określić: jest bogate, ma w sobie tony od złota do cieniów-fioletu i purpury, jednocześnie chłód i światło, wszystko w jednem odczuciu, które zestraja, myśl w tonie czyniącym ją dojrzałą dla faktów o katolickiej strukturze.
Gdyby mię kiedy stać było: napisałbym książkę, niemożliwą zdaje się dla mnie, o katolicyzmie, bez obaw i trosk, czy byłoby to zgodne z kościołem, książkę swobodną, widzącą wartość i piękno bez obawy; będzie to nie całkiem ta sama myśl. Mówiliśmy dziś o wytępieniu tygrysów i lwów. Było dla mnie jasnem, że będzie to strata, że wartość życia zostanie przez to zmniejszona. Nie chcę powiedzieć, że katolicyzm zdaniem mojem powinien być wytępiony. Gdy czytam: écraser l’infâme, budzi się we mnie opór. Ale niezależnie od tych pytań, od pytań pożytku, szkody, ukazać budowę, prawo wewnętrzne życia, przepych tego organizmu. Nędza, nędza ludzi, którzy mogą tu mówić o Spinozie. Spinoza otworzył wielki świat, Hegel większy, Goethe jeszcze większy. Katolicyzm jest wspanialszy niż to wszystko. Szerszy, potężniejszy, zawiera więcej możliwości.
— A przecież, a przecież nie uda mi się ukryć, że poza tem wszystkiem jest rozpacz! Nie jestem katolikiem, nic nie wiem, mam pewną sumę antypatyi i sympatyi, ale wiem, że wszystkie one pozostawiają mnie w świecie ludzkim. Nic poza tem. Nic, prócz pewności, że, tak lub inaczej, to nie wystarcza. Ale w tym momencie jest mi to raczej obojętne. Tylko już nie jak Renanowi lub France’owi. W tej chwili poczułem, że w zestawieniu z Lambem są oni parwenjuszami. Nikogo nigdy nie przekonam o tym fakcie. Wszech W. F. napisze, że jest to paradoks, chęć dziwactwa — wymieni szereg dzieł i w opinii Orkanów i Z. Nałkowskich zmiażdży mnie. Ostatecznie moi życzliwi będą zdania, że to ja przedstawiłem Lamba tak interesującym z mej własnej łaski i nadmiaru. A przecież to jest tylko prawda, prawda, która może mieć też swych fanatyków, ale nie u nas. Może Antoni Lange jest jedynym człowiekiem ze znajomych moich, dla którego ta sprawa, tego rodzaju sprawa nie byłaby obojętna. Źle robię myśląc tak rzadko o Langem. Jest on jednym z tych ludzi, o których myśleć jest dobrze, gdyż dusza myślącego zyskuje przez to zawsze. I znowu nie wiem, z kim go porównać. Jeden Ortwin. Ale Ortwin jest w innym rodzaju. Już zbyt silny może dla mnie. Mądrość Langego jest cichsza, bardziej uniżona. Brat Kobylańskiego Adolf Goldberg zostawił we mnie wspomnienie prawie równie dobre. Wspomnienie, którem można żyć. Rozpamiętując go, myśląc, coby zrobił wtedy lub wtedy, stajemy się lepsi. To są dobre znajomości. Ale poza tem wszystkiem, jest zawsze jeden i ten sam fakt smutku i braku nadziei.



Dlaczego Ellis sądzi, że Marek Aureliusz uwierzyłby w każde słowo Blake’a? Nie umiem tego zdania pojąć, nawet się domyśleć kierunku. Co prawda, nie znam Marka Aureliusza — tylko z drugiej ręki.


13. I.
Dzisiejsza Voce[69] ma artykulik o martwym punkcie w filozofii Benedetta Croce. Artykulik właściwie mało znaczący. Zresztą, co znaczy martwy punkt w filozofii? Żadna filozofia nie wystarcza samej sobie, nie może, nie powinna? Byłoby to zamachem na najgłębszą prawdę — konieczności każdej jednostki ludzkiej. Filozofia jest organem w ustroju duchowego życia jednostki, jest jej filozofią; ale obok niej potrzebujemy poezyi, nauki, charakteru, religii. Goethe zawsze wzór: dobrze jest o nim myśleć!



Pierwsze dwa utwory Ben Johnsona odrazu wskazują, jak o wiele trudniej było mu przebaczać, niż Shakespeare’owi. Jest to także kryteryum siły. Jedno z wielu. Sam Johnson ma w sobie zbyt wiele z Macilente[70]: w złą godzinę wywołał tę postać.


14. I.
Człowiek żyjący takiem jak ja życiem może z łatwością łudzić się co do stopnia głębokości sądów i ocen swych, dotyczących czy to ludzi, czy to faktów. Można uznać za głos instynktu wynik naszych rozumowań, a szczególniej wynik pożądany — pożądany nie w interesownem praktycznem znaczeniu, lecz jako dowód samoistości, głębokości, jakiej dosięgły w naturze naszej przekonania. Pomimo to, zdaje się nie błądzę, gdy twierdzę, że nigdy nie podzielałem kultu dla Napoleona, że o ile istniał we mnie sentymentalizm co do tego punktu, to właśnie działał on w kierunku narzucenia mi poczucia wielkości tej postaci. O tem, że teoretycznie uważam tego rodzaju szacowanie za słuszne, nie potrzebuję mówić, ale teraz wsłuchać się usiłuję w głos bezpośredni uczucia, zdaje się, nie zawahałbym się ani na chwilę w uznaniu całą duszą, że tacy np. ludzie jak Blake, jak Meredith, jak Balzac, jak Taine, jak Kant, jak Carlyle, jak Browning, jak Renan, są ważniejsi, godniejsi szacunku i zainteresowania. Ale niezależnie od tego Napoleon jest dla mnie postacią niemal komiczną. Naturalnie nie w estradowo-wodewilowym sensie. Nie wzrusza mnie, nie zadziwia, co najwyżej ogłusza. Bismarck zawsze wydawał mi się o całe pokłady człowieczeństwa potężniejszy. Tak samo Wielopolski, tak samo Cromvell — prawdopodobnie. Ciekawe, jak godzi się buddyzm, teozofizm, krańcowy spirytualizm — ale także krańcowy radykalizm naszej inteligiencyi z Napoleonizmem. Herbaczewski[71], jak zawsze, tak i tu, jest karykaturą, trafiającą niemal w sedno.
Abstract Human Blake’a i jego To Thirzah[72], całe zresztą Songs of Experience zastanawia mię przeciwieństwem pomiędzy lekkością, jakby niedbałem i powierzchownem traktowaniem formy — a rozrzutną potęgą myśli. W istocie jest tu cała rewolucya duchowa i kulturalna. Cały świat zarysowuje się tu jakby istotnie na widnokręgu dziecięcej wiadomości i spowiada się odrazu ze swych najpotężniejszych rozdźwięków. Fourierowskie uduchowione tylko i uszlachetnione widzenie odrodzonej natury i głębokie samopoznanie źródeł i przyczyn najwewnętrzniejszych, najbardziej ukrytych, nie mniej głęboko ujętych, sit venia verbo, jak zasadnicze fakty ducha przez Kanta — widzenia oskarżającej świat nędzy i światło odkupienia. Wreszcie to wszystko w tym przepysznym dyalogu między Bogiem a ziemią — w dwóch poemacikach otwierających seryę. A wiersz do Tirzy — gdzie znaleźć równie przekonaną pewność — tak bez przymusu beztroskliwą — gdzie znaleźć człowieka, któryby mógł stworzyć widzenie złotogrzywego ducha lwiego rodu? Ale tu z wiersza o Tirzie: łzy, sentymentalny nawrót ku sobie, bojaźń o swoje ja, jak jest ono ujęte przez płciowość zadomowioną, łzawą, jako granica zacieśniająca nas we wszystkich kierunkach twórczości. A zmysły wyraźnie ujęte, jako kategorye twórczości nie jako organy biernej informacyi. Świat musi najpierw mieć zapach, by miało powód istnieć powonienie. I my to tworzymy zapach, barwę, dźwięk, są to nasze organiczne dzieła, psychicznie absolutnie stworzone przez nas, wynalezione. Blake jeszcze setkę lat będzie paradoksem. Czy np. jakikolwiek stopień genjuszu krytycznego, może skłonić p. Biegeleisena[73] a raczej obu ich do zrozumienia Blakea, — przecież musieliby oni na ten czas zwątpić o filozofii mankieta, kołnierzyka i na czysto przepisanego referatu.


15. I.
Jest to ciekawy odcień naszej psychiki: tchórzostwo wobec form. Ile razy zestawiam Blake’a z kardynałem Newmanem, doznaję uczucia obawy związanej zawsze z przeświadczeniem popełnionej niewłaściwości. »Awful« jednak był i sam kardynał, poufałość z nim nie daje się pomyśleć nawet po długiem i możliwie zupełnem zżyciu się z jego dziełami. Mogę sobie wyobrazić o wiele łatwiej swobodę w stosunku do Pascala pomimo całej namiętności i energii. Tu jest coś innego. Tak lub inaczej, chcę czy nie chcę się do tego przyznać, działa system wartości uznanych i uznających zarazem: hierarchia, dziejowość. Newman jest egotystą, ale nie jest nigdy sam, nie chce być sam, każde jego zdanie ma korzenie, sięgające głęboko w myśl poprzedzającą go. Dalej to, co można nazwać »le chatié« jego stylu, osoby. Nic ze zjawiska natury. Kulturalność Newmana jest znowu rysem, który przestał być u niego cechą psychologiczną, — lecz stał się wartością religijną, jest on nawskroś przeduchowiony, tworzy sam siebie w żywiole duchowo ostającym się – sumienia i spełnianej prawdy.



Jest w samej rzeczy powinowactwo pomiędzy wyrafinowaniem wrażliwości artystycznej, a systematami deterministycznymi, materyalistycznymi i t. p. Trzeba mieć prawo uważać zjawisko za nieistotne, za nierzeczywiste, aby czuć się zwolnionym wobec niego, jako konkretnego faktu, od wszelkich zobowiązań. Gdy widzimy w niem tylko pozór, . . . . je i możemy wyssać z niego całą zmysłową treść. — Jest to nieuniknione i raz jeszcze stwierdza, jak niezmiennemi są prawa kulturalnej krystalizacyi. Trzeba wierzyć, że zmysłowe, — o ile zmysłowe nie ma żadnego teoretycznego, ani etycznego sensu — jest kolorową skrą w nicości, by módz oddać się całkowicie wrażeniom, jako całościom zwalniającym, by mieć prawo zabłąkać się w każdej chwili, w każdej barwie jak w świecie z baśni, który nie prowadzi nigdzie. Tak u Lefcadia. Ale Lefcadio zna, czuje noc bezosobistą, ma szerokie aksamitno-czarne, faliste ja poza sobą. Pater jest zrośnięty z sobą i boi się nocy, — a wie, że zabłąkać się naprawdę nie zdoła i chciałby, by chwila zmysłowa mogła być przeżyta jako chwila i jako nieśmiertelność, chciałby być wyzwolony przez wrażenie, w fakcie, dla tego jest on obrzędowcem i sakramentalnym, nie w szerokiem i silnem, lecz raczej w ironicznem i żałosnem, pomniejszającem go znaczeniu. Jest woń krwi w kielichu i w ofierze jego bogom jest zła wola, nic dziwnego, że tego rodzaju człowiek mógł upatrywać, a nawet znaleźć młodość w cyrenie.
Ale ty, który to rozumiesz i śmiesz go sądzić. Czem sam ty jesteś? Już ci nie przychodzi nawet pod pióro — cóż mówić o sumieniu czystem. Szukający jęcząc — cherche en gémissant — to nie prowadzi nigdzie. Szydź wędrowcze. Masz w sobie odpowiedź i wiesz to, ale tj. враги человѣка домашніе его on sam jako subjekt-objekt swych rodzimych sentymentów, jako tchórzliwa litość, by dusza nie dostała kataru.
Ach, mój Boże, mój Boże, jeszcze mam możliwość w sobie, jeszcze wolno mi mieć nadzieję.


18. I.
Skąd czerpią życie postacie stworzone przez poetów i powieściopisarzy. Rozmawialiśmy o tem z Ortwinem we Florencyi. Mój Boże, jakbym pragnął móc wyjść i spotkać się z nim, z Irzykowskim i zasiąść w jakiejś kawiarni, którą wnet przysłoni z przed oczu dym myśli, gęstszy, niż papierosów i cygar, wchłaniający gwar wraz z twarzami, szczelny, panujący podnieceniem. Ale mniejsza. Skąd czerpią życie? niewątpliwie z naszego trwałego zainteresowania. Rodzaj tego zainteresowania, trwałość jego — dalej środki, zapomocą których jest rozbudzone, wreszcie wyniki, jakie pozostawia w nas ono — oto różne punkty widzenia umożliwiające obszerną i objektywną klasyfikacyę. Życie postaci ma za swe źródło podniecenie naszej myśli, podniecenie, które znajduje w sobie podnietę do trwania, odnawiania się. O ile dzieje się to bezpośrednio, o ile zainteresowanie jest ciągle uczuwane i nigdy nie potrzebuje pomocy woli, przyjemności nawet, ale refleksyjnej — mamy do czynienia z tym darem, który posiada np. Sienkiewicz, w najwyższym stopniu. U bardzo wielkich pisarzów jak Balzaca, Stendhala fenomen nie ma miejsca, tu musi myśl, jej interes, interes, który nie jest uświadomiony bezpośrednio, trzymać budowę i technikę, chronić ją od luk, przerw. U Dickensa jest ściągłość współczującej ciekawości. Zarówno myśl, jak i bezpośrednie odczucie buntują się często. U Thackeraya mamy pewne monotonne, ale miłe ciepło intelektualne.
Rodzaje zainteresowania, o ile rozważamy je jako przyczyny charakteryzacyi życia wymagają subtelnych rozważań. Należy przedewszystkiem bacznie śledzić, czy ma miejsce utożsamienie nasze z postaciami, czy też rzecz obywa się bez niego. U Dickensa utożsamienie jest powierzchowne, gdyż polega na niemej solidarności wobec czegoś, co zagraża. U Mereditha fenomen wręcz przeciwny, tu tworzy się z nas myśl bohaterów ich struktura umysłowa i sekret poetycki polega na tem, aby stworzyć stany uczuciowe, bezpośrednio przejmujące, a zawierające w sobie in potentia dzieje całego mózgu, aby wplątać nas i wetkać niedostrzegalnie w samo krążenie myśli. Opisy przyrody służą u Mereditha często przeważnie w tym celu. Nie jestem teraz w stanie śledzić wszystkich zawikłań tej myśli.
W czytelniku powieści wytwarza się pewne odrębne posłuszeństwo, pewien osobliwy, praktycznie określony choć trudny lub niepodobny do ujęcia w teoryi takt. Jest to stan duszy bardzo różny. Godzi się on nieraz z wielką bardzo domieszką dowolności t. j. czytelnik zdaje sobie sprawę, że iluzya powstaje tu za jego przyzwoleniem. Zdaje mi się jednak, że bezpośredni tragizm wyklucza tego rodzaju stan rzeczy. Możliwy jest on tam tylko, gdzie istnieje pewna domieszka ironii, i subtelne uwagi Ch. Lamba o prawdzie gry aktorskiej mogą znaleźć zastosowanie i do tych zagadnień. Pewnego rodzaju fenomeny powieściowego złudzenia powstają tylko przy świadomem przyzwoleniu czytelnika i wymagają tej świadomości. To go zabezpiecza. Pozwala mu uwierzyć w świat o innych, niż nasze, współczynnikach przeobrażeń psychicznych i prawach motywacyi. Stylizm i egzotyzm mogą grać tu rolę czynnika wywołującego, tłomaczącego świadome przyzwolenie. W formie tej można zbliżyć się do tragizmu.
Powieściopisarz nie apelujący do świadomego przyzwolenia musi działać zapomocą innych środków: ciekawości i współczucia, lirycznej hypnozy.
Cel jest osiągnięty, gdy w momencie intensywnej identyfikacyi ujmiemy, nie zdając sobie sprawy, prawo krystalizacyi danej jednostki, jej barwę psychiczną, żywą zasadę jej jedności, prawo rządzące jej fenomenami i gdy to prawo stanie się dzięki magii słowa jakością naszego wzruszenia. Jeżeli to zostało osiągnięte, jeżeli wzruszenie jest dostatecznie silne, jeżeli ma ono korzenie w głębszej naturze człowieka, powstaje to, co się nazywa kreacyą indywidualności, żywy człowiek stworzony przez sztukę.



Krytyk i biograf mają do czynienia z temi samemi zagadnieniami, ale pracują w innych warunkach.
Pracują na podstawie intelektualnej pewności, że ich przedmiot był życiem, ale muszą też być zależni od natury tej pewności. Pisarz, któryby pisał biografię Blake’a w terminach jego mitu, lub Bergsona w terminach jego filozofii, gdyby to było wykonalne nawet, utraciłby grunt tego teoretycznego przekonania.



Styl Chestertona[74] jest jednak wielką wadą tego pisarza. Trudno go czytać, nawet gdy go się musi podziwiać.



— Czytam Harrisa o Shakespearze. Nie przeczytałem jeszcze nawet pierwszej części, ale już widzę to przynajmniej, że Harris ma przed oczyma pewną żywą i ludzką postać: że Shakespeare jest dla niego człowiekiem i to człowiekiem, którego on zna i rozumie, rozumie, w jaki sposób funkcyonuje ten umysł. Gdy idzie o Shakespeare’a już to nawet ma wielkie znaczenie. Zazwyczaj Shakespeare reprezentuje pewien mgławicowy stan duszy, na który składa się wynikająca z naszej słabości mitologizmu chwiejność i obłuda. Nie jest hańbą, nie jest winą, jest nawet rzeczą dodatnią, a przynajmniej zrozumiałą, że się nie rozumie Shakespeare’a. To przeświadczenie, że się tu ma prawo nie rozumieć, zostaje skwapliwie wyzyskane przez wszystkie leniwe i obłudne siły naszego estetyzującego intelektu. Tu mogą święcić tryumfy bez konieczności psychologicznego sprawdzenia wszystkie nasze estetyczne zabobony. Zazwyczaj nawet bardzo dzika teorya »twórczości«, musi wylegitymować się przez zarysowanie chociażby tez fantastyczne, jak wygląda taka twórczość, jako przeżycie psychiczne. Ale od czegóż Shakespeare, Dante, Homer — najlepiej jednak Dante albo Shakespeare (oczywiście vedyckie hymny mają jeszcze więcej zalet, ale nie posiadają niestety, jak dotąd w zbrutalizowanym i zamerykanizowanym Zachodzie, dość powagi): nie wiemy, jak się to dzieje, jak się to dokonywa, ale się dokonywa i dzieje np. w głowie Shakespeare’a lub Dantego. Ponieważ nasze głowy nie dorównują tym wyjątkowym, więc — ma się tu fakty, które posiadają wszystkie przywileje rozciągliwości. Nie umiem sobie wyobrazić takiego procesu myśli, ale Shakespeare myślał tak.

S. T. Coleridge niewątpliwie zadał mocny cios temu stanowisku chociaż jednocześnie — takim już jest paradoksalny fatalizm jego myśli — on sam świadomiej, niż ktokolwiek inny tworzył mit Shakespeare’owski. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare był »słonecznem okiem«[75] Plotyna, ucieleśnioną intuicyą, nieskończonem potwierdzeniem, ale właśnie, aby dowieść sobie, że Shakespeare był tem wszystkiem, burzył on mit żywiołowego Shakespeare’a, który sam nie wiedział, co tworzy. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare przynajmniej dla samego siebie był rzeczywistością psychiczną.



Właściwie dramat Prometeusza jest między bezwzględną samotwórczą swobodą i koniecznością, istnieniem. Shelley przekrzywia oś — czyniąc Jowisza okrutnym.


21. I.
Światopogląd takiego poety jak Shelley naraża na niebezpieczeństwa pedantyzmu każdego, kto chce go zdefiniować. Pamiętając o tem, jednak musimy starać się o możliwie najwyższy stopień określoności. Zawsze wydawało mi się, że w umyśle Shelleya idee Platońskie stawały się czemś nowem i nieprzewidzianem, że przeobrażały się one w zmysłowe i namiętne siły. Jeżeli na miejsce Boga Berkeleya postawimy namiętności i upodobania artystycznej natury ludzkiej, zdobędziemy klucz do budowy umysłowej poety.
Wątpię, abym mógł z tymi środkami, jakie mam i będę miał pod ręką, dopracować się do żywego widzenia indywidualności Shelleya. Dowden[76] jest tak »respectable« »very nice« a wszelkie wybory listów są wyborami.



Nie powinienem dać w siebie wmówić, że tego rodzaju krytyka, jak moja, jak ta, do której jestem zdolny, nie ma racyi bytu. Moja krytyka wyrasta z filozofii, jest przedewszystkiem i bardziej, niż czemkolwiek innem metodą filozoficzną. Nie filozofia metodą krytyki literackiej, lecz krytyka metodą filozofii. Kto rozumie moje stanowisko filozoficzne, nie może być zdumiony. Krytyka wciąga do współpracy właśnie historycznie ukształtowane życie ludzkości. Tu jednak chciałem zaznaczyć co innego. Manzoni[77] oddawna wydaje mi się ważnym przedmiotem studyów. W samej rzeczy włoski romantyzm różnił się głęboko od niemieckiego, naszego, angielskiego, i gdy odwoływał się do tradycyi narodowej — odwoływał się nie do żywiołowego życia duchowego mas bezhistorycznych, lecz właśnie do wysokiej i głęboko świadomej kultury. Manzoni usiłuje stworzyć demokratyczną literaturę, styl, bliższy życiu i sercu. Stworzyć. Niema tu złudzeń ludowości. Ale na razie wiem bardzo mało o Manzonim.



Spirit of the age[78] — czy nie możemy sobie wyobrazić momentu, w którem Shelley i kardynał Newman byli blizcy niemal aż do tożsamości w swem widzeniu świata. Chociażby już w chwili czytania owej Kehamy[79], której wciąż nie znam i której np. Lamb już nie był w stanie, nie chciał, czy nie umiał odczuć. Czem są nasze najbardziej zaostrzone przeciwieństwa, zamknięte w granicach naszej generacyi — w porównaniu do ludzi innych pokoleń, epok, ludzi nawet, z którymi teoretycznie czujemy się spowinowaceni. Postaw np. kardynała de Retza lub Campanellę obok Newmana i Shelleya — a cóż dopiero jakiegoś Egipcyanina, Persa, Hindusa. Właściwie można nabrać lekceważenia dla kulturalnych konstrukcyi naszego wnętrza — gdy się zrozumie tragiczną władzę tego ostatniego.



Moja powieść[80] na całe okresy czasu staje się dla mnie rzeczą trudną do zniesienia. Zdaje się jednak, że w porównaniu z Płomieniami stanowi ona krok naprzód. Znowu wystrzegać się muszę myśli, co też mogą prawdopodobnie mówić o tej powieści »rodacy«, jak oni ją będą widzieć, ale zamknąć się w niej, zamknąć możliwie najszczelniej.
Nieuniknionem jest i będzie oskarżenie cynizmu. Nie wybaczą mi ani Jadwigi, ani Gertrudy. A przecież są to postacie traktowane modo geometrico.
O zgorszeniu nie może być mowy.
Przeciwnie zarzutem jest brak pierwiastka della voluttà. Natalja Trawka i Flavel odgrywają wielką rolę. Scena między nią a księżną milcząca w oranżeryi. Domenico Giava — obok. Ten dygnitarz zakonu Jezusowego.
Następca tronu. To są tony sympatyi. Z nich trzeba wydobyć silny ton Swiftowski. Ten rozdział ma wielkie znaczenie, jeden z kluczów. Klotylda w Rzymie.
Pius IX — Nie bać się i być swobodnym.
Tak samo z Garibaldim.
Mazzini mię niepokoi, gdyż nie chciałbym go ani skrzywdzić, ani pozostawić w stanie papierowym. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że go nie lubię. Myślę, że nie lubię także Garibaldiego.
Co do Cavour’a nie mam tych wątpliwości: sympatya jest tu blizka i łatwa dla mnie. Cattaneo[81]? Nie znam go. Myślę, że był naprawdę uczciwie borné poza czystym intelektem. Tu miał jednak więcej krwi i mięśni niż Ferrari, choć Ferrari jest o tyle świetniejszy.



Renan mnie ciągnie. Gdybym miał jego dzieła — napisałbym o nim dobre studjum. Papini[82] wtedy w części miał tylko słuszność. Mojej izolacyi i ogołocenia nie umiałby sobie on wyobrazić.
Jak szczęśliwy mogłem być jeszcze w tych czasach, gdy czytałem po raz pierwszy Renana dyalogi, dramaty, inne pisma filozoficzne w Otwocku. Matka moja jest nieszczęśliwa — to niezaprzeczalne. Nieszczęśliwa tak tragicznie, że boli sama myśl o niej, że nie wystarcza sił, by ją sobie wyobrazić. Czuję to wszystko. Moi biografowie (będę ich miał, to już nieuniknione i zresztą dla mnie obojętne) będą mówili o mojej obłudzie. To nie będzie całkiem słuszne. Szczerze cierpię. Od czasu gdyśmy się rozstali w ciągu roku 1901, przed dziesięciu laty, nie myślałem o niej nigdy bez bolu. Jednocześnie nie zrobiłem tysiąca rzeczy, które zrobić byłem powinien. Niektóre z nich były w mojej mocy.[83]

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy rodzice w 1897 roku przyjechali do Warszawy los mój był postanowiony. Już był tylko wybór formy zguby i ta trwała aż do roku 1901. Gdybym nie był spotkał Toni, najprawdopodobniej fizycznie bym nie żył, a może wyrósłbym na zbrodniarza i zgnił w kryminale, w szpitalu waryatów. Przy matce nigdy nie zacząłbym pisać — a raczej nigdybym nie doszedł do poważnego traktowania pisania. Myśl była tu czemś komicznem. Czemś, o czem nie można było mówić w jej spojrzeniu nie czując się zażenowanym — to mi pozostało. Dla tego mój biograf, który mnie potępi, niech raczej podziękuje Bogu, że nie był mną.
Ostatecznie nie samo moje postępowanie, lecz jego forma gorączkowa, nerwowa, zohydzona przez śmieszne ubóstwo jest tu najboleśniejsza. Poza tą formą, ja tylko się broniłem. Matka nigdy nie postępowała tak despotycznie z Feliksem jak ze mną, bo wiedziała, że on jest nerwowo odporniejszy. Ja przecież nie mam do niej żalu, przeciwnie, jestem ja winien, ale twierdzę, że nie mogłem nie być winien.[83]

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

A jednak wiem, że nigdy nie zaznam chwili wolnej od wyrzutów sumienia, że jest to słuszne. Tylko tak się już splątało, zwikłało wszystko, że nie wiem nic, — czy mam chęć poprawy, skruchy? Nie wiem. Wiem że cierpię, że nie chcę cierpieć, więc staram się nie myśleć. To jest w tej chwili najprawdziwsze o tem.


22. I.
Starając się zachować spokojną ocenę faktów, zastanówmy się, czem była polska literatura rzeczpospolitej niepodległej, pojęta, jako manifestacya natury ludzkiej i źródło głębokiej wiedzy o człowieku. Lękam się, że ani jedno nazwisko nie wytrzyma najwyższej miary, że co najwyżej Skarga ma prawo do bezwzględnego uznania w swoim zakresie, bo Kochanowski nie zastąpi ani Shakespeare’a, ani Danta, ani zapewne nawet Spensera lub Aryosta czy Tassa. Ale jeżeli już, to najwyżej może rościć sobie prawo do miejsca obok tych ostatnich.



Jak zimnie i płytko intelektualną wydaje się nam cała »mitologizująca« twórczość Shelleya w zestawieniu z Blake’m. Mamy tu właściwie zawsze do czynienia tylko z wzruszeniami, wrażeniami zmysłowej przyrody, które stają się potęgami intelektualnego świata, dzięki zasadniczym właściwościom tej transpozycyi — Berkeleyanizmu i Platonizmu, która stanowiła filozoficzny światopogląd Shelleya. Prometeusz musi rozczarować każdego, kto podda czar analizie. Czar tego poematu nie jest zdrowy: nie jest to męzka radość myśli. W gruncie Shelley, który bronił bukolików i idylików z czasu upadku — nie całkiem był bezinteresowny. Jest to po części i jego własna sprawa. Nie sądzę, aby można było mówić z zupełną ścisłością o poezyi przestrzeni. Nie wiemy, w jaki sposób została ona tu wytworzona. Gdyż psychika jest tu bierna. Charakterystyczną już jest zaczarowana wędrówka Azyi i jej siostry do jaskini Demogorgonu. Ale to jeden tylko rys. Trudno zdać sobie sprawę z praw tego świata. Naturalnie nie idzie o żadne poznawcze zgodne »z rzeczywistością« prawa, tylko o to, że nie jestem pewny, czy świat ten jest jednolity, czy nie powstał on przez niecałkiem organiczne sumowanie właściwości, z których każda oddaje tylko pewną stronę natury Shelleya, jego wymagań i interesów. W Prometeuszu w każdym razie grunt nie jest pewny pod nogami.
Naturalnie trzeba być przygotowanym, że będzie to uważane za nowy dowód moich reakcyjnych instynktów, jeżeli moje Shelleyowskie studya nie doprowadzą mię do bardziej pocieszających wyników.
Można twierdzić wszystko co się podoba o Prometeuszu Shelleya za wyjątkiem tego, że jest to dramat. Nietylko w znaczeniu bardziej formalnem; ale wprost istnieje tu, jakby antidramatyczny, dominujący ton. Proszę rozważyć, np. to, co się dzieje z Azją i Panteą — coś w nich się dzieje, nachodzi na nie: tak samo, jak i na cały świat. Dlaczego w tym właśnie momencie? Dlaczego wogóle? Trudno o słabsze upozorowanie nawet związku, budowy. Niewątpliwie utwór powinien być rozważany porównawczo: z Pastor fido, z Marinim i t. p. Warto pamiętać, że zmysłowość, lubieżność w odczuciu amorka (?) seicentystów nie jest znowu tak obca Fourierowskiemu prądowi i typowi rewolucyjnej myśli. Powinowactwa z Fourieryzmem są u Shelleya nieustanne. To naturalnie nie będzie się wydawało bluźnierstwem: przeciwnie. Dla mnie to ponowne odczytanie Prometeusza było wielkiem rozczarowaniem, na które nie byłem przygotowany. Myślowo jest to utwór całkowicie bezpłodny, nie wychodzimy poza ogólniki; ani jednej głębszej intuicyi. Pozostaje Shelleyowska przyroda odurzająca i fałszywa. Jak strasznie niżej stoi Prometeusz w zestawieniu z Nieboską, Kordyanem — nie mówię o III-ej części Dziadów. Ale przecież nawet z Kainem nie można go porównywać. Co zaś już mówić o Ajschylosie. Chora to poezya, chora myśl, słaba dusza. Oczywistością jest, że świat S.T. Coleridge’a, poetycki świat zrealizowany w nielicznych utworach jest zjawiskiem zgoła innej potęgi. Cecchi jest blagierem[84]. Powtarza on, a nawet wymyśla ograne, stęchłe zestawienia, które dezoryentują.
Nie należy mieć litości — trzeba być brutalnym w prawdomówności.



Czytałem także wczoraj po raz drugi Sułkowskiego Żeromskiego[85]. Nimem wziął tę książkę do ręki przerzucałem dwa Zrębowiczowskie wybory pism Norwida. Naturalnie dzięki temu Sułkowski wypadł jeszcze fatalniej, chociaż nie sądzę, aby można było skrzywdzić tę rzecz najostrzejszym sądem. Czy jest możliwe, aby Żeromski łudził się. Co znaczy ta opętana »Muzyka« w pewnych momentach. Czy istotnie przypuszcza on że »to« ma być nową formą, wogóle formą.
Pomimo wszystko, co mam do zarzucenia Micińskiemu jest wprost coś żałosnego, że w tym samym czasie obok takiej Teofano może ukazywać się Sułkowski.
— Ani jednej żywej postaci, maryonetki poruszane niezręcznie i nie mające własnej historyi.
Ani widzenia dusz, ani tragicznej myśli o epoce. Tego samego rzędu rzecz, jak owe bajki Sieroszewskiego, w których kretyniczne zwierzęta leśne i domowe z pewnością opłacają składki na P. P. S.
W porównaniu z Różą[86], nawet z Dumą, upadek. Ani jednej stronicy, do której chciałoby się wrócić. Nic, zupełnie nic.
Myśli są u Żeromskiego tylko po to, by budzić echa. Nie służą do poznania, ale wywołują wzruszeniowe następstwa.
W rezultacie nie mamy ani świata, ani osób tylko cienie sugestyonujące uczucia cieniom; a ci jego Włosi. Ta najnudniejsza w świecie Agnezina.
Naturalnie jednak Sułkowski będzie miał kilka wydań: to dobrze. Nawet — niechby Żeromski miał choć żyć z czego, nie jak polski pisarz, ale będzie uważany za literaturę — poezyę w wielkim stylu.
Od czegóż Feldman, publiczność, która szanuje fakty dokonane własnych swych baranich zacietrzewień.
Nudno i smutno; najzupełniej bezcelowo.
Jasnem, jak słońce, że trzeba myśli, filozofii, entuzyazmu i fanatyzmu myślowego i jednocześnie takie już znużenie, takie straszliwe znużenie.
Ci panowie z Kasy Mianowskiego do 25 nie przysyłają swej kwartalnej »pomocy«[87].


26. I.
Wiek XVIII. był właściwie stuleciem czystej towarzyskości. Była ona żywiołem zasadniczym, w którym rozstrzygały się najważniejsze sprawy. Niewątpliwie w tym świecie toczyły się walki o byt również śmiertelne, ale broń była osobliwa. Ginęło się wskutek niepowodzenia towarzyskiego typu. Dało to połączenie miękkości i perfidyi. Można zrozumieć, że dziwny dywanowy fałsz tego życia, w którym istotnie uśmiech, szept za wachlarzem zabijał — mógł doprowadzić J. J. Rousseau do szaleństwa. Tu jest jeden z punktów, co do którego zgodzić się nie mogę z Ortwinem. Rousseau jest i nam potwornie blizki. To nie Tołstoj[88]. Pod żadnym względem. Ale wracając do XVIII wieku — to stulecie wytworzyło przepysznych magnatów życia, ludzi, których nigdy nie można było zaskoczyć w stanie towarzyskiej bezpłodności, którzy promieniowali nieustannie energią i byli nie do zwyciężenia. To Sheridan, to Mirabeau, to zapewne Burkę, do pewnego stopnia, to Beaumarchais. To jest dla mnie najpiękniejszy typ ludzki tego stulecia.



Tołstoj powiada, że Król Lear nie może się nikomu podobać, kto nie jest w stanie pewnej sugestyi. Ale przecież cała sztuka, cały artyzm jest zawsze pewnym rodzajem algebry wzruszeniowej, wyzwalającej sugestyę. Powiedzieć, że to jest sugestya nie znaczy jeszcze nic powiedzieć. Można mieć zaufanie do pewnych sugestyi, chcieć ich. To się nazywa ciągłością kultury.
Nie lubię Tołstoja, nie uważam go za odważnego człowieka; jestem prawdopodobnie oschłą o ciasnej skali wzruszeń i sympatyi naturą, ale nie rozumiem, a właściwie nie szanuję odwagi nieintelektualnej, odwagi, która powstaje na gruncie odpowiadającego naszym wzruszeniom, czy wymaganiom intelektualnego obrazu świata.
W gruncie rzeczy do Tołstoja, do jego najpiękniejszych z zewnątrz wystąpień — w rodzaju „Не могу мοлчать“ stosuje się to, co S. T. Coleridge powiedział o trudności myśli: Łatwiej jest wisieć na haku.
Swoją drogą tylko zaślepiony, zamknięty w swoim własnym stanie duszy poeta mógł nie rozumieć powinowactw. Czyż nie był w najpiękniejszych chwilach Tołstoj właśnie królem Learem i czy nie jest to najbardziej sprawiedliwy punkt widzenia, gdy traktujemy jego pisma, jako monologi tamtego potężnego widma.



W tej chwili nie mogę jeszcze ocenić, jak bardzo wiele zawdzięczam Harrisowi. Książka ta należy do dojrzewających zwolna po przeczytaniu.




Carlyle nie interesował się i nie widział powodu, dlaczego miałby interesować się Shelleyem; o Keatsie znam tylko jego bezwzględne powiedzenie o odgrzewaniu zdechłego psa. Ale co do Byrona mówi, że »pomimo« wszystko, było w nim coś, pewna siła. W samej rzeczy widzenie świata Teufelsdröcka[89] i widzenie świata don Juana mają pewne powinowactwa. Keats rzuca przekleństwo z wyżyn idealizmu na bawiący się własną siłą cynizm. Shelley mówi, że hrabia Maddolo uwierzył w swą wyższość nad ludźmi, że ta wiara mu przesłoniła świat. Odnajdujemy tu więc rdzeń: Byron jest mniej zarażony ideologizmem, jego sentymentalizm posiada formę bardziej męską, i to do pewnego stopnia tłómaczy go w oczach Carlyle’a.



Shelley wierzył w absolutną samostwarzającą się swobodę: Browning nieustannie walczył z zagadnieniem tak pojętej indywidualności i jej możliwością istnienia pomimo to w świecie, w jakiemś znaczeniu, jednym.
Myślowo tu jest związek.
Ale Cecchi ułatwia sobie sprawę[90]. Frazeologia w krytyce niemal nieunikniona — a przecież trzeba dojść do całkowitej swobody od niej.



Ale, mój Boże, jak dotrwać. Nie może przecież Połoniecki[91] z nadludzką cierpliwością opłacać koszty mojego dojrzewania umysłowego.
Kogo zaś obchodzi u nas ta praca. Nie widzi jej nikt nawet. Polskim literatom ja byłem potrzebny, jako ewentualny argument metafizyczny na rzecz wielkości własnej. Irzykowski miał słuszność: ja nie wiem co myślę, ale napewno coś myślę, bo Brzozowski byle chciał się mną zająć, to zaraz potrafi to wytłomaczyć.
Byle chciał!
Właśnie, że w stopniu nawet nieusprawiedliwionym zanika, prawie zanikła ta chęć. Napracowałem się i najeździli się na mnie aż do przesytu różni jeźdce. Mam już dosyć.
Widzenie świata Berenta, światopogląd Nałkowskiej, głębokość Żeromskiego. Nie; — nędzą polskiej literatury, jej potępieniem jest brak myśli. Ani jednej myśli w całym tym ruchu. Nic, coby zostało tu po męsku w sposób określony i dobitny pomyślane i przeżyte.
Ci ludzie wiedzą, że istnieje zawsze pewna potencya uczucia, giestykulującego wzruszenia; myśl była potrzebna im tylko o tyle, o ile wywoływała uczuciowe echa.


28. I.
Świat, do którego wprowadzają nas nowele Bandella, nie łatwo jest dostępny. Miłość jest tu nieustannie działającym interesem życia: jednocześnie jest ona faktem fizycznym, fizyologicznym widzianym tak jasno, że nie możemy nawet użyć wyrazu cynizm dla karczemności (?) tonu (?). Działa ona i to działanie jest uznawane, ale jakby bezpsychicznie. Ten Włoch wie, że w rozwoju tego faktu są fazy nawskroś uczuciowe i myślowe, monoideizm erotyczny, uznaje on bez wahania konsekwencye tego stanu rzeczy t. j. bezwzględną niemal władzę miłości, ale te psychiczne ogniwa pośrednie nie interesują go. Istnieje dla niego jakby sam giest jednocześnie trywialny i wspaniały. Humor zdaje się być nieobecny, przynajmniej w głębszych formach. Nie możemy odnaleźć żywego centru tego świata: odbudować w sobie jego uczucia. Jednocześnie oschle okrutnego i władającego. Namiętności niesentymentalnej. To właśnie więc. Namiętność jest tu przyjęta jako fakt natury. Bandello przyjmuje ją, ale się z nią lirycznie nie utożsamia. Intelektualnie, ale tylko intelektualnie jest wobec niej swobodny. Niewątpliwie musiał on być drogi Stendhalowi i Mérimée’mu. Jednak jest on inny od nich. Ego, nasz twór XVIII i XIX wieku, choć już zakładane były w jego stuleciu podstawy, nie istnieje w jego pismach świadomie. Nie sądzi on namiętności i nie buntuje się przeciwko jej niewoli. Nie utożsamia się z nią, t. j. nie dostarcza intelektualnych argumentów sile, która gdy działa, umie sobie tworzyć własny intelekt i własną logikę. Nie kosztuje go to powstrzymanie się od sentymentalizmu; on nie wie, — a przecież mógłby, bo Petrarchizm i anti-petrarchizm, — że się powstrzymuje. Dla tego tu niema metodologicznie tworzonego chłodu. Życie jest masywne. Ogarnia ta jego masa samego Bandella, ale nie przez mózg, lecz właśnie przez namiętność. Dla tego chociaż osobiście czytam nowele te z pewnym przymusem, nie należy się tego wyrzekać. Jest to trudno dostępny dla mnie, ale cenny kulturalnie stan duszy. Tędy się wnika głęboko w kulturę włoską, w duszę europejską z przedsentymentalnej epoki.



W moim artykule o rosyjskiej rewolucyi i narodowych demokratach polskich, drukowanym w „Русскомъ Вогатствҍ“ i uważanym przez I. Daszyńskiego i C-ie za zdradę z mojej strony, jest pomiędzy innemi ostry i rzeczywiście możnaby myśleć więcej niż ryzykowny, nie dający się usprawiedliwić ustęp o »oświacie ludowej«. Bywały już chwile, gdy czyniłem sobie wyrzuty z tego powodu. Właściwie jednak rzeczy mają się gorzej i tragicznej, i wszystkie moje frazesy nie wyczerpały goryczy jaka jest w faktach. Trucizna musi być w słowach, jeżeli jest w procesie. Oświata ludowa jest życiem umysłowem na cudze conto, jest kombinacyą obłudy, tchórzostwa myślowego, zanikiem twardej woli obywatelskiej i politycznej. Wierzy się w lud. W istocie nie wierzy się tylko w siebie. Ale wierząc w lud zyskuje się mistyczny grunt dla nadziej i programów politycznych, za które myśl nie pozwoliłaby nam przyjąć odpowiedzialności jako za własną działalność. Tam, gdzie widzimy niemożliwość i braki, tam wysuwa się mglista myśl, że na tem właśnie przecież polega posłannictwo ludu, że on dokonać zdoła rzeczy, których my nie umiemy nawet pomyśleć. Wolno więc nam jest mieć wiarę dziejową, nie mając woli. Temu ludowi my dostarczamy wiedzy i myśli. Ta wiedza ma być tylko pierwszym przedwstępnym krokiem. Może to nie być więc uznawana przez nas wiedza. Twórczość ludu z tej fazy wydobędzie prawdę. Na razie to nie jest prawda dla nas nawet. I tak wolno nam mieć wiarę nie mając prawdy, nie troszcząc się o nią. Wolno żyć poza dążeniem do prawdy, do krytycznie wytkniętego i sprawdzonego celu i zachowywać przeświadczenie dodatniości własnej, więcej: przodownictwa i poświęcenia. To są czynniki psychiczne z których wyrastają dziś nudy oświatowe. To jest przyczyna, że dzisiaj znowu wydaje się to drogą prowadzącą z rozbicia. Jest tu możność wyzwolenia się od odpowiedzialności a zachowania samoocen, do których prawo nam daje tylko odpowiedzialność skutecznie i czynnie podejmowana. Historyk fałszów, które żarły i trawiły, zatruwały i niszczyły życie myślowe naszego narodu, samą jego istność wewnętrzną, które zagrażają samemu naszemu istnieniu, nie powinien, nie może zapomnieć o oświacie ludowej.



Adonais Shelleya: tu wszystkie chwiejności światopoglądu stały się wartościami artystycznemi. Może to najbezwzględniej piękny utwór P. B. Shelleya. W Cenci należy wyzyskać problematy, które uczyniły Beatrice i starego potwora interesującymi dla poety. Uwaga Lamba o Marlowie i jego upodobaniu do niebezpiecznych, zakazanych stron życia. Tu nie o zakazaność idzie, lecz o ponadmoralność, o nietzscheańskie osamotnienie. Jest to dla nas ważne, jako możliwe światło, co do dalszego przebiegu rozwoju poety. Może jednak on jeszcze sobie tego nie uświadamiał i pisał Aufklärungsdrama. Zdaje się niezawodny wpływ osoby Byrona.
Epipsychidion piękne i godne, by Przybyszewski to przetworzył. Jak Novalisa. Nie przekład, lecz coś lepszego. Zawsze jednak nieunikniona pieczara i idylla. Wątpliwsze, niż Adonais, chociaż oddzielne miejsca najsilniejsze z wszystkiego, com u Shelleya znalazł. Porównanie z Novalisem byłoby wdzięczne.


2. II.
Oto może (łagodnie) choroba duchowa Irzykowskiego.[94] Przystępuje on do każdej sprawy z punktu widzenia zapoznającego, że dla tworzącego tę sprawę najważniejszą jest rzeczą, aby była ona stworzona. Gdy Irzykowski ją rozważa, jest ona już. Wtedy koncentracya ta wydaje mu się dowolnością, niesłusznem upraszczaniem, uprzywilejowywaniem pewnej przypadkowości. Najważniejszem wydaje się dla niego zawsze to, aby sprawa była dła niego interesująca, nowa, lub by mogła być przez niego przedstawiona w sposób nowy, niepraktykowany dotąd, interesujący. Stąd jego nudne i wstrętne muchołapstwo duszy. Basta. Dość o Irzykowskim.


3. II.
Irzykowski jest ślepy i głupio zły.[94] Pisać Polakom, że historya sama się robi, że wskutek tego plany historyczne, o jakich pisałem ja, a przedewszystkiem już w swoim mądrym, głębokim i męskim artykule p. Koneczny, jest rzeczą niepotrzebną, jest wszczynaniem kwestyi sztucznych — to już szczyt ograniczoności. A ci panowie z »Widnokręgów« z tą samą dobrą miną dobrze wychowanych chłopczyków przełknęli artykuł Konecznego[95] i drukują teraz kwasy starokawalerskie Irzykowskiego. To wydaje się im bezstronnością, równowagą myślową, powagą. Bóg wie wreszcie. Żadną miarą nie umiem sobie wyobrazić wnętrza głowy Biegeleisenów. Historya się robi sama. Nie sama, lecz przez olbrzymie machiny woli wytężonej przeciwko nam. Nie mogę pisać nawet dla siebie o tem. Pragnę zapomnieć o istnieniu Irzykowskiego; jest to prawdziwa zmora. Jeżeli zwaryuję, on i Herbaczewski będą mojemi widmami prześladowczemi.[96]


6. II.
Gdy spotkam *** będzie mi on znowu deklamował o niepospolitości umysłu Irzykowskiego. Mój Boże, jak mam już was dosyć, was wszystkich niepospolitych, ciekawych, wybitnych, prawdziwie oryginalnych. Jak kurz to przesłania słońce, dusi i nie daje oddychać.
Niema niepospolitego umysłu bez woli prawdy — a Irzykowski, a ***, a wszyscy dzisiejsi z młodo-polskiej kultury — nie wiedzą nawet, jak to wygląda. Nie rozumieją oni, że prawda poznania daje spokój i stanowczość i że tylko fałszywy umysł ma tu coś do powiedzenia. Naturalnie związek ten tak się właściwie przedstawia, że myśl, która daje woli naszej, charakterowi naszemu spokojną pewność, zaufanie — jest prawdą i to jest jedyne ludzkie jej określenie. Ale właśnie musi być ten charakter, ta wola — inaczej myśl Tersytowska, która nigdy nie znajduje spokoju i sądzi, że ta jej ruchliwość to właśnie niezaspokojoność, bezwzględność, nieustraszoność dążenia do prawdy.
Trzeba ignorować — ignorować jakby nigdy nie istniał ów brzuchomówczy, świegotliwy element Tersytowski. Trzeba coraz pogłębiać fundamenty i coraz wyżej wznosić wały, mury, palisady i strażnice.
Być samym. Bez chęci nawet i żalu, by było inaczej. Nie polemizować. Pisać w stylu konstatowania i kształtowania rzeczywistości, zupełnie nie dostrzegając Biegeleiseniady, Irzykowszczyzny, Zofii Nałkowskiej i tutti quanti.



Naturalnie, *** nie wytrzymał i sprowadził sobie Weiningera[97]. Po co, naprawdę, tym wszystkim dyletantom życia — filozofia. I te frazesy, te niepowstrzymane potoki frazesów. Boże, daj mi wzmacniać dnia każdego moją biedną wolę.



Nie daj się zahypnotyzować, że prace twoje są bezużyteczne, że nikogo nie obchodzą, nie trać z oczu, że tylko wielka systematyczność, tylko nagromadzenie wielkiego materyału konkretnego i opracowywanie go zawsze z punktu widzenia, z jakiego jest on dla ciebie ważnym i interesującym, może zapewnić znaczenie i zdolność trwania, oraz rozwoju twoim studyom. Cóż stąd, że taki Macaulay pozornie uniemożliwia samym tonem, stylem swej osoby stosowanie do niego miary, dajmy na to, religijnej. Wiesz, że religia odsłania ostateczne tajemnice człowieka — nie lękaj się paradoksalności, lecz bądź stanowczy i charakteryzuj nie drżącą ręką. Nie zapominaj, nie zapominaj nigdy, że pomimo wszystko istotnie w każdej chwili wolnej usiłowałeś wznieść głowę ponad piaskowiska porywające ci duszę i myśli — i badać, poznawać. To jest duma, to jest godność twoja. Urodziłeś się myślicielem i nie zastałeś miejsca dla tego typu ludzi w społeczeństwie. Od wczesnych dni dzieciństwa pojono cię automatycznie, uporczywie przeświadczeniem o »nierealności« twoich instynktów. Odebrano ci dobre sumienie w tem, w czem mieć je mogłeś. Miałeś i umiesz jeszcze mieć upartą niezłomną prawie wolę i nie masz przeświadczenia, dobrego samopoczucia tej woli. Tak żyłeś przez długie lata. Przez długie lata dojrzewał w tobie charakter, któremu byłeś wierny, ale jako występkowi, jako brakowi charakteru. W ten sposób wypaczona dusza nie wyprostowuje się już nigdy. Jesteś garbaty moralnie i fizycznie. Teraz przynajmniej nie daj się zatrwożyć. Dzień po dniu zbieraj fakty, ucz się tworzyć je z własnego wnętrza, rozszerzaj łączność swą i pokrewieństwo z całym pracowitym i mężnym gatunkiem. Nie dbaj, gdy cię będą posądzać, że czynisz to przez próżność, chęć popisania się nowemi nazwiskami. Miałeś tę wadę, masz ją w stopniu mniejszym. Nie jest to wada nazbyt trująca, lepiej byłoby, żeby nie była ona osłabła, jeżeli wraz z nią osłabnąć miał naiwny pociąg do zdobywania nowej wiedzy. Wola musi dźwignąć wszystko, czego już instynkt, pociąg i namiętność nie dźwigają. Nie pomoże, gdy będziesz mówił o wielkości umysłu europejskiego, musisz nakreślić jego dramat, nakreślić w stu, w ilu zdołasz, patetycznych, ale myślowo tylko — rozdziałach. Musisz ukazać całą dramatyczną nieprzewidzianość, cały polimorfizm prawdy, rozkochać w niej umysły, jak w poszukiwaniu przygód.
Mój Boże! Gdybym młodość spędził poznając ten dramat — dramat istnienia Michała Anioła, Lionarda, Galileusza, Kartezyusza, Bacona. Ojciec przecież widział, jak kurczowo zaciskały się palce na każdej książce, na literaturze Scherra, na XVIII wieku Schlossera, na Juljanie Schmidcie, na Brandesie, na każdym tomie, który przynosił mi wieści. Dlaczego mnie tak zostawiono, dlaczego skazano na ugorowanie, na bezpłodną fermentacyę — całe warstwy, całe zakresy mej duszy.



Turgeniew — na zawsze powinno to być święte dla mnie imię. Ojciec dał mi Spasowicza (miałem 14 lat) — to nie był najgorszy podarunek — nie skorzystałem tak, jakbym mógł, ale skorzystałem z studyów o Hamlecie, Byronie. Te zaś o Syrokomli, Polu niewątpliwie głęboko wryły się w duszę i zrobiły dużo — dużo dobrego myślę. — Ale pamiętam tę noc w zajeździe. Przyjechaliśmy wtedy do Niemirowa po raz pierwszy, podać prośbę o przyjęcie do gimnazyum i papiery, znaleźć mieszkanie. W nocy przed odjazdem pisałem głupi, błazeński list do W. Rostworowskiego z refleksyami o Kalince, którego ledwie parę stronic przeczytałem. Tylko jeden tom leżał wśród kurzu u Romualdów w salonie: II-a część bodaj drugiego tomu. I wtedy też ojciec zaczął mówić o Kremerze, myślę, że go nie czytał nigdy, a jednak mówił tym swoim zwykłym, nawpół drwiącym, nawpół skrępowanym przez coś tonem, gdy mówił o filozofii. Było niemożliwie już dużo cantu w jego biednej głowie, a takiemi rzeczami, takim tonem robił mi on dużo krzywdy. Jest to nasza specyalność ten polski ton — szacunku, który nie szanuje — nie ma czem. Biegun przeciwległy życiu, bez sugiestyi à la Tołstoj. Turgieniew i Bazarow[98] — tu wnieśli życie z sobą. Jest to wielka rzecz ten Bazarow.
Jakeśmy rozprawiali o nim, jakeśmy rzucali sobie wzajemnie w twarz „Рудина“ — ja — Stanisław Dybczyński — co się z nim stało? — Рудинъ! Mój Boże, pamiętam, gdy Dybczyński pytał się mnie z głęboką zasępioną miną, czy właściwie, mojem zdaniem, Anna Karenina należała do demi-mondu. Zadecydowałem, że nie, choć Kareninej jeszcze nie czytałem, a o demimondzie jakież miałem pojęcia!
Przeklęta rzecz niektóre wspomnienia. Podłość i jeszcze raz podłość pewnych scen. A przecież było to rozprzężenie konieczne, pamiętam fakty, ale nie zdołam ocenić krzywdy, jaką wyrządziłem sobie w tym ostatnim roku. A przecież, gdym się włóczył z Nikołajewym, K..., M..., po szynkach i tych strasznych norach, które dziś przerażają w wspomnieniu, właściwie jak maniak rozmawiałem o Buckle’ach i Draperach — jak szydził biedny Zieńkowski. Nie wielką ma wartość czystość fizyczna. Zachowałem ją faktycznie. Byłem z pół setki razy dla towarzystwa, po pijanemu z zwierzęcej ciekawości w domach rozpusty i odgrywałem tam rolę Pierrota — obserwatora, śmieszną i ohydną. Ale najstraszniejsza była ta noc, gdy 13 letni Adaś wyszedł za nami ze stancyi i wślizgnął się do tej jaskini. Nas było przytem czterech ośmnastoletnich młodzieńców i patrzyliśmy z filozoficznym spokojem na dowody dojrzałości obiecującego pupila. To nie powinno być przebaczone. Jeżeli żyje ten człowiek, ma prawo żądać od nas satysfakcyi, najwyższej, niepodobnej satysfakcyi. T. zginął na delirium tremens, K. pewnie poszedł za nim. N. jest pewno gdzieś urzędnikiem. A ja? Zrobiliśmy sobie obaj wówczas ciężkie krzywdy. Analiza, skąd to zjawisko? Ten fakt Adasia, jego coup d’état. Mój Boże, tego się biedny pan Jan pewno i nie domyślał. Biedne, biedne stare dzieci, ci dzierżawcy W*** — owi szatani kusiciele w opinii mej matki. Ach Mamo! Jak to wszystko dzisiaj przedstawia się małem, bezbronnem, śmiesznem. To byli ojcowie rodzin, ojcowie, którzy mieli wychować pod ciężarem niebywałego ucisku pokolenie mężów. Biedne, zahukane Prometeusze! A przecież. Pamiętam jak to czytało Sienkiewicza, pamiętam rozmowy o Wilhelmie III, tym właśnie Maryuszu, o jego »napoleońskiej« roli co do Polaków, pamiętam deklamacye, płacz ojca. Te same łzy, które i ja mam już na poczekaniu — nawet bez kieliszka, jak mój staruszek. A strach Białowskiego! A przedewszystkiem zwłaszcza matka sama. Płacz i śmiech — ani odrobiny żelaza w tem wszystkiem. Grzegorz Winogrodzki pewno widzi to inaczej — ale on był zawsze idylikiem.



Publicysta — czy jest to Skarga lub Savonarola, czy Burke, albo Blanqui, lub Mochnacki zawsze stara się (i w znacznej mierze automatycznie to osiąga) przedstawić samą rzeczywistość tak, aby pewna forma działania wydawała się nietylko jedynie zbawienną, wartościową, ale wręcz jedynie rzeczywistą. Wola tu urabia apercepcyę przedewszystkiem w samym publicyście, — a następnie już działając przez słowo żłobi dla siebie kanały i drogi w duszach i umysłach współczesnych. Przedewszystkiem, gdy idzie nam o krytykę, dbać musimy o to, w jaki sposób powstała i utrzymuje się ta wola. Zdanie Martineau (zapewne Jamesa, nie Henryety) cytowane przez R. Inge’a w jego książce o angielskiej mistyce, dostarcza nam tu metodologicznego klucza. W gruncie klucz to jest przez Newmana z przedziwną czarującą subtelnością raz na zawsze przysposobiony. Mickiewicz u nas (a całe chrześcijaństwo zawsze i wszędzie) był tej metody w krytyce i filozofii, w całem królestwie ducha — a więc myśli i czynu — zwiastunem i głosicielem. Qui facit veritatem[99]. I on — tylko. Ale Martineau dołącza pytanie: jak ją pełni, jak często, w jaki sposób, co znaczy pełnić, słowem postępuje według najrdzenniejszych i istotnie drogocennych praw umysłu angielskiego. Freeman pisał Growth of English Constitution, ale dla filozofa pokusą jest inne zadanie: growth of English mind i może, jako podtytuł: lekcya logiki poglądowej, lub też: jak zbudowana jest dusza ludzkości. O potędze — i to właśnie filozoficznej, metafizycznej obrazu, jaki roztoczyłoby rozpatrywanie tego rodzaju — Polacy i nietylko Polacy nie mają wyobrażenia, a nie mnie widać danem będzie wnijść do tego królestwa. Znów choroba nieoczekiwana i paraliżująca. Co się stanie z nami, z biedną myślą i biedniejszą jeszcze rodziną moją. To także należy do mojego facit. Ale trzeba mieć odwagę, a wtedy wrośnie i ta choroba, jako władza w jakość umysłu i dzieła. Tylko że odwagi nie staje i żal myśli niedosnutych. Dość o tem. Milcz i służ. Ale myśli moje daleko... jak daleko odbiegły. Pierwotnie myślałem o Courierze i teraz ze zdumieniem widzę, że pozornie tylko był to ekskurs. Tacy publicyści jak Courier[100] są straszni, bo wola działa w nich jako artyzm, jako rozpławiony w artystycznem, nie wzbudzającem podejrzenia widzeniu, temperament. Ale tu dopiero Qui facit i Martineau’wskie kategorye i punkty widzenia. Pedantyzm? Tak w ręku pedanta. W ręku filozofa, poety, wejrzenie w głąb dziejów, duszy francuskiej.


10. II.
Podłe uczucie obawy śmierci. Trudno zoryentować się, gdzie zaczyna się czysty strach osobisty. Pomimo wszystko myślę, że w stanie duszy, który mnie dręczy odnajduję tylko: obawę o Irkę i żonę i żal po przerwanem życiu myśli. Nie sądzę, aby było coś więcej. Staram się zajrzeć głęboko w duszę własną i nie znajduję w tej chwili tej słabości. Ale pragnę żyć, ale lękam się choroby, ale doprowadza mnie do rozpaczy mechaniczna, bezmyślna siła, która mnie dławi.


12. II.
Browning — jak łatwo sformułować, jak szybko, niedostrzegalnie zsycha się dusza. Bezużyteczność wszystkiego, nie zostaje nic z natchnień, nie zostaje nic dla nas — dla własnej naszej duszy. Cóż z tego, że jest to nazewnątrz utajone w możliwościach, które mogą się rozbudzić. Można znienawidzieć wszystko, co jest czuciem, jego wspaniałością i wysubtelnieniem. Tak to oddziela się i opada jak łuska. Dochowanie wiary samemu sobie — w czem? W postanowieniu, w kierunku życia. Frazes. Frazes demagoga. Jest potrzebna taka wierność. Ale jak zapewnić trwanie chwili drogocennej, widzeniu, wzniesieniu się duszy, jak je wrzeźbić w duszę, sprawić, by były w niej. Każdy człowiek ma takie chwile, w każdym człowieku jest potencyalnie pełny cykl ludzkiego istnienia, ludzkiego — a wszystkie kosmologie i metafizyki, to epizody biografii, to czyjś puls przyspieszony, czyjś błysk oczu — to wszystko w człowieku. Każdy ma w sobie Boga — stworzenie świata — upadek — odkupienie — całą tragedyę bytu, która okolona jest przez ciemną noc, nie mającą znaczenia, ani nazwy w ludzkiem życiu. Co nie jest biografią — nie jest wogóle. Co sobie przypisuje ponadbiograficzne, ponadkonkretnie indywidualne znaczenie jest właściwie mniej rzeczywiste. Apparent failure Browninga — trzeba długo i sumiennie myśleć o tego rodzaju utworach. Trzeba wżyć się w nie, w ich powagę dla poety, aby zrozumieć, jakiem błogosławieństwem dla Anglii była jego twórczość.



Młodszość cywilizacyjna Polaków, pisał Szujski. Boże miłosierny, siwieją już włosy, starość odbiera rzeźkość i sprężystość wiązaniom członków i wciąż nie młodszość — ale lekkomyślna, zuchwała niedorosłość. Zuchwalstwo jest bezpłodne w myślowym świecie. Warchoł nie widzący grozy, przekrzyczeć usiłujący tragizm nieunikniony — nie dojdzie nigdy do źródła prawd płodnych. Bezreligijność myśli polskiej jest zdolna doprowadzić do rozpaczy. Tu wypowiada się jakby instynktownie wyczuty brak wszelkiego związku z długotrwałemi, powszechnie dojrzewającemi sprawami życia gatunkowego. Nie chcemy mierzyć samych siebie wielką miarą.



Jak strasznie i beznadziejnie jestem sam. Moi uczniowie, mój Boże, mój Boże, najbardziej już sam jestem wobec moich »zwolenników«. Znaleźć siły — by nazwać w potężnych symbolach — wszystkie choroby i zdradliwe obłudy polskiej natury — ukazać je świadomości w silnem i jasnem dziele.
Kroniki dramatyczne, Rozbiory, — Napoleonidzi[101]r. 31—63 to mogło by być moje dzieło. Miej odwagę chcieć, miej odwagę dążyć, miej odwagę trwale, uporczywie, jednolicie myśleć.
Wola pisarza, opanowująca całą jego naturę, wrastająca w samo dno instynktów, od korzeni przeistaczająca i opanowująca naturę samą popędów, zmysłowego czucia — jest początkiem i źródłem stylu w wielkiem znaczeniu. Miej odwagę — męstwo nieustannego przepajania każdej chwili myślą, nie toleruj w sobie żadnego obojętnego momentu, lecz staraj się dopracować łączności każdego atomu duszy z wielkiem prawem. Niech to będzie twoją nieustanną religją.
Moi przyjaciele! Wiecznie zadowolony, ćwierkający***. Skąd wrosło w te wszystkie umysły przekonanie, że życie powinno być przyjemne, przyjemne dla nich, i że gdy nie jest, ma to jakiekolwiek znaczenie godne objektywnego opracowania.
Wnet wciąga się w dyskusyę społeczeństwo, Polskę, byt, dlatego tylko, że tu w tej lub innej indywidualnostce nastąpiła przerwa »w odczuwaniu przyjemności«.



Gdy czytam książki krytyczne, filozoficzne pisane przez poważnych pisarzów angielskich lub francuskich, jak np. teraz R. Inge o mistykach angielskich, a przedewszystkiem rozdziały o Wordsworth’cie, Browningu, doznaję uczucia, a właściwie widzę dokładnie, że byłbym w stanie pracować na tym poziomie. Przez to określenie »na tym poziomie« rozumiem, że posiadam aparat ogólnego przygotowania kulturalno-literackiego wystarczający, by nadać mojemu głosowi ważkość i konsystencyę zewnętrzną, zabezpieczające prawo do mównicy. Zdaje mi się bowiem, że myślowo byłbym w stanie dać więcej, sięgnąć głębiej już dziś nawet na obcem terytoryum. Ciężkie i smutne raz godziny przeżyte z Grammar of Assent Newmana, jego Apologią i listami przyniosły mi nieskończenie wiele pożytku. W obcowaniu z tym potężnym dobroczyńcą dusza moja zyskała pewne powinowactwo ze spokojem, tak całkowicie jej dotąd obce. Nie potrafię wypowiedzieć, jak nieskończenie wiele zawdzięczam Newmanowi. Cierpię, że nie mogę mieć wszystkich jego dzieł. Jego książki są dla mnie jakby żywym, nieskończenie przekonywującym, opanowującym światłością głosem. Czytanie ich już jest zlewem światła i spokojnie ufającego rozumu. Być może nie dojrzeję nigdy do momentu, w którym potrafię spokojnie opowiedzieć, co zaszło w głębokich warstwach mego umysłu i woli za wpływem Newmana. Lubię jak zaklęcie te trzy litery J.H.N. — są one dla mnie jakby przypomnieniem. Nie sądzę, aby Plato przedtem był dostępny dla mnie, nie sądzę, aby dostępne dla mnie były ciche, głębokie, oceaniczne i międzygwiezdne regiony poezyi. Wszystko to zawdzięczam Newmanowi. Ani Meredith, ani Browning, których nazwiska łączą się w mej myśli z tem trzeciem w jednem uczuciu kultu nie byliby podziałali tak trwale, ani tak głęboko. Nie zdobyłbym się na gorętszą sympatyę dla Wordsworth’a, dusza Coleridge’a nawet, którego wspólne nam — aż do przerażenia — słabości natury czynią mi tak blizkim, którego nie wolno mi zdradzić, gdyż jest mi bratem całych godzin upadku i wyczerpania — Coleridge nawet, pomimo, że te ciemne węzły zapewniać by mu się zdawały cieplejsze rozumienie — nie stałby mi się tak blizkim, gdyby Grammar of Assent nie wyposażyła mego umysłu w męski organ tolerancyi. Tolerancya i sympatya stają się łatwo centrami rozkładu i dezorganizacyi, jeżeli myśl musi je krzywdzić. Newman — J. H. N. uchronił mię od tego niebezpieczeństwa.



Pierwsze ogólne założenia mojej krytyki zostały wytworzone przez studya Taine’a i miłość do niego. Miłość, która znowu wyszła z nienaturalnego i występnego z mej strony zaćmienia. Potem był okres, gdy Nietzsche najsilniej ciążył nad myślą krytyczną. Nietzsche i oddzielne intuicye, natchnienia. Sorel wywiódł mię z tego stanu. Sorel, Bergson i Carlyle, ale etyczne jądro, pojęcie jaźni, osobowości — szczyt, gwiazda wykreślająca prawa tych wysiłków — była tu wciąż przesłonięta obłoczkiem, obłoczkiem, który powstawał z poczucia, że jest luka między postulatem myśli, a jej organem, że nie umiem własnego postulatu realizować, lecz muszę liczyć na pomoc elementu lirycznego i nawet — niestety (mea culpa, choć było to zawsze w znacznej mierze bezwiednie — ale było jeszcze nawet w Legendzie) demagogicznego. Dla tego z taką przyjemnością myślę o dojrzałej części Idej, dlatego jestem tak przywiązany do tego tomu, że jest on pierwszy, w którym ta hańba i ta skaza są już nieobecne. To zawdzięczam Newmanowi i to uważam za stwierdzenie, jak bezwzględnie zdrowym, harmonijnie-silnym był ten cudowny umysł. M. Arnold miał widzenie jego wyjątkowości. Niech błogosławione będzie imię nauczyciela mego i dobroczyńcy. Prawie lękam się, że go znieważam przez to powiązanie mojej biednej duszy z jego światłością. Nie śmiem pisać więcej, nie śmiem snuć w słowach tego wątku — modlitwom jego przyszłość moją, duszę moją składam, ducha opiekuńczego o wstawiennictwo proszę, o rozumiejące miłosierdzie i ożywiającą siłę. Wierzę w Jego istnienie, wierzę, że żyje on w błogosławionej dziedzinie potężnej budowy, wierzę w moc wstawiennictwa, w błogosławioną siłę modlitwy i obcowania. Nie śmiem ja wznosić za niego moich modlitw. Stoję w milczeniu z rozwartą duszą. Modlę się o siłę, o zdolność wytrwania i o dobrotliwy wzgląd na dwoje dusz tak bezbronnych. Nie śmiem pisać, raz jeszcze czuję do głębi prawdę, straszliwą prawdę słów, które jutro — nędzo, nędzo i słabości — wydadzą mi się może uniesieniem. Źle, słabo może, ale wierzę, wierzę w tej chwili. Nikła jest ta wiara, może zelżywe jest jej samo istnienie. Nie mam innej. Tak wyzuta z prawdy jest moja dusza, z prawdy i odwagi wytrwania przy niej, tak wielką jest przemoc zimnych godzin, zelżywych chwil sceptycyzmu — a przedewszystkiem życia mojego, życia tak pełnego błędu i słabości. Ani postanowień nie chcę tu pisać, ani modlitw. Wierzę w cichą przemianę na dnie duszy, w obecność siły, która przeobraża, leczy i wyzwala. Nic nie mogę napisać więcej — już przemaga znużenie i przesłania jasność. Teraz mogłyby już tu być tylko słowa.


13. II.
Pałubizm. Irzykowski też przesunął się po obrzeżu pewnego osobliwego mistycyzmu i jeżeli nie rozwinął go, jeżeli poprzestał na zdradzającem go poniekąd gorącem zobrazowaniu świata Machowskiego, to nie sądzę, aby było to skutkiem samej tylko wyłącznie jego wstrzemięźliwości, która powściągnęła liryzm. On zapewne tak to sobie wyobraża i tłumaczy. Każde słowo, każde wypowiedzenie wypowiada, ukazuje, uwydatniając i naturalnie jednocześnie wykluczając, upraszczając, fałszując. Te dwie strony słowa są dwoma jedynie w abstrakcyi, w żywej rzeczywistości to jest jedna i ta sama właściwość, ten sam proces. Irzykowski widzi — stara się widzieć tylko tę wykluczającą, fałszującą stronę. Widzi, że poza granicami słowa pozostaje świat nienazwany. Niewątpliwie ma on tu słuszność, gdyby nie to, że u niego ta nienazwaność, niespójność, odpadkowość z kolei stają się wykluczającą inne postacią rzeczywistości. Nie zdaje on sobie sprawy, że utrwala zawsze to, co nie stało się jeszcze myślą, lub nią być przestało: odpadki, skostnienia, niedojrzałości składają się na ten świat, jego zdaniem, prawdziwszy. Trudno chyba o drugi równie wybitny przykład, by ktoś uczynić zdołał siłę swą z tego, co jest słabością, z niezdolności decyzyi, woli, stanowczości, jasnego życia, by ktoś umiał stworzyć grunt z braku zrozumienia i współczucia dla wielkich upraszczających i syntetyzujących interesów życiowych ludzkości. Dla tego tak trudno jest mi pisać o Irzykowskim, studyum o nim musi być albo bez wartości, albo też nad miarę może dopuszczalną w krytyce — okrutne. Gdy się jednak zna naturę pisarskiego umysłu, można się obawiać, że prędzej, czy później zajdzie coś takiego, co wytworzy we mnie impuls nie do przezwyciężenia i wtedy wypowiem się zgłębi piersi. Nie lubię Irzykowskiego.



Matka moja jest najsilniejszym charakterem ludzkim jaki spotkałem w życiu. Tak ustalonej w samym organizmie, tak bezwzględnej, bez wysiłku sięgającej po każdy środek zarówno najniewinniejszy, jak najprzewrotniejszy — zimnej woli trudno sobie wyobrazić. Paradoks i tragedya tej duszy polegają na tem, że ta straszna siła działa w próżni i działając w ten sposób przepoiła się nią, stała się prawdziwie demoniczną potęgą wrogą życiu, niszczącą je w samych korzeniach. Obcowanie z tą kobietą zostawia w duszy pustkę ogołoconą ze wszystkiego — rozpaczliwą. Jej myśli, to co ona mówi, wnętrze jej odbijające się w słowach, odruchach — robią wrażenie nagiej zwartej ściany, która idzie — idzie wprost na nas; jest to jakby grób, który wali się na nas. Po pewnym czasie jest się już zahypnotyzowanym, zdolność oporu zostaje zmniejszona; wszystko, co jest w nas chęcią życia, interesem życiowym staje się w naszych oczach winą: szukamy usprawiedliwienia dla każdego czynnego ciągnącego nas ku życiu, poznawaniu, tworzeniu stanu duszy. Nigdy nie wyleczę się z tego, co wytworzył, wyziębił, zniszczył we mnie wpływ Matki. Charakteryzuje to ***, że chciał on pisać do Matki ponieważ, »on miał na nią pewien wpływ«. Rzeczywiście nieraz myślę z uczuciem składającem się ze zdumienia, niedowierzania, prawie strachu o tem, jak właściwie myślą pewni ludzie. Na pewnym poziomie lekkomyślność staje się czemś prawie tajemniczem. *** — wpływ na moją matkę! Istotnie. I *** chce pisać dramaty: w samej rzeczy tu stwierdza on głębokość swego widzenia charakterów. Kiedyś, gdy te słowa będą czytane, *** będzie widział w nich moją przewrotność — niesłusznie. Nie mamy prawa narzucać ludziom naszych odrębności intelektualnych — ale mam prawo i ja przecież do swobody zostania z sobą, do widzenia i nazywania rzeczy. Ale umysł jest zawsze banitą, »hors de lui« *** może z całą naiwnością ignorować całe warstwy wypracowanych myśli, trwałych uczuć, właściwości woli — nie dostrzegać ich i ślizgać się z rozczulającym uśmiechem, nieustannie potrącając o coś bolesnego i krwawego. To jest naiwność, szczerość, dzieciństwo. Ale biada, nawet oszczędzając to »dziecię«, rozumieć je w milczeniu dla siebie tylko i ulżyć sobie choć przez wypowiedzenie tego rozumienia. Zresztą ja tu zaprawiam się w szczerości. Chcę, aby dalsze karty były coraz szczersze, bezwzględniejsze, zarówno, gdy idzie o moje wnętrze, jak i o innych ludzi. Mam ich dość tych moich »naiwnych«, oddanych przyjaciół. Dwóch ludzi którzy żyją w kontakcie ze mną i trzeci wyjątkowy, bo w oddaleniu wierzy — Ortwin, Rafał Buber[102] i Witołd Klinger — oto właściwie moi przyjaciele. Rafał Buber ma tyle dobroci i miękkiego wyczucia ran, że często samo jego spojrzenie już leczy z długich tygodni i miesięcy samotności i rozgoryczenia. Nie wiem, tak naprawdę nie wiem, czem zasłużyłem, abym w szlachetnem sercu tego człowieka zajmował tyle miejsca. Ostap Ortwin — tu poprzestanę na tem wspomnieniu. O nim chcę pisać dużo w tych czasach. O nim i o Klingerze i o Buberze zresztą. *** jest jeszcze chłopcem — dzieckiem, i przez fatalną kulturę towarzyską — szkodzi sobie nieustannie i uraża. Uraża nieraz w sposób trudny do zrozumienia. Chrześcijaństwo jest dobrą rzeczą już jako towarzyska szkoła. Myślę, że i żydowstwo pewnie też. Ale dyletantyzm galicyjskich ćwierć-żydów jest gruntem, na którym nawet rośliny szlachetniejsze nabierają właściwości ciężkich do zniesienia — jak ciężkich. Eudajmonizm już przez to samo nie może być podstawą etyki, że najfatalniej bankrutuje, jako zasada, jako nastrój decydujący w wychowaniu. Wychowanie jest obok miłości płciowej dziedziną, w której etyka jako taka, a więc do pewnego stopnia niezależna od status quo obyczajowości, prawa, wykazuje swą sprawczość. Myślę, że w dziedzinie stosunków erotycznych jak i w dziedzinie pedagogicznej, wychowania rodzinnego — przekonanie o »prawie do szczęścia« zostaje zdemaskowane bardzo szybko jako najfatalniejszy, arogancki, szkodliwy błąd. Ale naturalnie, by to widzieć — trzeba chcieć mieć oczy. *** jest jeszcze w fazie okularów.



Z planów moich, które powinienem wykonać[103]. Powinienem, pamiętając o tem, com tu zapisał wczoraj i co jest niewątpliwie trzeźwą prawdą, którą tylko zmęczenie, pewne lenistwo, nuda i zniechęcenie wytwarzane przez moją gorzką i drogocenną zarazem samotność — mi przesłaniają. Mogę już dzisiaj pisać tak, żeby to, co piszę, wytrzymywało miarę najkulturalniejszej publiczności europejskiej. Dlatego też powinienem mieć odwagę szczerości bezwzględnej. Mówić jasno, gdzie kończy się moje przygotowanie, określać jego granice, królewsko ignorować świat Feldmanów, Garfeinów-Garskich i Irzykowskich. Pisać własną terminologją, własnemi stanowiskami, robiąc dla nich miejsce w świecie. Jestem filozofem. Nikt inny nie był nim w innem znaczeniu tego słowa, niż to, w jakim ja jestem. Wiem, że mam, do końca życia będę miał mistrzów. Byłoby to oznaką dezorganizacyi umysłu, gdybym przestał myśleć ze czcią o Newmanie, Platonie, Kancie, Heglu, Berkeleyu — nieskończenie wielu innych. Ale w tym świecie i ja jestem. Czuję, że umiem samoistnie żyć w tem powietrzu. Jest to wielkie szczęście. Samotność ukazuje w tym momencie swe drogie oblicze. Cichego szczęścia, spokoju, pokornego istnienia w bycie Twoim, Panie.
Wracam do planów.
Określić dokładnie rodzaj i granice moich informacyi i napisać o umyśle Heinego. Sartor Resartus tu powinien być kluczem — a konsekwencye i analizy, intuicye i przeniknięcia powinny sięgać śmiało i nie uspakajać się, póki się nie osiągnie światła. Teraz nie przebaczę już sobie żadnej rzeczy, która zamknięta zostanie w mroku. Ani patos, ani ironia.



Aktorstwo w pisaniu. Jak nadużyliśmy słowa jako naturlautu. Do niemożliwości. I tu Heine może dostarczyć gruntu, ale uwydatnić powinowactwo z Nietzschem — tylko wydobyć na jaw piękne i okrutne dziewictwo duszy Nietzschego. Ten rys, za który kochać nie przestanę i biada wszystkim, co go zdradzą. Za tę czystość jego, za skandynawską śnieżną nieprzystępność duszy, za granit i fiord kontemplacyi. Za to jedno powinien on być czczony. Jaka szkoda, jaka szkoda, że znał on i dał się uwieść tej »dziewce« Wagnerowi. Źle z każdym, kogo nie boli wagneryanizm Nietzschego. Nienawidzę Wagnerowskiej frazeologii. Jest to mój wróg osobisty. O Schopenhauerze nie mogę dzisiaj mówić. Prawie wszystko konkretne zapomniałem. Jeszcze nie umiałem czytać konkretnie. Dobrze byłoby go czytać tuż przy Heinem — ale nie odwlekaj. Napisz dumną przedmowę — a będziesz wracał i uzupełniał.
Dalej Stirner i Thoreau. Ach tak! ciągnie do przejechania się po niemczyźnie, po hypnozie wszystkich Irzykowskich tego świata. Ten Stirner nadaje się do tego. Ach, nie oszczędzać go. Tłuc ze wszystkich stron. Ukazać ohydę i bezkształtność w zestawieniu z latyńskim światem, brudnowatość w zestawieniu z stuzmysłową i leśną duszą Thoreau. Trzasnąć w łeb srebrną trąbą, rogiem odważnego poszukiwacza skał, źródeł i męstwa — Stevensona, przywalić granitowym złomem, wśród którego ruiny, jak cud, w coś wszczepiły korzenie niezapominajki, dzikie głogi polne — Norwida. Cudowne piękno duszy polskiej. Tej duszy, którą dzisiaj zdradza wszystko. Boże mój, Boże mój, pozwól mi pracować, pozwól skupić siły. Daj jeszcze żyć dla Polski.
Z rozkoszą, dumą — bezwzględnością po Stirnerze zawadzić Feuerbacha. Bokiem jeszcze tylko i zawsze śmiertelnie, nie w osobę, ale w zmorę tego narodu — wroga. Carlyle, Emerson, Renan, Newman — cios ostateczny. Potem Kleist — tu mężnie i z dumą. Miecz pochylić. Tarczę pod skrwawioną głowę. Nic z Nowaczyńskiego. Głębokiej duszy Niemiec się pokłonić. Skrzyżować miecz przed cieniem Bismarcka. Ukazać widmo w grozie. Wieźć je po szańcach. Na Wawelu je postawić. Tam rzucić wyzwanie żelazną mową. Niech się obudzą. Smią krytykować Wyspiańskiego — Irzykowski, Herbaczewski et C-ie. Sz. ma pewne zastrzeżenia. T. nie wie, »czy Wyspiański patrzył na świat historycznie«. Kańczuga na rozzuchwalone plemię. Na zadomowioną małość duszy polskiej.
Kipling i d’Annunzio. Głęboko można tem korytem wpłynąć w duszę nowoczesną. D’Annunzio — i Włochy. Ukazać próby nowego odrodzenia. Cień Mazziniego. Carducci. — Żelazna dusza Crispi’ego. Boże, daj siły, daj siły.
Carlyle, Michelet i Renan — krótkie charakterystyki i wywody.
Jerzy Sorel — jako mistrz moralnego życia epoki, jego sumienie.
Poezya Wordsworth’a i nauka moralna Kanta — wykazać powinowactwa i różnice, ugruntować religijne pojęcie poezyi.
Wreszcie moje studyum o filozoficznem znaczeniu pojęcia Boga, a raczej coś całkiem nieobjętego przez ten tytuł — obronę religijnego życia, atak na optymistycznego filistra, szlachcica i żyda. Jowialskiego i Papkina. Daj się przejechać Panie — a do gruntu po tem tałatajstwie, spłukać głupotę i miałki wrzask z polskiego życia. Nie dawać pardonu rozkochanym w sobie skrofułom. Narcyzowatości nóg wvkrzywionych przez chorobę angielską nie szczędzić. Walić z ramienia w szpetotę. Bić śmiechem. Tańczyć na pobojowisku. Sprawić stypę. Z czaszki Feldmana pić za zdrowie wiecznie żywej duszy polskiej. Irzykowskiego padlinę na pożywienie chartom, które szczują zajęczo kręte omamienia dzisiejszej kultury niemieckiej.



Sekret, sekret poliszynela.
Literat polski instynktem czuje, że literat niemiecki jest rozwinięciem tego typu, który w nim bez jego winy jest umęczony. Tu bolączka patryotyzmu. Ale kto was trzyma. Odstępował bym was tuzinami Pressom, Blattom. Och, Boże! Niemcy dziś znowu nie mają kultury. Są znowu w stanie z przed Goethego. Znowu lokajstwo wszystkich stylów — tylko dziś zarozumiałe. Lokaj się dorobił. Jest baronem na Sadowej i Sedanie. Styl niemieckich modernistów, wszystkich tych Schaukalów etc. etc. I to chce pisać o Francyi, rezonować o Włoszech, czuć dziewicze rycerstwo angielskiej poezyi. Ibsen niech wam wystarczy. Ibsen właśnie. Ani go za dużo, ani za mało. Pomimo, że jest tak wielki. Pomimo Krompretendentów, Gynta, Dzikiej kaczki — pomysłu: Zbudźmy się i tego — skąd mu to — cudownego dyalogu Hildy i Solnesa — Raubvogel! Poezya! A ja wciąż nie mam tych pośmiertnych 4-ch tomów. Nigdy nie uwierzę, aby *** nie był w stanie wydostać ich dla mnie. Ale oni wolą uczynić ofiarę z życia. Panie — broń mię i dziecka mego od sentymentalistów.
Dla tego wojna 1) płaczliwemu tonowi Ireny[104], 2) jej zwyczajowi prezentów, 3) jej manii troskliwości, choćby o nas, 4) powolności mówienia. Rozwijać stanowczość, geometryczną precyzyę, stalowość, fechmistrzowstwo duszy.


14. II.
Znaczenie Lorda Jima[105]. Zabija go utrata własnego szacunku, poczucia własnej godności. Od tej chwili ginie dla niego cały olbrzymi świat, który materyalnie go otacza, w którym bierze on udział. Problem przybiera tu postać bardziej skomplikowaną, nowoczesną, wskutek tego, że ten świat materyalny azyatycko-tropikalny jest niewspółwymierny z naszą etyką i wobec niego nasza etyka, nasze sumienie, bezwzględne nakazy stanowiące samą istotę naszej osobowości są tylko postulatem, czemś względnem, przypadkiem, który walczy dopiero o swoje istnienie. Ten świat został tu schłonięty przez wir sumienia biednego lorda Jima, dla którego jak dla Makbeta według głębokich słów S. T. Coleridge’a wszystko stało się wewnętrznem i ta ruina wewnętrzna z kolei stała się ruiną życiową. Bezwzględnie dla samego Conrada tu jest problem, co do którego się waha on. Jego głęboki nihilizm jednak czuje się czemś innem wobec »oryentalizmu« i cofa się przed nim. Teraz staje się dla mnie ciekawem pytaniem psychologicznem dedykacya jakiejś powieści Conradowskiej Wellsowi jako monografiście Kippsów. Kipps — to lord Jim, który nie wyjechał. To lord Jim, który nie wie, z jakiej otchłani wydobyły się jego nie wystawiane na próbę zachodnie pojęcia »o postępowaniu« etc. Ale Wells jest raczej zdania, że pewien amorfizm moralny, który nie dopuszcza do tego, aby jakieś załamanie życiowe stało się ostatecznem — jest raczej pożyteczny. Ludzie muszą być brudnawi i muszą się nauczyć, że to nie powinno, prowadzić ani do rozpaczy i samopotępienia, ani do ugrzęźnięcia w brudzie. Tono Bungaj, Kippsy, współczesne, opisowe powieści Wellsa przynoszą z sobą ten ton bezosobowej wyrozumiałości. Życie jest procesem w tak niesłychanym stopniu przekraczającym zakres naszej osobistej kontroli, że nie możemy uważać odpowiedzialności osobistej za hypotezę czyniącą zadość wszystkim stronom rzeczywistości. I tu także stosować się daje ów sceptyzm instrumentu: gdyż ostatecznie ja zachodnie jest hypotezą, instrumentem czynnym, etycznym, tak jak pojęcia matematyki, przyrodoznawstwa są hipotezami teoretycznemi. Ciekawość moja więc dotyczy tego, czy Conrad dedykuje myślicielowi, czy też artyście, powieściopisarzowi, który w samej rzeczy wypracował nową formę obyczajowej powieści — formę nie dającą się zaklasyfikować ani z Balzacowską, ani z Zolą, ani z Rosyanami, (pomimo pewnych powinowactw, które mogą uwieść).


15. II.
Muszę jednak właściwie sztucznie hypnotyzować się, by utrzymać wolę pisania. Teraz myślę np. o rzeczy o Heinem. Już naprzód widzę wszystkie nieporozumienia, całą złą wolę, która udawać będzie z taką maestryą, że usiłowała rozumieć. A przedewszystkiem moi tak zw. zwolennicy. Jest dla mnie rzeczą pewną, że człowiek o pewnych zdolnościach i o szczerej woli myślenia 1 poznawania byłby w stanie z dotychczasowych moich prac wyłuskać już całą organiczną moją filozofię. W tym kierunku jednak nie można zauważyć żadnych symptomatów. Bez końca i bez końca te same szematyzmy i frazeologia. Jak mi to obrzydło, jak strasznie już obrzydło to paradoksalne rzemiosło filozofa i analityka kultury w Polsce. To nierozumienie samego poziomu w mojej pracy, to bagatelizowanie jej w samych pochwałach, a przedewszystkiem sami ci chwalący. Co jest pomiędzy mną a nimi? Dziesięć lat, dziesięć lat obiecuję sobie nieustannie, że wreszcie natrafię na żywy nurt, który wyniesie mię na swobodną przestrzeń. ***! Czy choćby na jedną chwilę rozumie on, czem jest dla mnie niemożność działania. Dość, już dość, gdyż trucizna tych refleksyi nie da się ubezwładnić przez wypowiedzenia.


20. II.
Biegeleisen właściwie zasługiwał by na solidną odprawę[106]. Jest on bardzo przekonany o poważnem znaczeniu jego argumentu z czasem dysypacyjnym. Jest to dość śmieszne. Czas dysypacyjny jest niewątpliwie inną, niż czas astronomiczny postacią unormowania stosunków między durée w nas, a różnemi durée poza nami. Należy on jednak do tego samego typu konstrukcyi, co i czas astronomiczny. Różność tych konstrukcyi jest tylko pięknem potwierdzeniem (ale już blizkiem powierzchni, drugorzędnem) widzenia rzeczy Bergsona. Chłopięta ze szkoły Twardowskiego[107] nazbyt są przeświadczone, że wiedza bywa solidną tylko u nich. »Grzeszy niewiadomością« wyraża grzeczne przypuszczenie pan Biegeleisen o Bergsonie. Filozof może nie znać wszystkich faktów — choć powinien znać ich jak najwięcej, ale jego zadanie zaczyna się dopiero na podstawie tej znajomości, jako wyczerpująca i wszechstronna eksperymentacya wewnętrzna. W tej specyficznie filozoficznej dziedzinie Biegeleisen jest całkowicie bezsilny i nieustannie zdaje mu się, że ten lub ów fakt jest ostatecznym argumentem przeciwko jakiemuś widzeniu rzeczy, dlatego tylko, że nie umie wykonać ani jednej oryentacyi filozoficznej, że fakty tkwią w nim martwo, że słowem filozofia jest dla niego równie obca, jak literatura, poezya, historya, polityka. Być może, że ma on jakąś wartość w jakiejś dziedzinie. Nie umiem sobie jednak wyobrazić, jak ta dziedzina wygląda. Nudzi mię ten mój akademicki i uroczysty krytyk. Brr!.. Wizya pralni, kołnierzyków, mankietów — całej galicyjskiej anglomanii. — Respectability! Niech was dyabli wezmą!
Pan Brzozowski, pisze Biegeleisen — uważa stanowisko Bergsona za dowiedzione. Niewątpliwie — choć nie w ten szkolarsko-prawniczy sposób, w jaki rozumuje czarno-żółta głowa redaktora Widnokręgów. Bo Bergson może tu pozostać poza dyskusyą. I wcale w innej drodze można dojść do tych samych stanowisk, trzeba dojść, jeżeli się jest filozofem t. j. myśli się całokształtem swego moralnego doświadczenia. Właściwie nieustannie rzeczy toczą się o to: w jaki sposób jakakolwiek treść intelektualna może wyrażać byt pozaludzki, być z nim zrównana. Jeżeli idzie panu Biegeleisenowi o autorytety — stary Berkeley wystarcza. Ci panowie mają przed oczyma zaledwie mały zakątek umysłowego świata, jedynie pewną dziedzinkę poznania naukowego. Ona im przesłania wszystko dla braku doświadczeń wewnętrznych i tej potrzeby, która prowadzi do ich zdobywania. Gdy wchodzą oni do filozofii — przestają być artystami, poetami, obywatelami, historykami, ludźmi. Potem załatwiwszy się w odpowiadający takiemu zacieśnieniu karykaturalny, biurokratyczny sposób z filozofią, wracają do życia.



Poezya Shelleya istotnie jest fenomenem trudnym do scharakteryzowania. Wątpię, czy istnieje tu coś poza stopniem niejasnej tendencyi. Ani Wordsworth, ani Coleridge nawet, ani Lamb (pomimo ciasnej sfery), ani tembardziej Blake nie mogą być porównywani pod względem głębokości i jedności z Shelleyem bez wielkiej dla tego ostatniego ujmy.



Trzeźwa, analizująca myśl dokładnie zdaje sobie sprawę, jak przypadkowo, historycznie i zewnętrznie uwarunkowanym jest tworem taka kategorya klasyfikacyjna, jak romantyzm. Zewnętrzna historya tego terminu byle tylko z odrobiną w głąb sięgającego krytycyzmu, oraz zmysłu i zainteresowania psychologicznego, przeprowadzona — byłaby niewątpliwie najlepszym wstępem do filozoficznych roztrząsań. Historya prawdziwa, rzetelna, odtwarzająca proces jest celem znowu tego przejściowego filozoficznego stadyum. Ale czy to wszystko przeszkadza mi ujmować myśli własne w rozumowaniu i rozmyślaniu o romantyzmie — t. j. czy przeszkadza to mi wszystko nadawać ten tytuł moim myślom.
Chory jestem, nie mogę, nie chce mi się pisać.



Balzac dąży w swych powieściach do wzbudzenia i utrzymania interesu dla rozwoju namiętności, traktowanych niezależnie od wszelkich sentymentalnych domieszek. Nie idzie mu o współczucie, ani o wzbudzenie tego samego tonu, lecz o jasnowidzenie intelektualne ukazujące namiętność w całym jej pozaetycznym, pozaracyonalnym charakterze. Osiąga on to, wzbudzając w nas i utrzymując poczucie tej rzeczywistości, która jest przez namiętność zagrożona. Interes dla tej rzeczywistości daje ciągłość tym powieściom, skupia uwagę. Teologia i socyologia Balzaca są elementem integralnym jego artyzmu. Ciekawy musi być stan umysłu krytyków, zdolnych wyobrazić sobie, że taki jak Balzac pisarz, może wprowadzać do swego dzieła elementy absolutnie pozaorganiczne. Ale przyjmują oni rezultat — styl Balzaca, i przyjąwszy, myślą, że teraz mogą usuwać tony, z których ten styl się składa.



Nigdy syntetycznego ujęcia — nigdy historycznej perspektywy — nigdy idei oświetlającej wielkie dziedziny faktów. Któż jeżeli nie Irzykowski powinien był spostrzedz, że dramaty Kleista, Hebbla (Bernauer) są doskonałą antytezą Samuela Zborowskiego, ale Irzykowski woli pisać »lombard paradoksów,« kuźnię bluźnierstw[108] i inne głupstwa, nad któremi unoszą się tumany kurzu i moli. O Galicyo!


11. marca.
Muszę zapisywać myśli w miarę, jak ukazują się one. Przekonałem się, jak łatwo one giną. Ale zmęczony jestem i w ciągu pisania ginie mi barwa, ton, ciepło. Poprzestać muszę na suchej notatce.
Kobiety Tomasza Hardy’ego[109]. Zasadniczy punkt jest stosunek intelektu do płci. Intelekt nie chce utożsamić się z płcią. Sue w »Judzie« spogląda z przerażeniem, nieufnością na własne swe ja płciowe. Eustacya pragnęła uwierzyć w swą umysłową naturę, pociąg do interesującego kulturalnie, interesującego jednak właśnie dla tego, że jest ona w stanie niepokoju i rozdwojenia. Laodiceanka spełnia obowiązek, udziela satysfakcyi. Coś podobnego i w Lady Constantin(?). Mistrz kobiecej psychologii, głębszy niewątpliwie od Strindberga.


5. kwiecień.
Coleridge mówi o Sir Tomaszu Brownie, że był on bezwiednym Spinozystą; podobny pogląd wygłasza Saint-Beuve o Montaigne’u. Spinozyzm polega, jak sądzę, na tem, że uważamy kulturę w najogólniejszem znaczeniu tego wyrazu za wynik nieznanej nam wartości, że jest ona dla nas skutkiem i formą istnienia niepoznawalnej istoty; sam punkt widzenia zarówno Heglowski, jak Vica, Newmana, mój etc. uznaje wszelkie wartości i wszelkie właściwości wartości za wyniki i formy istnienia kultury. Swedenborg mówi: — Biada każdemu, kto na początku kładzie naturę. Stosunek do Boga jest sumą i istotą wszystkich tych stosunków, stanowisk, sił, dążeń, które tworzą kulturę. Kultura jest wyjściem poza człowieka aktualnego, by go przetworzyć z poza niego. Nadludzkie tworzy człowieka i określa go. Cała przyroda trzyma się na nadprzyrodzonem. Są to nie poglądy, lecz głębokie i niezaprzeczalne fakty. Stosunek do Boga musi zawierać w sobie moment, który nie pozwala mu stać się częścią, a choćby tylko sumą człowieka aktualnego. Nie może on być pojęciem. Bóg — pojęcie jest tem samem, co natura. Takiem jest znaczenie Trójcy. Czy to widział w ten sposób S. T. Coleridge? Chcąc zrozumieć tajemnicę Trójcy powinniśmy ją wyprowadzić z istoty współżycia ludzkiego. Bóg jest podstawą i źródłem wszystkich stosunków międzyludzkich. Czy wyprowadzić w ten sposób ten dogmat znaczy to odebrać mu walor religijny? Bynajmniej. Życie ludzkie jest religią, jako fakt i usiłowanie zrozumienia go, uświadomienia, ujęcia tworzy religię jako myśl, wiarę, świadomość. Człowiek jest tak zbudowany, że dążąc do poznania siebie odnajduje Boga. Ale wtedy Bóg jest czemś tylko ludzkiem? Nadzwyczajne. Jak gdyby prawda była pozaludzka. Poznając siebie człowiek poznaje budowę bytu, budowę prawdy, wrasta w nią myślą, tak jest w nią wpojony istnieniem.



W powieściach Hardy’ego są komedyowe charaktery, ale niema naokoło nich komedyowego nastroju. To co czyni ich komedyowymi staje się w odczuciu autora poważną rzeczą. Ciąży na nim. Meredith współczuje ze zwycięstwem, solidaryzuje się z niem. Hardy z dźwigającemi barkami. Jest w nim pewna cyklopiczność. Geist der Schwere.



Wells nie ufa doskonałości. Zarówno w poznaniu, jak w etyce. Stąd jego powiedzenie o Chrystusie. Stąd pewna bloatwise(?), obrzękłość w jego powieściach. Jego ludzie są z tłuszczu, mają na sobie i naokoło siebie jego pot i kurz. I w tem wszystkiem »beauty«. To jest niewiadomo dlaczego podoba się to, nie mające właściwie nic coby usprawiedliwiało to podobanie, to astmatyczne, zadyszane, brudnawe istnienie. W Twainie niezrównanie więcej zdrowia. Doznaję wrażenia, że słyszę samo brzmienie głosu, intonacyę tego »beauty« wymawianego przez Wellsa i że jest w tem coś bezradnie zmysłowego, lubieżnego bez namiętności, zadziwionego przez zachód słońca wśród trawienia i łączącego te dwa fenomeny w jedno nawpół-cielesne odczucie.



I know, I know Newmana nie jest dowolnym zwrotem literackim — zresztą u Newmana niema tego rodzaju dowolności, jego pisarstwo jest doskonałym, ścisłym wyrazem myśli. I know, I know jest sformułowaniem niezrównanem faktu trudnego do uchwycenia, lecz niezaprzeczalnego, stanowiącego najgłębszą podstawę naszej istoty. Na dnie naszej duszy jest światło. Pozostaje ono w łączności z słońcem niegasnącem i wie o tem, wie, że wie prawdę o każdej rzeczy, która się jej ukaże, gdyż jedynemi rzeczami, jedynemi rzeczywistościami są decyzye woli, fakty, a raczej akty — czyny moralne. Wiemy, że wiemy całą prawdę o nich i widzimy każdą różnicę, każde odstąpienie, zboczenie, uchylenie od tej prawdy, ale ująć ją wprost, sformułować in abstracto i ex professo nie jesteśmy w stanie.
I know, I know Newmana — to znakomite określenie tego, co tak wspaniale zresztą wypowiedział Pugno w Voce o świadomości religijnej, a raczej o budowie duchowej natur religijnych.
Nie zapomnieć, nie utracać z oczu tego I know I know.
Każda wiara w zbawienie człowieka musi być uniwersalna. Katolicyzm jest nieuchronny.
Nieuchronnym, w samej idei człowieka zakorzenionym faktem jest kościół. Człowiek jest niezrozumiałą zagadką bez kościoła. Życie ludzkie jest szyderstwem i igraszką, jeżeli kościoła niema.



Mental »hinterland« H. G. Wellsa nie zapomnieć i nie stracić z oczu. W gruncie nie myliłem się — jest to przecież coś spowinowaconego z owem »it« Marca Twaina.
Dość ciekawy punkt widzenia w polityce przy czytaniu Wellsa. Każda klasa ma swój sposób życia i wynikające z niego zaspokojone lub niezaspokojone potrzeby. To stanowi nieuniknioną jej ograniczoność, ale poza obrębem tych granic, może istnieć i in potentia istnieje zdolność i wola konstrukcyi społecznej. Konstrukcya ta jest jedynym właściwie przedmiotem polityki. I ona tylko wchodzi w rachubę. Zdolność, lub niezdolność konstruktywna jest tem, co kwalifikuje, lub dyskwalifikuje polityczne klasy. Najczęściej jednak uważa się wprost inny, niż nasz klasowy habitus za źródło wszystkich klęsk i braków naszego ustroju politycznego i bezwiednie uważa się sam brak tylko tego habitus, lub posiadanie habitus sympatycznego za zdolność polityczną i źródło nadziei.


PRZYPISY I OBJAŚNIENIA.
WSTĘP.

Wydany w połowie r. 1910 zbiór studyów społeczno-filozoficznych, objęty tomem „Idee“, miał być wedle pierwotnego zamysłu autora zaokrąglony i zreasumowany pewnego rodzaju autobiografią intelektualną, artykułem konkludującym p. t. „Dzieje pewnego umysłu“, w którym Brzozowski pragnął skreślić „własną — jak pisał — naturalnie wyłącznie filozoficzną teoretyczną autobiografię“. „Ale przy próbach wykonania okazało się — donosił w liście z 14 kwietnia 1910 r. — że to rozrosłoby się pewno w wielki tom, trudny do napisania. Sądzę więc — pisał — że dobrze będzie poprzestać 1) na przedmowie, 2) na zakończeniu zawierającem coś w rodzaju mojego Discours sur la methode“.
Porzucona na razie myśl autobiografii widocznie nie całkiem jednak poszła w niepamięć. Odżyła na nowo w innej formie, wyłaniając ze siebie niniejszy „Pamiętnik“ w długich miesiącach najbliższej zimy, kiedy twórczość autora skazana długotrwałą chorobą na przymusowy wypoczynek musiała sobie w pisaniu dziennika szukać tymczasowego bodaj surogatu systematycznej, ześrodkowanej pracy literackiej. Że zrazu „Pamiętnik“ miał pełnić głównie tę zastępczą tylko rolę w okresie czy momentach pewnego osłabienia wytężonej dotychczas twórczości, świadczyłaby przedewszystkiem ta okoliczność, że ciągłość jego urywa się i ustaje zaraz w tym miesiącu następnego roku, w którym po dłuższej przerwie zaczyna się znów ożywiać praca ściśle literacka. (Studyum o Karolu Lambie i Józefie Konradzie w „Głosach wśród nocy“). Świadczyłaby zresztą o tem i sama treść „Pamiętnika“, oraz jej charakter. Składają się na nią bowiem w przeważnej części luźne uwagi i dorywcze zapiski, wybłysłe z chwilowej inspiracyi rzuty i odruchy myśli, kreślone zazwyczaj na marginesach książek, równocześnie studyowanych, dotyczące głównie pisarzy, których lekturę autor właśnie uprawia. Z rzadka tylko, tu i ówdzie te ściśle rzeczowe poglądy i rozpatrywania przerywa wynurzenie osobiste autora, a i tych treścią są przedewszystkiem projekty, plany i zarysy prac zamierzonych w najbliższej przyszłości, wycieczki polemiczne, zwrócone przeciwko głosom postronnym o pracach dotychczasowych lub wreszcie rozrachunki ze zwalczanemi przez siebie stanowiskami i prądami umysłowymi w Polsce. Zapisując te okruchy impulsywnie napływających myśli „sub specie poruszenia duchowego“ ratował je w ten sposób Brzozowski od grożącego im rozpłynięcia się bez śladu w niwecz pod mgłą oddalenia, chronił przed łatwem w tego rodzaju wybuchowej eksploatacyi twórczej, jakiej typ przedstawiał, zapomnieniem, gromadził jako tymczasowy, przygotowawczy materyał do dalszego rozsnucia, rozwinięcia i pogłębienia w pracach późniejszych. Miał zresztą pełną świadomość, że te „nieprodukcyjne godziny, dnie, tygodnie, to zarazem rosnąca przyszłość jego“, to nieprzerwany wytrwały okres statecznej konsolidacyi wewnętrznego dojrzewania i twardnienia, okres, w którym duszę nie tylko odświeżał, zasilał i karmił, ale i wyplątywał z tysiąca matni, rozprostowywał, wzmacniał, uodporniał i uzbrajał w doskonalsze narzędzi i organy. Tem zaś droższym i cenniejszym musiał mu być każdy nowy węzeł, załom i pzryrost procesu myślowego, każde świeże zatknięcie nowego punktu orjentacyjnego wzdłuż zasadniczych linii wytycznych, że ani na chwilę nie przestawał czuć pod zdaniami, jakie kreślił, ciepłego tętna żywej rzeczywistości duchowej, że, zdając sprawę z rzeczy głęboko, szczerze, surowo i poważnie przeżywanych, miał zarazem prawo przeżyciom swym przypisywać objektywne znaczenie prawd, zdobywanych długą i ciężką pracą myśli za całe pokolenie, którego przedstawicielem i przodownikiem mógł się śmiało określić. Czuł bowiem i wiedział, że „nie chodzi mu o jego teorye osobiste, lecz o sprawy życia i śmierci umysłów, urabiających się i kształcących z nim razem w Polsce“. Stąd właśnie czerpał asumpt i uprawnienie do kreślenia tych notatek, „w formie dziennika — jak mi pisał — z rekapitulacyą gdy jest nastrój“, a byłyby się one niewątpliwie w miarę postępu zbliżały z biegiem czasu coraz bardziej do pierwotnie projektowanej formy autobiografii intellektualnej, i ogarnęły całokształt burzliwych dziejów jego umysłu, których szkic w przedmowie do „Idei“ starał się był zarysować. Na razie jednak stosunkowo najmniej „Pamiętnik“ zawiera tych retrospektywnych wspomnień z przeszłości, ograniczając się zresztą w tym zakresie do autobiograficznych faktów wczesnej młodości. Zdaje mi się atoli, że na samem dnie dążności rekapitulacyjnych spoczywał właściwy, utajony zamiar poruszenia i wyświetlenia całego przebiegu tej fatalnej sprawy z przedostatniej doby życia, która tak tragicznym brzemieniem zaciążyła mu na losach i duszy.
Przygotowując na życzenie Wdowy po ś. p. Brzozowskim „Pamiętnik“ ten do druku, w zasadzie postanowiliśmy w myśl woli autora, na pierwszej karcie rękopisu wyrażonej, drukować tekst cały bez jakichkolwiek zmian, skróceń lub opuszczeń. Pod tym względem nie uczyniliśmy również wyjątku dla tych ustępów „Pamiętnika“, które zawierają ostre, gwałtowne, nieraz może przykre ataki na szereg osobistości ze świata nauki, literatury i polityki i nazwiska ich podawaliśmy bezwzględnie w pełnem brzmieniu. Wywołać to może niewątpliwie zdziwienie w dobie, w której konwenans towarzyski zapanował w polskich sferach literackich niepodzielnie, a szczere sądy i opinie wypowiada się możliwie szeptem tylko i przy drzwiach zamkniętych. Wbrew tym konwenansom wychodziliśmy z założenia, że Brzozowski za życia w atakowaniu licznych swych przeciwników, nieraz bardzo możnych, żadnymi względami nigdy się nie krępował, występując do walki, która była jego żywiołem, zawsze z otwartą przyłbicą i zawsze godząc w imiennego współzawodnika. Co prawda w odwecie odpłacono mu to później, zbiorowo już i bezimiennie, z grubo lichwiarskim naddatkiem.
Nie wymienialiśmy natomiast w tekście obojętnych nazwisk takich osób, odznaczając je początkową literą, które na widowni publicznej znane być nie mogą i z którymi Brzozowski zetknął się tylko wskutek ściśle prywatnej znajomości. W dwóch ustępach, które w objaśnieniach wskażemy, opuściliśmy kilka wierszy z dziecinnych wspomnień autora, jako nie nadających się na razie do druku. Jeden epitet zaś, zbyt obelżywy, wyeliminowaliśmy z tekstu. W kilku miejscach autor sam posługuje się inicyałami tylko, zamiast nazwiskami. Są one jednak zbyt przejrzyste i dotycząc osób, o których niejednokrotnie w „Pamiętniku“ jest mowa, nie potrzebowały uzupełnienia.
Odczytanie rękopisu przedstawiało znaczne trudności, wymagało dużo pracy i czasu. Obejmuje on zaledwie pięćdziesiąt dwie i pół stronicy zwykłego nieliniowanego kajetu w ceratowej oprawie formatu 17½/27 cm. Zapisany jest jednak gęsto drobnem, sianem, Brzozowskiemu właściwem i charakterystycznie nieczytelnem pismem, unikającem zamykania i kropkowania liter, a zasadzającem się często na wiązaniu samych niezróżnicowanych, jednorodnych kresek. Godzinami trzeba było nieraz ślęczeć nad jednem słowem i raczej odgadnąć je na podstawie znajomości słownictwa i innych dzieł autora niż odcyfrować. Przy tej robocie, zarówno jak i przy wertowaniu biblioteki Brzozowskiego celem częściowego bodaj zrewidowania lektury, o którą „Pamiętnik“ potrąca, był mi wielce pomocny p. Michał Rudnicki, tłumacz studyów Sorela „O sztuce, religii i filozofii“, za co Mu imieniem Wdowy na tem miejscu składam podziękowanie.
Mimo wysiłki nie udało nam się jednak w kilkunastu miejscach odcyfrować pojedynczych słów tekstu, i miejsca te pozostawiamy wykropkowane, o ile były zgoła nie do odczytania, znaczymy je zaś pytajnikiem w nawiasie, jeżeli pozostawała pewna wątpliwość co do trafności interpretacyi.
Do tych ustępów tekstu, które zdaniem naszem wymagały pewnego komentarza, podajemy poniżej objaśnienia, jakie wydawały nam się potrzebne do pełnego ich zrozumienia. Informacyi faktycznych nie podawaliśmy o tych dziełach i pisarzach, o których czytelnik mógł był już z poprzednich pism autora lub z ogólnych podręczników literatury europejskiej powziąć wiadomość. Korzystaliśmy natomiast ze sposobności, aby w odpowiednich miejscach zużytkować korespondencyę autora z ostatnich czasów, o ile mieliśmy możność nią rozporządzać, przytaczając in extenso ważniejsze jej ustępy, poruszające tematy, przedmioty i zagadnienia, którym autor równocześnie w „Pamiętniku“ uwagę swą poświęcił.

Ostap Ortwin.






  1. Revue bleue, tygodnik polityczny i literacki w Paryżu, założony w r. 1863.
  2. The Ordeal of Richard Feverel, jedna z główniejszych powieści Jerzego Mereditha (1859), znakomitego powieściopisarza angielskiego (*1828 †1909), którego dzieła zdobywają sobie teraz dopiero zwolna, ale statecznie coraz liczniejsze koła wielbicieli.
  3. Lasy Westermainu, The Woods of Westermain, dłuższy poemat Mereditha, cytowany przez Brzozowskiego w „Głosach wśród nocy“ w rozdziale „O wychowawczem znaczeniu literatury angielskiej“. (Poems by George Meredith, vol. 1. London. Constable & Company Ltd. 1909. str. 73).
  4. Notatka ta odnosi się do książki myśliciela angielskiego Francis Herberta Bradleya p. t. Appearance and Reality, którą autor w grudniu 1910 studyował.
  5. L’Averroès et l’averroïsme, znane dzieło Renana (1852).
  6. Amazing Marriage, tytuł jednej z powieści Jerzego Mereditha. — Katolicyzm w Anglii — essay z II tomu „Essays critical and historical“ J. H. kardynała Newmana p. t. Catholicity of the anglican church.
  7. Tow. Łunaczarski, pisarz i teoretyk rosyjskiego socyalizmu, który wraz z Gorkim odwiedził był Brzozowskiego w Florencyi. — Siengalewicz, dyrektor wyższego gimnazyum w Lublinie, do którego Brzozowski uczęszczał. (Patrz „Pamiętnik“ str. 86).
  8. 8,0 8,1 Aluzya do artykułu p. Dra Feliksa Konecznego redaktora „Świata słowiańskiego“ p. t. „Teorya Grunwaldu“. (Przegląd Powszechny, 1910, lipiec). Artykuł ten znany był autorowi z przedruku w „Widnokręgach“ z dn. 10 sierpnia 1910. Z. X.—XII. Wzmianka o nim powtarza się jeszcze na str. 132.
  9. Cytata angielska, wzięta ze studyum J. H. Newmana „Poetry, with reference to Aristotle’s Poetics“ w „Essays critical and historical“ vol. I. p. 21.
  10. Nad tomem o Newmanie pracował Brzozowski od roku, przeznaczając go dla wydawnictwa „Symposion“. Część rękopisu, obejmującą kilkadziesiąt stronic wstępu i sto kilkadziesiąt tłumaczenia, przysłał był nakładcy z końcem września 1910 r. Z pracy tej widocznie niezupełnie był zadowolony, skoro zamierzał ją zmienić wedle innego planu.
  11. Definicja patosu Etyki Spinozy.
  12. Thode zaopatrzył w przedmowę „Fioretti“ św. Franciszka w przekładzie niemieckim, wydanym u E. Diederichsa w Jenie.
  13. Democratic Vistas, jeden rozdział z prozaicznych pism Walta Whitmana, poety północno-amerykańskiego. wydanych pod zbiorowym tytułem „Specimen days and collect“. Stanowi on ciekawy komentarz do twórczości Whitmana, w którym kreśli on ideał demokratycznej przyszłości Stanów Zjednoczonych.
  14. O Krasińskim mówiłem bezlitośnie“ prawdopodobnie podczas swych wakacyjnych wykładów w Zakopanem w r. 1905.
  15. O Whitmanie pisał Brzozowski, jak tu się wyraża, „niesprawiedliwie i sucho“ w Legendzie młodej Polski na str. 445, w rozdziale XII (Dusza samotna).
  16. Aluzya do pięknego zresztą studyum prof. Szymona Askenazy’ego o Tainie pomieszczonego w jego „Studyach historyczno-krytycznych“, a napisanego w przededniu śmierci Taine’a, jeszcze zimą 1892 r. Jedynie w rozdziale IV. tego studyum znaleźliśmy kilka luźnych, wytykających Taine’owi zbytek pessymizmu, uwag, wobec których aluzye Brzozowskiego mogłyby mieć uzasadnienie. (Patrz Studya historyczno-krytyczne. Wydanie drugie — przejrzane i poprawione. Kraków, 1893. Str. 332, 334 i 341).
  17. Sainte Beuve pisze o Armand Carrelu w Causeries du Lundi, t. VI. (wyd. Garnier-Frères); zacytowaną uwagę o stylu zawiera ustęp na str. 97—8 tejże książki.
    „Ces termes abstraits et doctrinaires étaient“ alors reçus, et je ne les relève chez un des bons écrivains de l’ècole historique que parce que les chefs de cette école et lui-même se montraient alors de plus sévêres contre les écrivains qui appartenaient à l’école qu’on appelait d’imagination, et qu’ils se censidéraient par rapport à ceux-ci comme infiniment plus classiques. Mais employer ces termes désagréables et ternes, c’était aussi une manière bien sensible de ne pas être du siècle de Louis XIV“.
    Armand Carrel, publicysta franucski (1800—1836), wraz z Mignetem i Thiersem, główny w r. 1830 redaktor opozycyjnego pisma „National“, nieubłagany przeciwnik rządu i wyznawca zasad republikańskich, który bystrością umysłu i nieposzlakowanym charakterem górował w publicystyce swego czasu. Wydał również pisma zbiorowe Couriera. (Patrz przypis do str. 141). Jego „Oeuvres politiques et littéraires“ wydali Littré i Paulin w 5 tomach w r. 1858.
  18. P. Walery Gostomski, znany literat i krytyk warszawski, w przejeździe do Rzymu, odwiedził w tym czasie autora w jego mieszkaniu florenckiem. W ustępie tym autor nawiązuje widocznie do rozmowy, jaką miał z swym gościem. O odwiedzinach tych wspomina mi Brzozowski w liście znacznie późniejszym (z dn. 26/I 1911).
    »Mówił mi — dodaje — że pisał z powodu Legendy do Sfinksa, ale to, co mówił, było nudne i bez znaczenia. Naturalnie, że jeżeli nikt nie zajął się filozoficzną stroną Legendy, to tembardziej Ideje muszą być dla piszącego intelektu polskiego zjawiskiem zupełnie komicznie izolowanem«.
  19. O Żeromskim patrz jeszcze str. 122, 123 i 127 „Pamiętnika“, i przypis do str. 123. Sądzę, że stosunek Brzozowskiego do ostatniej fazy Żeromskiego twórczości był co najmniej chwiejny i to nie zawsze na jej korzyść. Dyskusyę na ten temat kilkakrotnie przeprowadzaliśmy ze sobą ustnie, pisemnie i pośrednio przez osoby trzecie. Do niej to właśnie czyni Brzozowski aluzyę. Ze swej strony starałem się Brzozowskiego nawrócić przeciwko Żeromskiemu. Nie zdaje mi się bowiem, aby sąd o twórczości tego pisarza, stanowiącego dziś dla postępowych i socyalistycznych kół polskich pewnego rodzaju tabu i palladium autoubóstwienia, musiał być zależny od poglądów społecznych i politycznych. Przeciwnie, mam to głębokie przekonanie, że na ustrój duchowy radykalnej młodzieży naszej obojga płci, charakter i ton twórczości Żeromskiego wywiera wpływ rozkładczy, działając nań jak toksyna, co przecież nie może przyczyniać się do pozytywnego wzrostu i skutecznego napięcia t. zw. rewolucyjnych kół w Polsce, które pod względem wstecznej formacyi umysłowej i zacofanych metod myślenia wloką się dziś prawie na tyłach wszystkich innych obozów, istne marodery cywilizacyi europejskiej, niepoprawne upiory romantyzmu. Że Żeromskiego możnaby uważać za najgłębiej, najsilniej, najodważniej czującego z pośród żyjących pisarzy współczesnych — przeczyć nie odważyłbym się, ale klasycznie typowy, w spazmach, szlochach i sercowych palpitacyach rozmiłowany feminizm tego czucia i histeryczną erotykę jego rewolucyonizmu, tak daleką od męskiej gospodarki duchowej, a tak niebezpiecznie blizką effektownym pozom melodramatycznego heroizmu, mam prawo uważać za składnik w budowie zwycięskiej, dojrzałej, hartownej kultury narodowej co najmniej — niepożądany.
  20. Dawid — pan Władysław Dawid, przyjaciel autora, znany filozof i pedagog warszawski, były wydawca i redaktor tamtejszego „Głosu“, później „Przeglądu społecznego“ i „Społeczeństwa“, których Brzozowski był jednym z najpłodniejszych współpracowników. Wspomina też o nim kilkakrotnie w różnych miejscach niniejszego Pamiętnika.
  21. Ogród fraszek Wacława Potockiego autor musiał niedawno właśnie studyować, książkę tę bowiem sprowadziwszy sobie w marcu 1910. w wydaniu kompletnem prof Brücknera, pisze o niej w liście do swego nakładcy: „szczególniej Potocki był dawnem mojem marzeniem i widzę już, że lepszej książki, gdy chodzi o odświeżenie mowy, przysłać mi pan nie mógł“.
  22. Enquête sur la monarchie, dzieło Charles Maurasa, teoretyka francuskiego rojalizmu, duchowego następcy Józefa de Maistre’a. — Réflexions sur la violence — dzieło Jerzego Sorela.
  23. Jest to to, co St. Mendelson nazywa słusznie machiawelizmem Sorela O macchiaweliźmie Sorela Brzozowski napomyka również w „Ideach“ (Bergson i Sorel, str. 256): „Sorel nie macchiavelizuje, choć ma on do tego skłonność i jest to jeden z braków tego pięknego umysłu, wyworzonych w nim przez zapoznanie się i walkę z retorami, gdy rozstrząsa on z głęboką bezstronnością teorye i hasła, najdalej od siebie stojące i t. d.
  24. Witołd Klinger, przyjaciel Brzozowskiego i dawny jego kolega z lat szkolnych w gimnazyum niemirowskiem, profesor filologii klasycznej na wszechnicy w Kijowie, który po śmierci przyjaciela wydał cenne i ważne dla poznania moralnego wizerunku zmarłego studyum p. t. „Stanisław Brzozowski, jako człowiek“ (Kraków, 1912). Druga wzmianka o nim na str. 151 „Pamiętnika“.
  25. Wzmianka o książce J. Wł. Dawida, p. t.: Inteligencya, wola i zdolność do pracy.
  26. O dogmacie Trójcy patrz w „Ideach“ roz. o Loisym, str. 487.
  27. W Ideach spłaciłem dług wdzięczności Przybyszewskiemu — patrz przedmowa do Idei, str. XV—XVIII.
  28. M. Limanowski, geolog, syn Bolesława Limanowskiego, przyjaciel autora i jeden z tej szczupłej garstki obrońców, która miała odwagę go bronić, a nie tchórzliwie umywać ręce.
  29. Oberman, znana powieść francuskiego autora Etienne Rivert de Senancourt’a (1770—1846), wyd. w r. 1804).
  30. Robert Burton, polihistor angielski (1577—1640), autor dzieła The anatomy of melancholy (Oxford, 1621). Patrz Taine Hipolit. Histoire de la Littérature Anglaise. T. I. Str. 374 i n.
  31. Mowa o dziele The life of Samuel Johnson by James Boswell, 2 t. London. Published by J. M. Dent & Co. O książce tej pisze mi Brzozowski w liście z 26 stycznia 1911 r.
    »Leżąc w łóżku, przeczytałem książkę cudowną: życie dr. Samuela Johnsona, napisane przez Boswella, olbrzymie dzieło, które czyni nas raz na zawsze osobistymi znajomymi człowieka niemal sokratycznego. Biografia nigdy nie dała tak żywego poczucia indywidualności; nie wiem, czy to jest tłómaczone, ale w Angli to jedna z najpopularniejszych książek«.
  32. Piotr Lasserre, znany autor dzieła Le romantisme français. Mowa o nim kilkakrotnie w „Leg. młod. Pol.“
  33. W The Friend S. T. Coloridge czyni uwagę. The Friend, zbiór essayów, poświęconych zagadnieniom politycznym, moralnym i religijnym, w dwóch seryach. Pełny tytuł brzmi: The Friend. A series of essays to aid in the formation of fixed principles in politics, morals and religion, with literary amusements interspersed by Samuel Taylor Coleridge (wyd. 1818). (Brzozowskiemu dzieło to było znane z edycyi The York library. London. George Bell and sens. 1904). Streszczoną przez niego uwagę znaleźliśmy w części I. (Essays: Introductory) na str. 65. Brzmi ona w przekładzie: „Dlaczego ludzie dają się uwodzić chwili obecnej? Oczywiście z tego powodu, ponieważ wyobrażenia ich są w jednym wypadku niewyraźne, w innym żywe, ponieważ wszelkie zmącone wyobrażenia budzą w nas niepokój i ponieważ niepokój zdolny jest nas popchnąć do przestępstw, które nie tylko żadnej nam nie rokują rozkoszy, lecz nawet nie wpłyną na usunięcie naszego niepokoju. Taką to zaiste jest ciężka kara przez naturę związana z przestępstwami nałogu, polegającą na tem, że w miarę słabnięcia motywów wzrastają podniety. Żadna rzecz, nawet światło samotnego kagańca w oddali nie kusi zamglonego umysłu ku sobie; ale własny jego poza nim niepokój napiera nań, jakby żelaznym bodźcem przeznaczenia. Cóż tedy jest lub może być zabezpieczeniem, lekiem, przeciwdziałaniem, jeśli nie przyzwyczajenie umysłu do jasnych, wyraźnych i zrównoważonych pojęć o wszystkich możliwych przedmiotach wyobrażenia i zachowanie w ten sposób uczuć głębokich, już z samego przyrodzenia towarzyszących owym ciemnym ideom, do moralnego udoskonalenia istoty ludzkiej i do pielęgnowania tych uczuć, pomimo, a raczej nawet wskutek swej niejasności niezbędnym — zachowania ich zatem dla rzeczy, które już sama ich wzniosłość czyni nieokreślonemi, zarówno jak je wzniosłemi czyni ich nieokreśloność, rzeczy dotyczących zatem idei bytu, formy, życia, rozumu, praw sumienia, swobody, nieśmiertelności, Boga. Łączenie z przedmiotami naszych zmysłów pojęć niejasnych, w następstwie zaś żywych uczuć, które zawdzięczamy tylko niemateryalnym i nieznikomym rzeczom, jest dla serca profanacyą, przesądem zaś dla umysłu“. W odsyłaczu do tego ustępu Coleridge sam zaznacza, że nie wyraża się tu tak jasno, jakby tego pragnął.
  34. Porównanie S. T. Coleridge’a z Goethem znajduje się u Tomasza Quinceya w jego Reminiscens of the English Lake Poets w rozdziale pierwszym, poświęconym Coleridge’owi na str. 84. (Everyman’s Library edited by Ernest Rhys. London. J. M. Dent). Dotyczący ustęp brzmi w przekładzie: Jako współczesny dzielił on tę samą wadę, pochodzącą z tej samej po części przyczyny, z jednem z jeszcze bardziej i powszechniej od Coleridge’a czczonych, ale daleko mniej potężnem i umysłowo szerokiem bóstwem owych czasów. Mam na myśli Goethego: On również chromał i to chromał na brak uczuć patryotycznych wśród okoliczności znacznie więcej wymagających i budzących patryotyzm. Niewiele dbał on o Weimar, — jeszcze mniej o Niemcy, od Coleridge’a stał zaś o tyle niżej, że Coleridge w rzeczywistości zmuszał się do poddawania się wszystkim uczuciom, jakie świat obchodzą, lubo ich nie żywił, gdy tymczasem Goethe wyrzekł się tych uczuć zarówno w czynach, jak w słowach swych i pismach. Zarówno jeden, jak i drugi przestali istnieć: obu zarówno hołdują ci, co ich znali, jak i tłumy, które ich nie znały. Ale uwielbienie dla Coleridge’a jest wieczne i z roku na rok staje się żywszem, kiedy laury Goethego więdną z każdem pokoleniem, aż przyjdzie czas, kiedy potomność stanie wobec zdetronizowanego bóstwa, zdziwiona, na czem polegała zagadka tego bałwochwalstwa przodków dla bożyszcza próżnego i bez podstawy. (Tomasz de Quincey, pisarz angielski [1785—1859], autor Confessions of a English opium-eater i licznych essayów filozoficznych, teologicznych, krytycznych i ekonomicznych).
  35. ...przy czytaniu G. Bruna teoryi platonicznego zachwytu pięknem. Giordano Bruno. Opere italiane. II. Dialoghi morali. Con note di Giovanni Gentile. (Bari 1908. W wydawnictwie Classici della filosofia moderna. A cura di B. Croce e G. Gentile). Patrz str. 330, 340, 374—376, 383 tegoż dzieła.
  36. opuszczamy ustęp rękopisu, zawierający w 7½ w., pewne szczegóły o stosunkach ściśle prywatnej natury w domu rodzicielskim autora za jego lat dziecinnych. Nie uważaliśmy za stosowne obojętne te zresztą szczegóły podawać już obecnie do wiadomości czytelników. Podobnej treści dwa ustępy, jeden zawierający 7 wierszów rękopisu, drugi dwa tylko, opuszczamy z tych samych względów na str. 118 i 119 Pamiętnika“.
  37. Pośrednia polemika z Janem Lemańskim możliwe, że wymierzona jest przeciwko tegoż zgoła osobliwym, zbyt symplistycznym poglądom na rolę krytyki w „Liście do szanownego krytyka estetycznego, albo do historyka literatury“, zamieszczonym w jednym z rozdziałów „Kamienia filozoficznego“ pod tytułem „Cudzysłów“ (Lwów 1911), na str. 95 i 96. „Różnica między krytykiem estetycznym — głosi tu p. Lemański — a artystą jest ta, że artysta nie leni się wystąpić, że ma wiarę w siebie, że wierzy w swoje istnienie i śmiało powiada: żyję; sądźcie mnie, gańcie lub chwalcie. Krytyk boi się tego wystąpienia; boi się domniemanej zgany, bo wierzy w swoje niepowodzenie raczej niż w zwycięstwo, bo tchórzy; bo kryje się w cień, chcąc ukryć własnego ducha ubóstwo, ukryć swoją pasożytniczość, swoją niezdolność“. „Artysta każdy jest dalszym ciągiem całego szeregu artystów poprzednich, tak jak estetyczny krytyk każdy jest dalszym ciągiem całego szeregu nieudolności poprzednich“. „Krytycy estetyczni i historycy literatury — to ludzie tchórzliwi, samolubni, ambitni lecz nieudolni“. Książkę Lemańskiego p. t. „Kamień filozoficzny“ autor mógł mieć w ręku od dwóch dni zaledwie, jak stwierdziliśmy w zapiskach nakładcy. W każdym więc razie miał czas ją przeglądnąć. Uwzględniając jednak pewien ton urazy osobistej Brzozowskiego w tym ustępie, spowodowany „dowodami złej woli wobec jego pism“ prawdopodobniejszem wydaje się być, że polemika ta jest zarazem odpowiedzią na nietaktowny wiersz Lemańskiego, zamieszczony osobliwszym zbiegiem okoliczności zapewne przez niedopatrzenie redakcyi w tym samym zeszycie lwowskich „Widnokręgów“ (z 10. VIII. 1910), w którym znalazła się również rozprawa Brzozowskiego p. t. „O znaczeniu wychowawczem literatury angielskiej“. Wiersz ten, p. t. Erudyta“, pomieszczony na dobitek tuż przed jego rozprawą, był stąd właśnie znany Brzozowskiemu, który musiał go uważać poniekąd za paszkwil przeciwko sobie zwrócony, a to z powodu złośliwego nagromadzenia w nim szeregu nazwisk tych właśnie autorów, którymi on niejednokrotnie się zajmował w swoich pismach. Drugi ustęp utworu tego, opartego zresztą na równie nieuzasadnionej idyosynkrazyi do krytyki literatury, co pogląd w „Cudzysłowie“ wyrażony, pozwolimy sobie tu zacytować:

    Co stworzyli Fichci, Hegle,
    Kanci, Comci — umiem biegle.
    Wszystkie zagraniczne „gajsty“
    Znam: Ibseny, Marksy, Kleisty,
    I Amiele i Sorele:
    Wszystkich, wszystkich na proch mielę.
    Wiem, co płonie, a co tli się
    W Goethem, w Heinem, w Nowalisie;
    Co w Shakespearze, w Macauley’u,

    W Millu, w Keatsie i w Shelley’u,
    Wiem, co Dante rzekł, Carducci;
    Wiem, czego Machiavel uczy.
    Nikt nie żywił się tak niczem,
    Jak ja Fryderykiem Nietschem.
    Wiem, co Budda, co Mahomet;
    Co jest Krishna, co Bafomet;
    Wiem, co pisał Tomasz z Kempis;
    Wiem, kto kocha zło, kto tępi;
    Wiem, gdzie zła, gdzie dobra rola,
    Jak jaki Savonarola...
    Tak, lecz moje własne dzieło —
    Moje własne — licho wzięło.

    Jeżeli o powyższych pisarzach Lemański powziąwszy wiadomość dopiero z dzieł Brzozowskiego miał istotnie na celu w utworze tym ośmieszyć erudycyę tego właśnie autora, to konkluzya, jaką o charakterze erudycyi tej wypowiada, świadczyłaby tylko, że poza skorowidzem nazwisk dzieła te były dla niego krainą na wszystkie spusty szczelnie zamkniętą. Analogiczną wzmiankę o p. Lemańskim zawiera „Pamiętnik“ jeszcze na str. 61 i 94.

  38. G. K. Chesterton, współczesny pisarz angielski z ostatniej doby, o którym kilkakrotne wzmianki znajdują się już w „Ideach“ i „Głosach wśród nocy“. W jednym z listów do mnie ze stycznia 1910 pisze o nim Brzozowski:
    »Przeczytałem cudowną książkę o R. Browningu G. K. Chestertona. Od czasu Taine’a nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia jasnością kompozycyi. Zwróćcie uwagę na to nazwisko, myślę, że lada dzień Chesterton będzie jedną z najciekawszych znakomitości literackich. Czytam jego szkice. Są i powieści«.

    W kilka tygodni zaś później, w marcu, pisze:

    «Chesterton, o którym wam pisałem, wydał dwie duże książki krytyczne, o Dickensie i o B. Shaw. Ostatniej nie czytałem. Pierwsza jest świetna, choć wolę rzecz o Browningu. Wydał on też parę powieści filozoficzno-humorystycznych. Jedną z nich: »Człowiek, który był czwartkiem« przeczytałem. Przepyszna w założeniu i strasznie zepsuta«.

  39. Dr. S. Johnson dzięki nieocenionemu Boswellowi — patrz przypis do str. 43.
  40. A. C. Benson, pisarz angielski, autor książek o D. G. Rossettim (1904), Walterze Paterze (1906), zbiorku studyów p. t. English Men of Letters (1905) i inn. — Portret Watteau i Sebastyan Storck, dwa rozdziały z „Portretów fikcyjnych“ Waltera Patera.
  41. Stara kobieta, na dłuższy czas przed śmiercią autora planowana pierwotnie p. t. „Mór“ jako odrębna od równocześnie tworzącego się cyklu „Dębiny“ niezależna powieść, której pełny tytuł miał ostatecznie brzmieć „Książka o starej kobiecie“. Z powieści tej w spuściźnie pozostał jedynie fragment, złożony z prologu, dwóch pierwszych rozdziałów, stanowiących pewną zamkniętą dla siebie całość i urywka rozdziału trzeciego. Kilka charakterystycznych wzmianek o tej pracy znajduję w korespondencyi autora ze mną.
    «Powieść pod tytułem Mór zmienia się w dwie, jedną pod tytułem Książka o starej kobiecie a druga w pewien rodzaj polskiego Sartor Resartusa o nieokreślionym na razie tytule«. (2 grudnia 1909). »Mór (Książka o starej kobiecie) może być senzacyjną — gdyż właściwie jest gwałtownym atakiem na idealizm w polityce, na entuzyazm i kult rozpaczy, kultury porażki życiowej — a więc dostaje się wszystkim »świętościom« — a wiele rzeczy »potępionych«, »reakcyjnych« ukazuje swoją rationem essendi. Sądzę, że jest naszym obowiązkiem walczyć całą siłą z tą psychiką klęski i rozbicia; i tworzyć przeciwwagę na gwałt! podnosić choćby brutalnie »pozytywną wartość życia, zdolności do niego«. (List ze stycznia 1910).
  42. „Byron Sokratesem jest poetów, umiał albowiem żywioł poetyczny w życie i w czyn wprowadzić z wiedzą tego, co czyni, a poparł to myślą, pieśnią, energią czynności swojej — owocem, przez nią otrzymanym i śmiercią wreszcie. — Ecce poeta!“ (Cypryan Kamil Norwid. O Juliuszu Słowackim. Kraków. Książnica naukowa i artystyczna. 1909. Lekcya pierwsza. Str. 15).
  43. Wybór dzieł kardynała J. H. Newmana opracował Brzozowski, jak wiadomo dla wydawnictwa „Symposion“. Fragmenty tego wyboru z przedmową tłómacza, skreśloną w dwóch odmiennych redakcyach wchodzą w skład XIX. tomu tego wydawnictwa. Patrz przypisek do str. 14.
  44. Wzmianka o Lemańskim — patrz wyżej przypis do str. 54.
  45. Pastor (fido), dramat pasterski włoskiego pisarza Battisty Guariniego z w. XVII, który dla tego rodzaju literackiego był szczytem i arcywzorem. Sarpi i Pallavicino, pisarze włoscy z XVII wieku. Zapisana tu pro memoria notatka o tych pisarzach ma prawdopodobnie związek ze studyami autora nad pierwocinami romantycznego składu duszy, które urobiły w znacznej mierze oryginalne poglądy jego na genezę i istotę romantyzmu. Kreśląc tę notatkę odczuwał zdaje się potrzebę zajęcia pewnego stanowiska wobec toczącej się właśnie we Włoszech polemiki, o której donosił mi w jednym z późniejszych listów w sposób następujący, (z 26. I. 1911).
    »Tu we Włoszech toczy się polemika — t. zw. Croce-Carducciańska, właściwie o zasadach, metodach i podstawach krytyki. Erudycya contra filozofia. Właściwie jest to wynik raczej osobistej i przypadkowej antypatyi Carducciego pisania czy drukowania swych rzeczy przez Francesca de Sanctis. Właściwie bowiem dla postronnego różnice między dwoma tymi wielkimi nieboszczykami znikają w masie powinwactw. Po śmierci jednak rysy indywidualne i nawet przypadki biograficzne urastają w dogmaty. Polemika mogłaby być bardzo ciekawa, gdyby Croce miał godnych przeciwników, ale ci, co mogliby mu dużo trudności stworzyć — młodzi, z rónych filozoficznych kierunków, Prezzolini, Papini, Amendola etc. uważają, że Croce jest zbyt wielkim skarbem kulturalnym, a występuje przeciwko niemu rozmaita mieszanina karyerowiczów, politykantów i masonów, więc lepiej trzymać się na stronie. Działalność Crocego jest godna podziwu. Wydał on 3 tomowy system filozofii, który jeżeli nie w dziejach filozofii, to w dziejach heglizmu i literatury włoskiej duży ślad pozostawi. Obok tego wydał tom krytycznych studyów, w których rewolucyonizuje poglądy na literaturę włoską XVII wieku, marinizm etc. Niewątpliwie pisze on tu rzeczy, które nawet na pojmowanie polskiej literatury czasu baroku odbić się muszą. (Nawiasem, czy dobrze znacie Prometeusza Shelleyowskiego; ja bowiem doszedłem w ciągu pracy nad nim do stwierdzenia powinowactw niewątpliwych z Pastor Fido i literaturą sielankowo-dramatyczną XVII stulecia włoskiego«. »Polemikę spowodował pośrednio piemoncki profesor Thover czy Thouver (nie mogę zapamiętać jego dość dziwnego nazwiska) który wydał książkę p. t. Pastore, grege et zampogna. Broni w niej tezy, że Włochy od Dantego dopiero w Leopardim miały samorodnego poetę; resztę zalicza do erudycyi poezyi uczonej. Przedewszystkiem godzi w Carducciego, którego niewątpliwie krzywdzi, równie jak wielu innych, ale książka dość głęboka i nieprzeciętna. Zazdroszczę Włochom wielu dyskusyi, które zostały tu wytoczone na poziomie u nas bezwględnie niemożliwym. Bądź co bądź tu człowiek znający Hegla, klasyków filozofii i swojej literatury jest zjawiskiem dość powszedniem«.
    (Właściwe nazwisko autora wspomnianej wyżej książki włoskiej jest Enrico Thovez).
  46. J. H. N. — John Henry Newman.
  47. Dr Bronisław Biegeleisen, w pierwszym artykule swym o „Legendzie Młodej Polski“, pomieszczonem w lwowskich Widnokręgach (Z. VIII z 25. VI. 1910) wyraził żal między innemi z tego powodu, że Brzozowski nie korzystał z Bradleya krytyki pragmatyzmu. „Stanowisko jego — pisze tam — w tej kwestyi nie byłoby tak chwiejne i niezdecydowane, jak w Legendzie“. Uwaga ta spowodowała Brzozowskiego w każdym razie, zdaje się, do zaznajomienia się z cytowanem w artykule dr Biegeleisena dziełem Bradleya, które tenże po polsku fałszywie tytułuje „Pozór i rzeczywistość“ a o którem wspomnieliśmy już w przypisku do str. 4 niniejszego „Pamiętnika“. Z powodu artykułów dra Bron. Biegeleisena o „Legendzie“ w późniejszych zeszytach „Widnokręgów“ zapytuje mnie Brzozowski w jednym z listów (29. IX. 1910):
    »W jaki sposób funkcyonuje głowa Biegeleisena? dawno nie czytałem rzeczy tak nudnej, zarozumiałej i betreściowej, och! miły Boże! poco ci ludzie zadają sobie tyle trudu; stary Nałkowski odgraża się, że będzie pisał przeciwko Legendzie, ale nie wiem nic napewno, gdzie i w jakiej formie; teraz mu przeszkadzają «Idee».
  48. Pamiętny artykuł prof. Bronisława Chlebowskiego, o „Legendzie Młodej Polski“ był wydrukowany w warszawskiej „Książce“ z 15 lutego 1910, Z. II. Stanowi on przełomowy i ważny moment w dziejach stosunku oświeconej opinii publicznej w Polsce do Brzozowskiego, — Antoni Lange poświęcił tej książce przedtem już ciepłą wzmiankę w jednym z zeszytów warszawskiego „Świata“ z początku r. 1910 w sprawozdaniu z ruchu literackiego za r. 1909. Były to pierwsze, jedyne i dość późne głosy publiczne o „Legendzie“, które po czterech miiesiącach od pojawienia się dzieła przerwały wreszcie głuche a pocieszne milczenie, jakie w zakłopotaniu i wstydliwie zachowywała krytyka nasza i publicystyka bezradne wobec Legendy wtedy jeszcze, gdy dokoła niej huczało już w całej Polsce wśród jej czytelników.
  49. O F. H. Myersie wspomina Brzozowski w jednym z listów do mnie z marca 1910 r.:
    »Bezwzględnie też godne uwagi i zastanowienia są wyniki t. z. »psychicznych badań« i szczególniej wreszcie dzieło Myersa »Osoba ludzka«. Zdaje się, że trzeba raz na zawsze przestać lekceważyć telepatyę i tego rodzaju zjawiska. Rezultat osiągnięty daje przynajmniej jedno — uniemożliwia jakąkolwiek assocyonistyczną, intelektualistyczną, mechaniczną psychologię«.

    Wzmiankę o Myersie spotkamy jeszcze na str. 79 „Pamiętnika“.

  50. A. C. Benson, biograf Waltera Patera. Patrz przypisek do str. 57. Maryusz (Epikurejczyk), Marius the Epicurean, magnum opus Waltera Patera, powieść z czasów Marka Aurelego, w której rozpatruje zagadnienia etyczne na tle przeciwieństwa epikureizmu i stoicyzmu. J. Henry Shortouse, powieściopisarz angielski, zmarły w 1903 r., autor powieści John Inglesant (1882), Blanche Lady Falaise (1891,) Sir Percivala i innych.
  51. Zrób Machiavella, Bruna, Vica — mowa o wyborach dzieł tych pisarza, projektowanych dla biblioteki Symposionu. (Patrz „Głosy wśród nocy“ str. 35).
    »Cieszę się nie mniej od Was — pisał mi Brzozowski jeszcze w jesieni 1909 r. — że mam w perspektywie możność zrobienia tej rzeczy z Wrońskim — a niemniej z Machiavellego i Bruna«. »Symposion stał się przedmiotem moich marzeń — myślę, że już nie mógłbym w żadnej innej formie zrobić tak wiele rzeczy niewątpliwych, niż tu mi się uda«. »Cieszę się niezmiernie, że te rzeczy wyjdą u nas i myślę, że biblioteczka będzie miała ogromne znaczenie kulturalne«.
  52. Dasz radę Słowackiemu — do monografii o Słowackim przygotowywał się Brzozowski już od 1908 r. Patrz „Głosy wśród nocy“, str. 84.
  53. StudyumO Stefanie Żeromskim“ wydał Brzozowwski w r. 1904 w osobnej książce jako przedruk z warszawskiego „Głosu“. (Warszawa. 1905. Nakład G. Centnerszwera i Sp.).
  54. W „Filozoficznym“ (Przeglądzie) drukował Brzozowski w r. 1903 studyum p. t. „Co to jest filozofia“, w r. 1904 rozprawę o „Etyce Spinozy“. — Filozofia czynu, studyum — drukowane w r. 1903 w Bibliotece samokształcenia, wchodzi obecnie jako rozdział II. w skład „Idei“ i składa się z trzech części: 1. Filozofia w jej rozwoju kulturalny, jej zadania obecne i widoki na przyszłość. 2. Czem jest rzeczywistość? 3. Świat nauki i świat filozofii. Jest rzeczą ciekawą i naogół dość smutną, że na stanowisko w studyach tych zajęte całkiem samodzielnie i niezależnie od kilka tak później wszczętego prądu umysłowego na Zachodzie nikt wówczas, jak i dotychczas jeszcze z pośród pisarzy filozoficznych w Polsce nie uważał za stosowne zwrócić uwagę i je ocenić, lubo dokoła pokrewnych poglądów, importowanych już z zagranicy i opatrzonych marką modnego towaru obudził się prawdziwie jarmarczny zgiełk wśród cisnącej się ciżby wyznawców „sezo-nowego na świat poglądu“.
  55. J. Władysław Dawid, redaktor „Głosu“ i „Przeglądu społecznego“, patrz przypisek do str. 27. — Wilhelm Feldman, znany redaktor „Krytyki“.
  56. Kucharski był redaktorem Biblioteki samokształcenia, w której Brzozowski współpracował. Ostry i obelżywy epitet poprzedzający nazwisko Kucharskiego, uważaliśmy za odpowiednie pominąć.
  57. Chamberlaine Houston Stewart, znany pisarz niemiecki, autor głośnych dzieł: Die Grundlagen des XIX Jahrhunderts; — Richard Wagner; — Goethe; — Immanuel Kant, die Persönlichkeit als Einführung in das Werk.
  58. Rolland Romain, autor przełożonej obecnie już na polskie powieści francuskiej p. t. Jan Krzysztof, nagrodzony w roku bieżącym przez Akademię francuską.
  59. Powinienem, jest to moim obowiązkiem napisać książkę w obronie Taine’a“. W cyklu monografii, którego projekt wyłonił się w kilka tygodni później u Brzozowskiego, jak o tem będzie jeszcze niżej w przypisku do str. 154 i 155 mowa, zamierzał autor jeden tomik poświęcić Taine’owi. „Jeden z tematów do moich tomików — pisał w liście z 26. I. 1911. — byłby Taine i jego ostatni krytycy. W zasadzie całą siłą pro Taine’a.
  60. F. H. Myers — patrz wyżej przypisek do str. 66.
  61. Włoch S. Minocchi i Anglik G. Tyrrel, wybitni przedstawiciele modernizmu katolickiego. G. Tyrrel jest autorem polemicznego dzieła przeciwko kardynałowi Mercierowi wymierzonego p. t. Medievalizm, oraz słynnej książki p. t. „Through Scylla and Charybdis, którą Brzozowski znał w oryginale, gdyż cytuje ją w „Głosach wśród nocy“ na str. 17. — Czytelnik nie znający języka angielskiego korzystać może z przekładu niemieckiego w wydaniu E. Diederichsa w Jenie p. t. Zwichsen Scylla und Charybdis. — Tamże wydana została również w przekładzie niemieckim wybitna książka włoskiego modernisty G. Prezzoliniego p. t. „Wesen, Geschichte und Ziele des Modernismus“. Giuseppe Prezzolini jest autorem dobrze informującego dziełka „Cos’ é il modernisto? (1908). — Znakomitą i ze stanowiska prawowiernego katolickiego wyczerpująco i krytycznie nowy prąd religijny w katolicyzmie przedstawiającą książką jest dzieło niemieckiego profesora dogmatyki dra Antoniego Gislera p. t. „Der Modernismus“. (1912. Verlagsanstalt Benziger & Co. A. G.) Z A much abused letter, dzieła G. Tyrrela, o którem Brzozowski na tem miejscu jako sobie nieznanem wspomina, pozwalamy sobie tu przytoczyć jeden ustęp, zawierający idee z kręgu zagadnień religijnych przez Brzozowskiego niejednokrotnie tak w „Pamiętniku“ jak i gdzieindziej poruszanych. Pewne pokrewieństwo poglądów nie da się bowiem zaprzeczyć.
    „Musimy przyjąć, że Credo (kościoła) zawiera wyniki doświadczeń religijnych sporej części ludzkości i długiego jej okresu, że przedstawia obraz absolutu — obraz wiarą ogarnianego świata nadprzyrodzonego, jakoteż stosunków człowieka do wszechświata — i że obraz ten posiada pewną praktyczną prawdziwość jako prawidło postępowania i o tyle czyni dopuszczalnym dowód z doświadczenia. Nie powinniśmy uważać Creda za rodzaj prawdy naukowej i znaczenia jego doszukiwać się zapomocą etymologicznego rozbioru każdego wyrazu, przeoczając przytem różnice, jakie stworzyła praktyka i związek rzeczy; musimy je raczej rozpatrywać w jego całokształcie jako symbol wrażenia, jakie nieskończoność o sobie samej w świadomości tak znacznego i ważnego odłamu ludzkości wszczepiła. Trójca, Stworzenie, upadek, wcielenie się w człowieka, ofiara śmierci, zmartwychwstanie, niebo i piekło, aniołowie i szatani, Najświętsza Panna i święci, wszystko to są kamyki jednej mozaiki, wszystko jest ściślejszem określeniem wiekuistej Dobroci, w której świetle człowiek wolę swą, swe skłonności i postępki kształtować musi, jeśli pragnie życie swe wieść religijnie i przystosować samego siebie do najwyższych rzeczywistości. Jako wyraz jest Credo niewątpliwie pełne skrzywień, przesady i omyłek; jego prawda tkwi niewywikłana (inextricably) z błędem pospołu jak złoto w rudzie; atoli ruda może być bogatsza, niż kiedykolwiek to danem było człowiekowi odnaleźć, a czyste złoto musi dlań być niedostępne, dopóki istotą ludzką pozostaje. Tylko poprzez wielobarwne szkliwo różnych postaci takiego Creda przedostaje się bezbarwne światło Boże do nas, aby nami kierować; tylko poprzez takie właśnie szkliwo możemy spoglądać wzwyż ku źródłu tego światła, które z konieczności przyoblekamy w kształty i barwy tego medyum, przez jakie je oglądamy“. (A much abused letter. London 1907, str. 78—80; 102).
  62. Mowa o 1-ym tomie „Dębiny“, wydanym pod tytułem „Sam wśród ludzi“. Po wyjściu książki w trzy miesiące później pisze autor o niej w liście z 21. IV. 1911:
    »Bardzo się lękam o los tej książki, zwłaszcza póki II. część jej nie dopełni i nie wytłómaczy; obecnie mam wrażenie, że nerwy i arterye wloką się po ziemi w sposób zgoła nie estetyczny«.
  63. Matthew Arnold, poeta i krytyk angielski (1822—1888).
  64. Pani Du Deffand, gromadziła za czasów Ludwika XV, w swym salonie literackim towarzystwo najwybitniejszych osobistości ówczesnego świata paryskiego. Stałymi gośćmi byli tam Voltaire, Montesquieu, d’Alembert i in. Pozostałe po niej kilkotomowe zbiory listów należą do najciekawszych dokumentów obyczajowych wieków „oświecenia“ ważnych dla ustalenia i oceny wpływów salonowego, estetycznego życia towarzyskiego na kształowanie się budowy duchowej nowoczesnego pisarza, literata i artysty.
  65. Herbaczewski J. Albin, literat krakowski, obecnie współpracownik „Rydwanu“ wydał już po śmierci Brzozowskiego bardzo hałaśliwą i mocno pretensyonalną książkę „I nie wwódź nas w pokuszenie (szkicowane wizerunki dusz współcześnie wybitnych na tle myśli dziejowej)“, w której w sposób co najmniej żakowski przedrzeźnia się twórczości Wyspiańskiego i Brzozowskiego, głosząc zarówno apodyktycznie, jak gołosłownie powrót do romantycznego stanu natury. Poglądy jego były Brzozowskiemu znane, zdaje się, jeśli się nie mylę, z osobistego z nim zetknięcia się w Florencyi. W tym czasie bowiem nie były one jeszcze z trybuny publicznej wygłoszone. Osobista znajomość wystarczała widocznie Brzozowskiemu do trafnej oceny umysłowości Herbaczewskiego. Wzmianki o nim powtarzają się jeszcze na str. 91, 105, 133 i 155 Pamiętnika.
  66. Iza — pani Moszczeńska znana literatka z Warszawy.
  67. O Lemańskim — patrz wyżej przypisek do str. 54. Złośliwa aluzya do buddaistycznego stanu umysłowości Lemańskiego zaciekawia głównie z tego powodu, że dziwnie trafnie wyznaczyła ona ze zdumiewającą wprost bystrością kierunek, w jakim znacznie później dopiero miała pójść twórczość Lemańskiego, która kołując dotarła w ostatnim momencie wreszcie do nieuniknionej dla siebie ostoi w kwietystycznej filozofii Buddy i Laotse’go, wykładając między inemi zasady księgi Taote-King w sonetach, co prawda, pod względem formalnie estetycznym mistrzowsko budowanych.
  68. Ellis, wydawca i komentator Blake’a: mowa o książce The poetical works of William Blake edited and annotated by Edwin J. Ellis“. Wzmianka o nim powtarza się na str. 104.
  69. Voce, tygodnik florencki, organ utalentowanej i zasłużonej już grupy pisarzy włoskich z Prezzolinim i Papinim na czele. Patrz niżej przypis do str. 118, tudzież „Głosy wśród nocy“, str. 32.
  70. Macilente, jedna z postaci dramatu Ben Johnsona (1573—1673) p. t. „Every man out of his humour“.
  71. O Herbaczewskim, patrz przypisek do str. 91.
  72. The Human Abstract i To Tirzah, dwa drobne utwory poetyckie z Williama Blake’a Songs of Experience (1794).
  73. Str. 107, ust. 1. Dr. Bronisław Biegeleisen, (patrz przypisek do str. 65) wraz z bratem drem Leonem redaguje w tym czasie we Lwowie dwutygodnik „Widnokręgi“, którego kilka zeszytów (patrz zresztą przypisek do str 54) było Brzozowskiemu znanych. Ton, charakter i kierunek pisma, które zresztą w sierpniu jeszcze drukowało artykuł Brzozowskiego „O znaczeniu wychowawczem literatury angielskiej“ nie szły widocznie po linii jego postulatów, jak wnosić wolno z uszczypliwej uwagi o założycielach i redaktorach „Widnokręgów“. Pewne zniecierpliwienie okazywane wobec pisma zmieni się niebawem po otrzymaniu jego najbliższych zeszytów w stanowisko wręcz nieprzyjaźne głównie z powodu polemiki Dra. Bronisława Biegeleisena z „Ideami“, a jeszcze bardziej wskutek artykułów Irzykowskiego, zaczepiających przygodnie tylko, co prawda, i mimochodem nie bez wyrywania ich z całości systemu, zasadnicze poglądy Brzozowskiego na irracyonalny bieg dziejów, na potrzebę zajęcia czynnej postawy wobec świata i konieczność świadomego budowania historycznej płaszczyzny działalności w łonie społecznej organizacyi pracy. Szczegóły dotyczące zachowania się Brzozowskiego wobec tych nieszkodliwych zresztą, bo nie wchodzących w sedno zagadnienia ataków na podstawowe konstrukcyi jego ideologii podajemy poniżej w przypiskach do str. 54.
  74. Str. 112. G. K. Chesterton — patrz przypis do str. 54.
  75. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare był „słonecznem okiem“ — Lectures and Notes on Shakspeare and other english poets by Samuel Taylor Coleridgee. (Now first collected by T. Ashe. London, 1908. George Bell and Sons). Część I. Lectures on Shakspeare and Milton. (Są to wykłady Coleridge’a, wygłoszone w zimie 1811 1812 w sali of the London Philosophical Society).
  76. Dowden Edw. krytyk angielski, biograf i wydawca listów Shelleya.
  77. Aleksander Manzoni, jeden z najwybitniejszych nowszych pisarzy włoskich (1785—1873). Zrazu wolteryanin, następnie żarliwy wyznawca katolicyzmu i twórca nowego kierunku włoskiej liryki religijnej w zbiorze „Inni sacri“. Jego tragedye, zrywając z formami szkoły francuskiej, były pierwszym wzorem narodowego dramatu we Włoszech, a znakomita powieść „I promessi sposi storia milanese del secolo XVII“ pierwszą włoską powieścią w nowoczesnem tego słowa znaczeniu.
  78. Spirit of the age, tytuł dzieła pisarza angielskiego Williama Hazlitta (1778—1830), wydanego w r. 1825, a poświęconego portretom literackim współczesnych jemu pisarzy, między innymi Benthamowi, Godwinowi, Coleridge’owi, Walter Scottowi, Byronowi, Southeyowi i Wordsworthowi. (W zbiorze The World’s Classics tom LVII).
  79. The curse of Kehama“, fantastyczny poemat Roberta Southey’a, angielskiego poety ze „szkoły jezior“, osnuty na tle podań hinduskich. Wzmianka o Lambie opiera się na znanym Brzozowskiemu liście Lamba do Southey’a, w którym o poemacie tym Lamb pisze: „Kehama jest niewątpliwie potężniejszą, jednakowoż nie czuję w niej tych silnych podstaw, jakie są w Roderyku“. (Roderick, the last of the Goths, poemat opiewający zniszczenie państwa Wizygotów przez Arabów). „Wyobraźnia moja zapada się tu i chwieje w bezmiernych przestworzach niezbadanych dotąd systemów i wierzeń: wypadam poza granice swych starych sympatyj, a moje poczucie moralne prawie doznaje urazy. Nie mogę, względnie ze zgrozą tylko musiałbym uwierzyć w tak rozpaczliwe stanowisko wobec Wszechmogącego, w takie zaprzeczenie wiary w ognisko centralne im silniejsze, tem bardziej bolesne do wyrażenia. Jowisz, oraz jego boska rodzina, chwiejący się pod razami olbrzymów, nie robi tego wrażenia, gdyż nadzieje duszy, mogę przyznać, nie upadają w takiej walce. Ale twoi wschodni wszechwładcy mają charakter zbyt nienaruszalnych artycypów, aby można z nimi igrać bez drżenia. Tak zwanych atrybutów nigdy nie łączy się z Jowiszem. Wspominam jedynie o tem, co zmniejsza moją rozkosz odczuwanie czarodziejskiego wpływu Kehamy, nie zaś o tem, co zmniejsza jego siłę: wyznaję to z drżeniem; ale Roderyk jest miłym poematem“. (The letters of Charles Lamb. Edited by Russel Davis Gillman, 128. To Robert Southey, May 1815. W egzemplarzu, stanowiącym własność Brzozowskiego, znalazłem ustęp powyższy zakreślonym).
  80. Str. 116, ust. 3. Moja powieść, patrz przypisek do str. 81. W trakcie pisania „Samego wśród ludzi“ budziły się w autorze rozliczne skrupuły co do współmierności strony artystycznej dzieła z szeroko zakreślonemi zamierzeniami jego fundamentu myślowego. Wątpliwościom tym daje kilkakrotnie wyraz w korespondencyi ze mną, nieraz nawet insynuując mi na czysty tylko swój domysł ujemny sąd o tej swej surowej i pełnej skupionej powagi robocie.
    »Lękam się, że Was przeraża powolność Sam wśród ludzi — pisze w marcu poprzedniego jeszcze roku — ale pamiętajcie, że ja tu zakładam grunt (w I księdze) dla całej wielkiej machiny, że chcę, aby w tej książce nie było łataniny w takiej ilości, jak w Płomieniach. Sądzę, że w tej części nie wszystko jest słabe i że jako całość robi ona pewne ogólne wrażenie artystyczne — tak przynajmniej sam sobie pochlebiam«.
    »Z »Samego« usuwam — pisze w miesiąc później — drugą księgę i prowadzę dalej rzecz całkiem dramatycznie, więc turbacya Wasza, niewypowiedziana zresztą, została na dystans wyczuta i pomimo co teraz o tem myślicie to będzie lepsze niż Płomienie«.

    Powieść kształtowała się wówczas dopiero i jak widzimy druga jej księga przybierała zrazu w myśli autora formy odmienne niż ta, w jakiej ostatecznie pod tytułem „U drogowskazów zwidziska“ w całość weszła. W ogólnych zarysach dalszą jej budowę nakreślił autor, tak, jak mu się wówczas ona przedstawiała, w krótkości na kartce z 30 marca 1910 r.

    »Sam wśród ludzi da dwa tomy — pięć ksiąg. 1. Korzenie i gałęzie. 2. Ś. p. Idea 3. Słupy ogniste. 4. Ginącemu światu. 5. Bez pyłka ziemi. Ideą zasadniczą jest, że Roman nieustannie łudzi się widząc w rozkładzie świadomości szlacheckiej w sobie jakąś siłę swoją, ale dzięki temu, że ten rozkład przeżył w sposób ostry i raczej odrażający, jest czujny i przenikliwy wobec innych. — Księga III. jest właściwie beletrystyczną krytyką romantyzmu polskiego. Raz jeszcze proszę Was — dodaje autor — nie sądźcie tej rzeczy na podstawie tego co jest wydrukowane. Będzie ona rosła w tonie i treści ciągle od księgi do księgi«.

    Wydrukowane zaś były wówczas nie wszystkie nawet jeszcze rozdziały księgi pierwszej. Równocześnie zaś komponował już autor drugą swą powieść, wspomnianą wyżej w przypisku do str. 58 „Książkę o starej kobiecie“, o której napomyka w liście z maja 1910 r. pisząc:

    »Wstrzymałem ją na razie na skutek gwałtownego ataku pesymizmu co do wartości mojej beletrystyki i skoro rzecz się Wam o tyle podoba, że jesteście, jak to widzę, i Wy osobiście chętni jej drukowi, znika przeszkoda z rzędu tych, które nieraz tygodniami czynią mię niezdolnym do prowadzenia tej lub innej pracy«, W związku z tem dodaje w sprawie »Samego wśród ludzi«: »o część wydrukowaną tej rzeczy mam najsilniejsze obawy, teraz rzecz będzie potężniejsza powieściowo«.

    Czy i o ile w zamysłach autora ostał się w dalszym ciągu nakreślony powyżej układ powieści, osądzić się nie da przy braku jakichkolwiek świadectw rękopiśmienych. Projektowany tytuł dla drugiej księgi utrzymał się następnie juz tylko jako podtytuł jednego z jej rozdziałów. — Na księdze drugiej skończyła się też powieść „Sam wśród ludzi“, rozłożona pierwotnie na dwa tomy. Z drugiego jej tomu, mającego stanowić część drugą cyklu „Dębiny“ pod tytułem „Ląd nieznany“ pozostał jedynie urywek rozdziału pierwszego zatytułowany: Ja bezimienne i bogowie, a stanowiący początek księgi trzeciej, której autor dał w rękopisie zmieniony nagłówek: „L’humanité, Paraklet i prorocy“. (Był on po śmierci autora drukowany w fejletonie lwowskiej „Gazety wieczornej“ w r. 1911).
    W niniejszym ustępie Pamiętnika autor notuje sobie kilka dorywczych uwag, tyczących się widocznie dalszych już rozdziałów powieści, do której, jak się z tego okazuje, miały być wprowadzone postacie historyczne z dziejów zjednoczenia Włoch, jak Garibaldi, Mazzini i Cavour. O Mazzinim były już nawet wzmianki z fikcyjnemi cytatami listów jego w pozostałym, wspomnianym wyżej fragmencie pierwszego rozdziału. Najbliższa akcya powieści toczyć się zatem miała w atmosferze spiskowej na powierzchni zetknięcia się emigracyjnych kół polskich z politycznemi sferami włoskiemi w przededniu „wiosny ludów“, w każdym razie po r 46, skoro tu mowa o papieżu Piusie IX., a przed rokiem 49., sądząc po wzmiance o następcy tronu, niechybnie Wiktorze Emanuelu, który w tym roku był już królem. Prawdopodobnem miejscem akcyi miał być Turyn, Genua, Genewa, Londyn i Rzym, na dalszym planie zapewne Paryż. Rewolucyjne związki ówczesnej „młodej Europy“ pociągały oddawna wyobraźnię Brzozowskiego. Psychospołeczne studya nad romantycznemi prądami literatury zmuszały do wytężonego również zajęcia się romantyką w dziedzinie dążeń i działań politycznych. Brzozowski pragnął w powieści swej przeprowadzić ścisły rozbiór i krytykę utopijnego idealizmu politycznego na tle rzeczywistych procesów dziejowych w połowie ubiegłego stulecia. Stąd zapewne pomysł wprowadzenia postaci historycznych, polityków i mężów stanu, którzy pozostawali w blizkiej styczności wprawdzie z światem „czystej“, oderwanej idei rewolucyjnej, ale z płodnego fermentu umieli wydobywać realne pierwiastki ku organizowaniu sił społecznych na potrzeby świadomej przebudowy prawno-politycznych ustrojów w celach gruntowania nowoczesnych zrębów życia zbiorowego na podwalinach narodowych. Stąd zrozumiała sympatya do Cavoura i trafny wybór środowiska włoskiego. Tu znaleźć mógł autor łatwo wzory twórców i budowniczych nowożytnego państwa narodowego i przeciwstawić je architekturze błękitnych zamków na lodzie, a zarazemm na żywych okazach przyjrzeć się bogatej skali marzycielskiego typu umysłowości, który w ówczesnej Europie zachodniej w zakresie życia politycznego przeżywał swój okres radykalnego przesilenia.
    Były to zadania artystyczne, które sobie Brzozowski od dość dawna wyznaczył i do których rozwiązywania zwolna, ale statecznie zdążał. Już bowiem z początku r. 1908, kreśląc pobieżnie w jednym z listów do nakładcy (13. I. 1908) pierwsze zarysy powieściowej koncepcyi „Dębiny“, które, co prawda, pod względem wątku i osnowy fabuły uległy później całkowitemu przeobrażeniu, pisze:

    »Jest dla mnie rzeczą prawie niezrozumiałą, dlaczego dotąd powieściopisarze wogóle tak mało zajmują się przekształceniami typu działacza historycznego. W Europie nawet aż nazbyt mało znanymi są przełomy pomiędzy ludźmi z przed r. 1830 — a działaniami po tej epoce, potem wielki kryzis psychiczny roku 48 zmieniający całą psychikę inteligencyi europejskiej. A są to przedmioty pełne wewnętrznego dramatyzmu. Takie postacie jak Filipa Buonarrotiego, Blanquiego, Maziiniego, przerastają nieskończenie potęgą ziszczonej jedności duchowej typy stworzone nawet przez takich mistrzów jak Balzac i Stendhal. U nas w Polsce sprawa przedstawia się jeszcze gorzej: już poglądy nasze na kolejność pokoleń i typów wewnątrz własnego naszego społeczeństwa odznaczają się zdumiewającą płytkością, a o zrozumieniu kolejności tej z losami zachodu niema nawet mowy. Marzeniem mojem jest mojemi pracami powieściowemi wypełnić w pewnej mierze choćby tę lukę. Nowa moja powieść ma być jednem ogniwem tego łańcucha, ogniwem oczywiście skądinąd stanowiącem samoistną całość literacką. Ma ona obejmować lata 1840—1878, osnowę jej stanowić będzie kronika rodzin szlacheckich połączonych przez związki krwi, a przedmiot jej: to przekształcenie psychiki polskiego szlachcica na tle ogólnej europejskiej historyi. Rok 48 49, 63 stanowiłyby oddzielne wielkie momenty zwrotne powieści«.
    »Nęci mnie oddawna pokazać choć rąbek Paryża tej epoki, gniewają mnie nawet nieustanne zachwyty nad tężyzną renesansu, nad Florencyą Medyceuszów. Paryż tej epoki był ciekawszy od wszelkiej Florencyi i głębszy. Proszę przypomnieć sobie: obok siebie emigracya polska, Heine, Marx, świat Balzaca, Saint-Simoniści, Fourierzyści, Proudhon etc.« A dalej szkicuje: «Blanqui, Mazzini, Proudhon, Lamennais ukazywaliby się jako drugoplanowy świat powieści«.

    Kreśląc obrazy koczowniczej, z gruntu wysadzonej, po wszystkich zakątkach europejskich rewolucyi za sztandarem zbawienia tłukącej się psychiki romantycznej, autor szukał zarazem oparcia w przedstawicielach rządnej, zwartej, ześrodkowanej woli twórczej a konstruktywnej, u których myśl i idea były tylko organizatorską sprężyną aktów dziejowych. W tę stronę też ówczesne studya swe zwracał, mając niewątpliwy zamiar spożytkować je w pracy nad dalszym ciągiem powieści.

    »Ach czasu, czasu! — pisze mi w marcu 1910. — Jakąby można było napisać książkę na temat «Psychologia władzy« lub lepiej »Anatomia i fizyologia władzy« — w sposób zupełnie przedmiotowy możnaby poopisywać mechanizmy i automatyzmy myśli politycznej, wykazać, że władza może tylko organizować wolę gotową, stopnie jego złudzeń i to wszystko nie in teoria, ale dajmy to w szeregi szkiców, Talleyrand, potem ludzi, którzy władają przez wpływ na opinię, strukturę tworzenia opinii, więc dajmy na to Mazzini, jakiś agitator angielsko-islandzki, Lamennais. Potem typy pośrednie mężów stanu posługujących się opinią lub eksploatujących ją jak Cavour, Bismarck, Napoleon I. Potem historya zamistyfikowanych mistyfikantów jak Napoleon III. Potem dajmy na to psychologia caratu od Katarzyny do Mikołaja II. Potem psychologia takich »liberałów«, »przyjaciół ludzkości« jak Gladstone. Ile dobrego mogłaby zrobić taka praca, ale to przecież jest minimum 500—600 tomów lektury! — a jednak wyznam, że jest to jedna z moich pokus«.

  81. Carlo Cattaneo, publicysta włoski, wybitny uczestnik ruchu rewolucyjnego, republikanin, który jako zwolennik idei federacyjnej odmówił swego udziału w zjednoczonym parlamencie i nie złożył przysięgi na wierność królowi. — Giuseppe Ferrari, wolnomyślny filozof i historyk, profesor na wszechnicy w Turynie i Medyolanie po r. 1859. Jako członek parlamentu piemonckiego zaliczał się do zaciętych przeciwników aneksyjnej polityki Cavoura i bronił idei federacyi. Był deputowanym do końca życia (1876).
  82. G. Papini, młody filozof włoski, przewódca grupy Lionarda, wydającej w Florencyi tygodnik „Voce“, redaktor biblioteki filozoficznej „Cultura dell’anima“ o tendencyach zbliżonych do naszego „Symposionu“. Brzozowski miał sposobność osobistego zetknięcia się z Papinim. Ofiarowano mu również współpracownictwo w Voce, o czem znajduję wzmiankę w liście do mnie z 3 maja 1910 r.
    »Będę teraz próbował — pisze — rozpocząć w miejscowym tygodniku Voce kampanię o polskiej literaturze, ale czy dam sobie radę z włoszczyzną nie wiem. Wstrzymał mię dotąd inny wzgląd, mianowicie nie chciałem przez druk artykułów ściągnąć do redakcyi pisma życzliwych informacyi o mojej osobie: przypadkiem jednak dowiedziałem się, że ex re mojego długiego pobytu tutaj, tam już interesowano się mną i wszelkie relacye od różnych rodaków zdołały wyrobić tylko dość żywe zainteresowanie intelektualne: a ponieważ pismo niezmiernie dzielne ma jednak pewne upodobanie do excentrytetów więc z tej strony przeszkody nie będzie, zresztą będę pisać incognito: ale powtarzam, że wątpię, czy dam sobie z językiem radę: pisanie byłoby rozkoszą ponieważ filozoficznie panuje między mną a redakcyą niemal jednomyślność całkowita«. (List z 3. V. 1910).
  83. 83,0 83,1 w miejscach wykropkowanych opuściliśmy ze względów w przypisku do str. 52 wymienionych razem 9 wierszy.
  84. Cecchi jest blagierem — aluzya do pierwszych stronic książki włoskiego literata Emila Cecchi „Rudyard Kipling“, wyd. Quaderni della Voce pod red. G. Prezzoliniego. Druga o nim wzmianka na str. 126.
  85. Czytałem także wczoraj po raz drugi Sułkowskiego Żeromskiego. Podobny sąd o Sułowskim znajduję w liście do mnie z 26. I. 1911.
    »Sułkowskiego Żeromskiego przeczytałem po raz drugi i zostałem istotnie przytłoczony rzeczywistością, że to jest rzecz nieusprawiedliwona i w przykry sposób słaba. Ale i Kamień filozoficzny Lemańskiego mię nie zachwycił«.

    (Lekki przytyk do mnie jako referenta działu wydawniczego księgarni, której nakładem ta książka Lemańskiego wydana została. Patrz zresztą przypisek do str. 54).

  86. W porównaniu z Różą... O Róży Józefa Katerli wydane zostało w r. 1910, nakładem czasopisma Zjednoczenie, osobne studyum Brzozowskiego p. t. Skarga to straszna.
  87. Mowa o zasiłku, przyznanym Brzozowskiemu, już bardzo po niewczasie, przez warszawską Kasę Mianowskiego.
  88. Tołstoja z Rousseau’em zestawiałem w rozmowie z Brzozowskim ze względu na wspólny im obu optymistyczny kąt patrzenia na przyrodzoną istotę człowieka. W poglądach swych bowiem obaj oni wychodzą z założenia, że jednostka ludzka z natury swej jest bezwzględnie dobra i że jej dobrą wolę psuje tylko i wypacza zły wpływ kultury, przymus społeczny i władza państwowa. Obu ich tedy zarówno, zdaniem mojem, uważać wolno za utopijnych głosicieli powrotu do stanu natury, dla których historya społeczeństw i narodów jest tylko jedną, wielką pomyłką. Naprawić zaś tę pomyłkę byłoby obowiązkiem reformatorów, opartych na „człowieczeństwie“ nawróconej do swego przyrodzonego stanu duszy ludzkiej, która samowładnie na gruzach zgniłej kultury ma wyłonić z siebie odrodzony świat ducha i złoty wiek ludzkości rozpocząć.
    Nie przeoczając niewątpliwej odrębności typów umysłowych, jakie obaj ci pisarze przedstawiają, bynajmniej oczywista nie zaprzeczam, że wobec prostolinijności i prymitywności tołstojowskiej, Rousseau jest naturą bogatszą, bardziej złożoną, o klimacie gorętszym i roślinności bujniejszej, na wyższym poziomie kulturalnym rozkwitłej: jest zatem bliższy i zrozumialszy umysłom, wychowanym w atmosferze zachodnioeuropejskiej. Zapewne, że i źródła i drogi procesów psychologicznych, stanowiących tło ich działalności pisarskiej są odmienne. Nie wyklucza to jednak zasadniczo jednakich przesłanek i założeń w ich dedukcyach myślowych. Pod tym względem sądzę, że pogląd mój na nich da się objektywnie utrzymać, pomijając zresztą to, że podmiotowo połączeni są oni we mnie we wspólnej przeciwko nim obu idyosynkrazyi.
  89. Teufelsdrück, bohater powieści Tomasza Carlyle’a „Sartor resartus, or life and opinions of Herr Teufelsdroeckh“. — Hrabia Maddolo, postać z poematu Shelleya „Julian and Maddalo. A conversation“. Dotyczący ustęp poematu brzmi:

    The sense that he was greater than his kind
    Had struck, methinks, his eagle spirit blind
    By gazing on its own exceeding light.

  90. Cecchi ułatwia sobie sprawę — patrz przypis do str. 122, ust. 1 i powołaną tam książkę o Kiplingu, str. 5—11.
  91. Połoniecki, nakładca szeregu ostatnich dzieł Brzozowskiego.
  92. 92,0 92,1 92,2 92,3 Brzozowski łączy tu przez nieznajomość stosunków miejscowych p. dr. Bronisława Biegeleisena ze szkołą filozoficzną prof. Twardowskiego na wszechnicy lwowskiej. Popełnia przez to błąd faktyczny, gdyż p. Biegeleisen nie jest wychowankiem tej szkoły, która zatem za jego ewentualne „grzechy“ nie może ponosić odpowiedzialności.
  93. 93,0 93,1 93,2 Z umysłu nie mówię o heglizmie ani klasycznym, ani tych jego postaciach, które zostały wytworzone pod wpływem myśli Hegla jak np. Giov. Gentile, Benedetto Croce. Heglizm bowiem, to coś całkiem innego, niż racyonalizm Irzykowskiego.
  94. 94,0 94,1 W ustępach tych Brzozowski reaguje na artykuły Irzykowskiego, pomieszczone w grudniowych i styczniowych zeszytach lwowskiego czasopisma „Widnokręgi“. W artykułach tych (Dostojny bzik tragiczności“ i „W kształt linii spiralnej“), zwłaszcza w drugim z rzędu Irzykowski, zwalczając, zresztą słusznie, pewne śmiesznostki, przesady i nałogi naszego świata literackiego, mimochodem zaczepił Brzozowskiego, jakby go głównie obciążyć chciał odpowiedzialnością za te zboczenia, czysto literackiej, estetycznej, salonowej raczej natury. Błąd Irzykowskiego tkwił przedewszystkiem w tem, że pojęcia i poglądy Brzozowskiego związane ściśle z socyologicznym rozbiorem prądów umysłowych i literackich, z biosocyologiczną oceną myśli i teoryi, w których Brzozowski widział nie tyle, jak Irzykowski to mylnie parafrazuje, „jałowe odbicia obszerniejszego wysiłku duszy“, ale zawsze wyrazy szerszych i głębszych interesów klasowych i narodowych, Irzykowski przenosił na teren wyłącznie książkowych zagadnień. Odrywał on je w ten sposób ze splotu i całokształtu zasadniczego ujęcia ideowego, skutkiem czego pewne podstawowe Brzozowskiego chwyty, jak irracyonalizm, (raczej antyintelligentyzm, niż antyintellektualizm) romantyzm i historyzm doznawały gwałtownego wypaczenia zmieniając się w pewne dowolne figury myślowe, „koło których ludzkość się kręci“ jak tancerze w kotylionie na sali balowej wedle manewrów wodzireja lub figurki na szachownicy pod ręką partnera.
    Ataki te dotknęły Brzozowskiego do żywego, jak świadczą powołane wyżej ustępy Pamiętnika, pisane świeżo pod ich wrażeniem. W papierach Brzozowskiego znalazłem list, pisany do mnie w tym czasie, poruszający również tę Jego wówczas bolączkę, którego jednak autor, z przyczyn niewiadomych, nie wyekspedyował. Z listu tego przytaczam tu wyjątki, dotyczące tej polemiki.
    »Piszę do Was, bo jestem zły i o ile się nie wygadam, będzie mi to truło myśli i robotę. Widnokręgi przysłały mi dwa Nry z artykułem Br. Gałczyńskiego, bardzo przyzwoitym i miłym i artykułami Irzykowskiego, które doprowadziły mię do wściekłości. Irzykowski zapowiada polemikę, ale dziś już mówi o »moich błędach« i nazywa mnie »arcyirracyonalistą«. Pisze, że racyonalizm posługuje się irracyonalizmem. Jeżeli tak, to wypada mu pośpiesznie wrócić nie do Hegla, lecz nawet do Mojżesza i wyrzec się Darwina; jeżeli bowiem racyonalizm posługuje się irracyonalizmem, tj. życiem, musiał on istnieć od początku jako wyższy, niż życie rozum, gotowy i zupełny. A więc Mojżesz, Platon, bo nawet wątpię, czy Hegel. Irzykowskiemu nie do twarzy walczyć ze mną uszczypliwemi definicyami i to na kredyt. Na kredyt pozycyi niepodobnej do utrzymania, ani genetycznie, ani teoryopoznawczo, ani psychologicznie. Niech próbuje. Ja, o ile będzie pisał w osobiście uszczypliwym tonie, zniewolony będę jego wystąpienie ignorować. Natomiast kły mi rosną do polemiki en grand z kierunkami, do porządnej rzezi teoryi, stanowisk, doktryn, pojęć«.
    »Dalej zirytował mię Irzykowski, stawiając mnie tuż obok Feldmana. Jeżeli Feldman jest czemś, ja jestem niczem i odwrotnie. Mówię tu o krytyce. Od kogoś innegoby mnie to nie obeszło, od Irzykowskiego mię boli. Jużem napisał do niego list, ale go nie wyślę. Niech idzie między posthuma: nawiasem, od 2 miesięcy piszę Pamiętniki, pisane z celem druku, ale pośmiertnego. W formie dziennika z rekapitulacyą, gdy jest nastrój.
    Musiałem przed kimś żółć na Irzykowskiego wylać, bo inaczej wytrysłaby ona w jakimś odsyłaczu, a publicznie jest dla mnie Irzykowski nietykalny.
    Chcę teraz posłać parę rzeczy Widnokręgom, lubo
    Biegeleisen gnębi mnie dystykcyą. Gdy czytam go, widzę bardzo biały kołnierzyk i dużo fiksatuaru.
    Ten Twardowski[92]. On także stoi na stanowisku, »że referat posługuje się wszystkiem«, ponieważ na początku c. k. Uniwersytetu jest umiejący pisać porządnie referaty i przy końcu powinien być urzędnik umiejący pisać referaty«.

    W post-scriptum tego listu dodaje Brzozowski:
    »Po namyśle odpisałem Irzykowskiemu. Poślę Wam ten artykuł wraz z korektami, jeżeli uznacie za odpowiednie, dajcie go T. Dąbrowskiemu z prośbą o wydrukowanie. Ale zróbcie, jak chcecie«.

    W papierach pośmiertnych znalazłem również niewysłany wówczas rękopis artykułu polemicznego w odpowiedzi Irzykowskiemu napisanego, który tutaj in extenso przytaczam, jako częściową bodaj autoobronę Brzozowskiego z za grobu na ataki, które z pewnością nie byłby pominął milczeniem, gdyby go przedwcześnie śmierć nie była zaskoczyła, zwłaszcza, że następnie ponowiły się one jeszcze ze strony Irzykowskiego, w stopniu znacznie wzmocnionym w jego „Aforyzmach o czynie“.

    »Nie sądzę właściwie, aby w przeciętnych warunkach polemika przyczyniała się do wyjaśnienia rzeczowego stanu zagadnień, o które polemizującym pisarzom chodzi; szczególniej zaś nie sądzę, aby mogła być ona pożyteczna u nas, gdy idzie o zagadnienia filozoficzne. Nasza filozofia jest tak nikłą roślinką, że przedewszystkiem troszczyć się nam potrzeba, o to, by istniejące potencyalnie raczej kierunki rozwijały się; dziś jeszcze przedwczesną jest walka o pokarm i światło, gdyż wątłe i ledwo zaczynające istnieć organizmy zużyć są w stanie i przyswoić sobie tak niewielkie ilości pokarmu, że zbraknąć im go nie może. Właściwie nasi filozofowie więcej jeszcze powinniby się troszczyć o rozwijanie i wypowiadanie własnych swych stanowisk, niż o to, co myślą domniemani czy rzeczywiści współzawodnicy. Ile razy przynajmniej czytam mniej lub więcej surowe, czy też przychylne, lecz wytykające mi niejasności w moich pracach sądy, czuję, że istotnie zagadnienie przemaga jeszcze tak dalece w mojej myśli nad wynikiem, że tego rodzaju krytyka jest uzasadniona, nawet, gdy ten lub inny krytyk jej uzasadnić nie umie. W tym wypadku jest właściwie jeszcze więcej racyi, by prowadzić dalej swą pracę i w ten sposób najskuteczniej przyczynić się do wyjaśnienia metody i stanowiska, wykazania ich granic i faktycznej zdolności do życia. Zdolność do życia rozstrzyga ostatecznie: tej zaś nie dają jeszcze zwycięstwa polemiczne ani też nie odejmują jej porażki.
    Takie nawet stanowisko woobec polemiki nie usprawiedliwia jednak milczenia, gdy prowadzić ono może do utrwalenia nieporozumień. Karol Irzykowski w ostatnich swych artykułach drukowanych w Widnokręgach mówi w kilku miejscach o mnie i mówi w sposób, który jak sądzę, w błąd wprowadzić może czytelników, którzy pojmują pewne wyrazy w innem znaczeniu, niż to, jakie posiadają one w ścisłem dochodzeniu filozoficznem. Nazywa mię Irzykowski »naszym arcy-irracyonalistą«; przyznam się, że nie pojmuję tonu tej ironicznej definicyi. Działalność moja w dziedzinie filozofii jest zawsze tak wyłącznie teoretyczna: posługuję się w niej tak całkowicie dyskusyą, i to nie oszczędzającą czytelnikom trudności dyskusyą, że może byłoby sprawiedliwiej nie stosować do mnie pod tym przynajmniej względem owego teatralnego »arcy«. O ile wiem, żaden gramofon nie wygłosił moich artykułów o »złudzeniach racyonalizmu« i o »sentymentalizmie«; pozostały one skromnie w książce, która nikomu się nie narzuca i to w tym stopniu, że treść ich, jak widzę, jest do dziś dnia Irzykowskiemu obca. Rozumiem jednak, że człowiekowi, który dostrzegł szkodliwy błąd wolno jest posługiwać się przeciwko niemu wszelką bronią. Irzykowski zaś jest pewien, że odkrył nietylko moje błędy, ale nawet ich źródło. Szkoda tylko, że już dzisiaj nazywa je błędami, gdy polemikę odkłada na przyszłość. Wystawia on w ten sposób weksel, którego realność ja kwestyonuję.
    Irzykowski twierdzi, że nie irracyonalizm posługuje się racyonalizmem, lecz przeciwnie racyonalizm irracyonalizmem. Byłbym ciekaw, w jakiż też sposób będzie on tego dowodził, gdyż w drodze tego dowodzenia musi
    on nie tylko stoczyć walną polemikę z rozmaitemi i to najżywotniejszemi kierunkami nowoczesnej psychologii, etyki, teoryi poznania, nie tylko musi zrewolucjonizować dość silnem uznaniem cieszące się poglądy biologiczne i historyczne, nie tylko musi napisać nową historyę Europy, lecz także rozstać się z własnemi swemi i to bardzo zasadniczemi stanowiskami. O ile wiem naprzykład w biologii był dotąd Irzykowski raczej darwinistą w rozległym przynajmniej znaczeniu tego wyrazu; teraz widocznie wraca on na stanowisko bliższe Mojższowi. Jeżeli bowiem racyonalizm posługuje się irracyonalizmem, to naturalnie nie życie jako irracyonalny, aracyonalny proces wytworzyło jako jedną z swych kreacyi rozum i jego formy bardziej wyrafinowane, lecz przeciwnie rozum to posłużył się życiem dla swoich własnych celów. Nie życie też i walka z jego nieprzewidzianościami stworzyły rozum ludzki, lecz rozum to, racyonalizm posługiwał się życiem tem i jego warunkami co najwyżej już jako sposobnością dla swego działania.
    Irzykowski powie mi, że dla niego życie jest procesem pozapsychicznym w zasadzie, że jest to fakt na powierzchni którego wyłania się świadomość i rozum. Mniejsza już o to, że teoryopoznawczo bardzo ciekawą jest rzeczą ten fakt istniejący o własnej sile; ale nie będę się o to spierał; wystarczy mi, że w takim razie życie jest faktem pozapsychicznym, który tworzy jako swój przypadek świadomość i rozum, a więc coś pozarozumnego rozumem się posługuje. Otóż to właśnie, odpowie mi Irzykowski, na tem zasadzają się prawa rozumu, że raz pojawiwszy się usiłuje on poddać swej władzy ten obcy mu fakt. Pięknie. By jednak coś takiego jak to poddanie władzy nastąpiło, musi ono być czyjąś wolą, musi czyjaś działalność zostać wprawiona w ruch, stać się pożądaną. By stać się działalnością, racyonalizm musi być aktem woli. Irzykowski musi tu obalić woluntarystyczną psychologię, musi rozstać się z Machem nawet, którego cenił do niedawna, musi znaleźć się w osamotnieniu wśród nowoczesnej filozofii i znaleźć się w sąsiedztwie z reprezentującymi prymat dogmatu prałatami potępiającymi modernizm. Prócz bowiem dogmatycznych antimodernistycznych katolickich myślicieli trudno dzisiaj o pisarzów reprezentujących konsekwentny inelektualizm w psychologii teoryi poznania, etyce[93]. Dla Macha przecież twórczość naukowa, twórczość, której wynikiem staje się po odpowiedniem logicznem i literackiem opracowaniu to, co bywa nazywane rozumem jest stwierdzeniem doświadczalnem darwinizmu; rozum musi być stworzony, wynaleziony przez życie, zanim zacznie istnieć. Jeżeli Irzykowski chce jednak utrzymać się na swem stanowisku, musi zakwestyonować etyczną wartość doświadczenia, tworzenia nowych elementów poznania i rozumu. Doświadczenie dostarcza środków, racyonalizm wytyka cele, skądże je czerpie? Ma w sobie; na jakiej więc fazie doświadczenie wystarcza do stworzenia absolutnego wzoru? Neoplatonicy, chrześcijanie mają na to odpowiedź. Logos, słowo wcielone, Bóg-człowiek jest wzorem i normą, raz na zawsze. Rozumiem, że Irzykowski nie jest ograniczony w wyborze i Bab był boskim wzorem; dlaczegóż nie miałby być znany Irzykowskiemu jakiś inny boski intelekt. Jeżeli ja występuję przeciwko racyonalizmowi i to z względów etycznych także, jeżeli twierdzę, że tylko żywe życie tworzy wartości i żadna określona wartość ideałem być nie może, jeżeli twierdzę, że rozum jest narzędziem, którego nie wolno się pozbywać, bez poznawczych praww po temu, ale tylko irracyonalizm życia, jego twórczość wytwarza nam kierunki i cele, to czynię to właśnie dlatego, że racyonalizm prowadzi nieuniknienie do ubóstwienia pewnej dziejowej treści, do antropomorfizmu. Nim Irzykowski mi wykaże, w jaki sposób może istnieć rozum jako coś niezależnego od sumy pewnego doświadczenia dziejowego, może lepiej będzie, aby powstrzymał się od ironii i uszczypliwości. Irzykowski powie mi, że racyonalizm jest to forma, metoda opracowywania wszelkich treści; teoryo poznawczo i historycznie jest to ryzykowne, ale przedewszystkiem nie przyda się to Irzykowskiemu na nic. Istotnie racyonalizm jest metodą takiego opracowania całego znanego nam doświadczenia, by dało się ono wyrazić w formie systematu logicznie powiązanych twierdzeń. Dzisiejsze pojęcie nauki nie może pogodzić się z tem, aby nawet jako środek, jako prawidło obowiązywało nas tylko to w naszem doświadczeniu, co daje się wyrazić w taki literacko gładki sposób. Prawidła nasze czerpiemy z całego doświadczenia, z wszystkich jego faktów, niezależnie, czy się dadzą przedstawić jako spojna całość, a to właśnie dlatego, że odkryliśmy teoryopoznawczo etyczną wartość pierwiastku pałłubicznego, że jak mówi sympatyczny dotąd Irzykowskiemu (wypada się z nim rozstać: zdecydowany irracyonalista) H. G. Wells: życie składa się z nałogu i przygody. Co jednak jest doświadczeniem, faktem dla nas? oto to, co istnieje jako element, warunek naszego działania na tym poziomie życia, jakie chcemy prowadzić. Co określa ten poziom? To, że my go chcemy prowadzić: suma więc naszych upodobań, pragnień. Co rozstrzyga jednak o wyborze? To, co wybieramy sami, my sami jako życie. Nie rozum, gdyż jest on tylko formą, w jakiej może istnieć dla nas doświadczenie osiągnięte i to bynajmniej nie całe, nie każde doświadczenie, lecz życie właśnie jako pożądanie, wola, dążenie, które wytworzyło wszelkie doświadczenia. Zdaje się więc, że mam prawo być ciekawym tych wywodów, na których podstawie Irzykowski mówi już dziś o moich błędach. Ale tajemnica tego jest inna. Irzykowski się boi ukrytych dążeń mego irracyonalizmu, naturalnie boi się on mego »krypto-katolicyzmu«. Zdawałoby się jednak, że ten antiseptyczny stosunek do poznania nie licuje z człowiekiem, który niegdyś myślał o zakładaniu pisma, »które mogłoby nawet doprowadzić do samobójstwa całego komitetu redakcyjnego«. Zresztą katolicyzm i irracyonalizm są to dwie różne sprawy. Czy Irzykowski chce przysięgać na wszystko, co jest na indeksie? Jest tam dużo głupstw. Czy przeraża go, że obok Bergsona jest Le-Roy, a od tego krok do Tyrrela? A czy zna on racyonalistycznych teologów z lóż masońskich? Dzisiaj tu na Zachodzie ludzie swobodni walczą z nimi przedewszystkiem; dla Benedetta Croce (a to nawet intelektualista) najgroźniejszy nieprzyjaciel to »mentalitá masonica«.
    Pozwolę też sobie zaprotestować i to nie w moim nawet wyłącznie interesie przeciwko zestawianiu moich dochodzeń co do romantyzmu z działalnością pana Feldmana. Irzykowski niesłusznie krzywdzi Feldmana, dla którego wszystko, co ja piszę, jest nie tylko obce, lecz właściwie psychicznie nawet nie istnieje; na widnokręgu świata pana Feldmana niema miejsca nawet dla moich zagadnień; takie zestawienie więc może być dla niego przykrem, gdyż osobistem przypomnieniem zasady, że życie jest snem lub nawet z czegoś mniej realnego jeszcze niż sen utkanem.

  95. O mądrym, głębokim i męskim artykule p. Konecznego p. t. Teorya Grunwaldu, patrz przypis do str. 13.[8]
  96. W ustępach tych Brzozowski reaguje na artykuły Irzykowskiego, pomieszczone w grudniowych i styczniowych zeszytach lwowskiego czasopisma „Widnokręgi“. W artykułach tych (Dostojny bzik tragiczności“ i „W kształt linii spiralnej“), zwłaszcza w drugim z rzędu Irzykowski, zwalczając, zresztą słusznie, pewne śmiesznostki, przesady i nałogi naszego świata literackiego, mimochodem zaczepił Brzozowskiego, jakby go głównie obciążyć chciał odpowiedzialnością za te zboczenia, czysto literackiej, estetycznej, salonowej raczej natury. Błąd Irzykowskiego tkwił przedewszystkiem w tem, że pojęcia i poglądy Brzozowskiego związane ściśle z socyologicznym rozbiorem prądów umysłowych i literackich, z biosocyologiczną oceną myśli i teoryi, w których Brzozowski widział nie tyle, jak Irzykowski to mylnie parafrazuje, „jałowe odbicia obszerniejszego wysiłku duszy“, ale zawsze wyrazy szerszych i głębszych interesów klasowych i narodowych, Irzykowski przenosił na teren wyłącznie książkowych zagadnień. Odrywał on je w ten sposób ze splotu i całokształtu zasadniczego ujęcia ideowego, skutkiem czego pewne podstawowe Brzozowskiego chwyty, jak irracyonalizm, (raczej antyintelligentyzm, niż antyintellektualizm) romantyzm i historyzm doznawały gwałtownego wypaczenia zmieniając się w pewne dowolne figury myślowe, „koło których ludzkość się kręci“ jak tancerze w kotylionie na sali balowej wedle manewrów wodzireja lub figurki na szachownicy pod ręką partnera.
    Ataki te dotknęły Brzozowskiego do żywego, jak świadczą powołane wyżej ustępy Pamiętnika, pisane świeżo pod ich wrażeniem. W papierach Brzozowskiego znalazłem list, pisany do mnie w tym czasie, poruszający również tę Jego wówczas bolączkę, którego jednak autor, z przyczyn niewiadomych, nie wyekspedyował. Z listu tego przytaczam tu wyjątki, dotyczące tej polemiki.
    »Piszę do Was, bo jestem zły i o ile się nie wygadam, będzie mi to truło myśli i robotę. Widnokręgi przysłały mi dwa Nry z artykułem Br. Gałczyńskiego, bardzo przyzwoitym i miłym i artykułami Irzykowskiego, które doprowadziły mię do wściekłości. Irzykowski zapowiada polemikę, ale dziś już mówi o »moich błędach« i nazywa mnie »arcyirracyonalistą«. Pisze, że racyonalizm posługuje się irracyonalizmem. Jeżeli tak, to wypada mu pośpiesznie wrócić nie do Hegla, lecz nawet do Mojżesza i wyrzec się Darwina; jeżeli bowiem racyonalizm posługuje się irracyonalizmem, tj. życiem, musiał on istnieć od początku jako wyższy, niż życie rozum, gotowy i zupełny. A więc Mojżesz, Platon, bo nawet wątpię, czy Hegel. Irzykowskiemu nie do twarzy walczyć ze mną uszczypliwemi definicyami i to na kredyt. Na kredyt pozycyi niepodobnej do utrzymania, ani genetycznie, ani teoryopoznawczo, ani psychologicznie. Niech próbuje. Ja, o ile będzie pisał w osobiście uszczypliwym tonie, zniewolony będę jego wystąpienie ignorować. Natomiast kły mi rosną do polemiki en grand z kierunkami, do porządnej rzezi teoryi, stanowisk, doktryn, pojęć«.
    »Dalej zirytował mię Irzykowski, stawiając mnie tuż obok Feldmana. Jeżeli Feldman jest czemś, ja jestem niczem i odwrotnie. Mówię tu o krytyce. Od kogoś innegoby mnie to nie obeszło, od Irzykowskiego mię boli. Jużem napisał do niego list, ale go nie wyślę. Niech idzie między posthuma: nawiasem, od 2 miesięcy piszę Pamiętniki, pisane z celem druku, ale pośmiertnego. W formie dziennika z rekapitulacyą, gdy jest nastrój.
    Musiałem przed kimś żółć na Irzykowskiego wylać, bo inaczej wytrysłaby ona w jakimś odsyłaczu, a publicznie jest dla mnie Irzykowski nietykalny.
    Chcę teraz posłać parę rzeczy Widnokręgom, lubo
    Biegeleisen gnębi mnie dystykcyą. Gdy czytam go, widzę bardzo biały kołnierzyk i dużo fiksatuaru.
    Ten Twardowski[92]. On także stoi na stanowisku, »że referat posługuje się wszystkiem«, ponieważ na początku c. k. Uniwersytetu jest umiejący pisać porządnie referaty i przy końcu powinien być urzędnik umiejący pisać referaty«.

    W post-scriptum tego listu dodaje Brzozowski:
    »Po namyśle odpisałem Irzykowskiemu. Poślę Wam ten artykuł wraz z korektami, jeżeli uznacie za odpowiednie, dajcie go T. Dąbrowskiemu z prośbą o wydrukowanie. Ale zróbcie, jak chcecie«.

    W papierach pośmiertnych znalazłem również niewysłany wówczas rękopis artykułu polemicznego w odpowiedzi Irzykowskiemu napisanego, który tutaj in extenso przytaczam, jako częściową bodaj autoobronę Brzozowskiego z za grobu na ataki, które z pewnością nie byłby pominął milczeniem, gdyby go przedwcześnie śmierć nie była zaskoczyła, zwłaszcza, że następnie ponowiły się one jeszcze ze strony Irzykowskiego, w stopniu znacznie wzmocnionym w jego „Aforyzmach o czynie“.

    »Nie sądzę właściwie, aby w przeciętnych warunkach polemika przyczyniała się do wyjaśnienia rzeczowego stanu zagadnień, o które polemizującym pisarzom chodzi; szczególniej zaś nie sądzę, aby mogła być ona pożyteczna u nas, gdy idzie o zagadnienia filozoficzne. Nasza filozofia jest tak nikłą roślinką, że przedewszystkiem troszczyć się nam potrzeba, o to, by istniejące potencyalnie raczej kierunki rozwijały się; dziś jeszcze przedwczesną jest walka o pokarm i światło, gdyż wątłe i ledwo zaczynające istnieć organizmy zużyć są w stanie i przyswoić sobie tak niewielkie ilości pokarmu, że zbraknąć im go nie może. Właściwie nasi filozofowie więcej jeszcze powinniby się troszczyć o rozwijanie i wypowiadanie własnych swych stanowisk, niż o to, co myślą domniemani czy rzeczywiści współzawodnicy. Ile razy przynajmniej czytam mniej lub więcej surowe, czy też przychylne, lecz wytykające mi niejasności w moich pracach sądy, czuję, że istotnie zagadnienie przemaga jeszcze tak dalece w mojej myśli nad wynikiem, że tego rodzaju krytyka jest uzasadniona, nawet, gdy ten lub inny krytyk jej uzasadnić nie umie. W tym wypadku jest właściwie jeszcze więcej racyi, by prowadzić dalej swą pracę i w ten sposób najskuteczniej przyczynić się do wyjaśnienia metody i stanowiska, wykazania ich granic i faktycznej zdolności do życia. Zdolność do życia rozstrzyga ostatecznie: tej zaś nie dają jeszcze zwycięstwa polemiczne ani też nie odejmują jej porażki.
    Takie nawet stanowisko woobec polemiki nie usprawiedliwia jednak milczenia, gdy prowadzić ono może do utrwalenia nieporozumień. Karol Irzykowski w ostatnich swych artykułach drukowanych w Widnokręgach mówi w kilku miejscach o mnie i mówi w sposób, który jak sądzę, w błąd wprowadzić może czytelników, którzy pojmują pewne wyrazy w innem znaczeniu, niż to, jakie posiadają one w ścisłem dochodzeniu filozoficznem. Nazywa mię Irzykowski »naszym arcy-irracyonalistą«; przyznam się, że nie pojmuję tonu tej ironicznej definicyi. Działalność moja w dziedzinie filozofii jest zawsze tak wyłącznie teoretyczna: posługuję się w niej tak całkowicie dyskusyą, i to nie oszczędzającą czytelnikom trudności dyskusyą, że może byłoby sprawiedliwiej nie stosować do mnie pod tym przynajmniej względem owego teatralnego »arcy«. O ile wiem, żaden gramofon nie wygłosił moich artykułów o »złudzeniach racyonalizmu« i o »sentymentalizmie«; pozostały one skromnie w książce, która nikomu się nie narzuca i to w tym stopniu, że treść ich, jak widzę, jest do dziś dnia Irzykowskiemu obca. Rozumiem jednak, że człowiekowi, który dostrzegł szkodliwy błąd wolno jest posługiwać się przeciwko niemu wszelką bronią. Irzykowski zaś jest pewien, że odkrył nietylko moje błędy, ale nawet ich źródło. Szkoda tylko, że już dzisiaj nazywa je błędami, gdy polemikę odkłada na przyszłość. Wystawia on w ten sposób weksel, którego realność ja kwestyonuję.
    Irzykowski twierdzi, że nie irracyonalizm posługuje się racyonalizmem, lecz przeciwnie racyonalizm irracyonalizmem. Byłbym ciekaw, w jakiż też sposób będzie on tego dowodził, gdyż w drodze tego dowodzenia musi
    on nie tylko stoczyć walną polemikę z rozmaitemi i to najżywotniejszemi kierunkami nowoczesnej psychologii, etyki, teoryi poznania, nie tylko musi zrewolucjonizować dość silnem uznaniem cieszące się poglądy biologiczne i historyczne, nie tylko musi napisać nową historyę Europy, lecz także rozstać się z własnemi swemi i to bardzo zasadniczemi stanowiskami. O ile wiem naprzykład w biologii był dotąd Irzykowski raczej darwinistą w rozległym przynajmniej znaczeniu tego wyrazu; teraz widocznie wraca on na stanowisko bliższe Mojższowi. Jeżeli bowiem racyonalizm posługuje się irracyonalizmem, to naturalnie nie życie jako irracyonalny, aracyonalny proces wytworzyło jako jedną z swych kreacyi rozum i jego formy bardziej wyrafinowane, lecz przeciwnie rozum to posłużył się życiem dla swoich własnych celów. Nie życie też i walka z jego nieprzewidzianościami stworzyły rozum ludzki, lecz rozum to, racyonalizm posługiwał się życiem tem i jego warunkami co najwyżej już jako sposobnością dla swego działania.
    Irzykowski powie mi, że dla niego życie jest procesem pozapsychicznym w zasadzie, że jest to fakt na powierzchni którego wyłania się świadomość i rozum. Mniejsza już o to, że teoryopoznawczo bardzo ciekawą jest rzeczą ten fakt istniejący o własnej sile; ale nie będę się o to spierał; wystarczy mi, że w takim razie życie jest faktem pozapsychicznym, który tworzy jako swój przypadek świadomość i rozum, a więc coś pozarozumnego rozumem się posługuje. Otóż to właśnie, odpowie mi Irzykowski, na tem zasadzają się prawa rozumu, że raz pojawiwszy się usiłuje on poddać swej władzy ten obcy mu fakt. Pięknie. By jednak coś takiego jak to poddanie władzy nastąpiło, musi ono być czyjąś wolą, musi czyjaś działalność zostać wprawiona w ruch, stać się pożądaną. By stać się działalnością, racyonalizm musi być aktem woli. Irzykowski musi tu obalić woluntarystyczną psychologię, musi rozstać się z Machem nawet, którego cenił do niedawna, musi znaleźć się w osamotnieniu wśród nowoczesnej filozofii i znaleźć się w sąsiedztwie z reprezentującymi prymat dogmatu prałatami potępiającymi modernizm. Prócz bowiem dogmatycznych antimodernistycznych katolickich myślicieli trudno dzisiaj o pisarzów reprezentujących konsekwentny inelektualizm w psychologii teoryi poznania, etyce[93]. Dla Macha przecież twórczość naukowa, twórczość, której wynikiem staje się po odpowiedniem logicznem i literackiem opracowaniu to, co bywa nazywane rozumem jest stwierdzeniem doświadczalnem darwinizmu; rozum musi być stworzony, wynaleziony przez życie, zanim zacznie istnieć. Jeżeli Irzykowski chce jednak utrzymać się na swem stanowisku, musi zakwestyonować etyczną wartość doświadczenia, tworzenia nowych elementów poznania i rozumu. Doświadczenie dostarcza środków, racyonalizm wytyka cele, skądże je czerpie? Ma w sobie; na jakiej więc fazie doświadczenie wystarcza do stworzenia absolutnego wzoru? Neoplatonicy, chrześcijanie mają na to odpowiedź. Logos, słowo wcielone, Bóg-człowiek jest wzorem i normą, raz na zawsze. Rozumiem, że Irzykowski nie jest ograniczony w wyborze i Bab był boskim wzorem; dlaczegóż nie miałby być znany Irzykowskiemu jakiś inny boski intelekt. Jeżeli ja występuję przeciwko racyonalizmowi i to z względów etycznych także, jeżeli twierdzę, że tylko żywe życie tworzy wartości i żadna określona wartość ideałem być nie może, jeżeli twierdzę, że rozum jest narzędziem, którego nie wolno się pozbywać, bez poznawczych praww po temu, ale tylko irracyonalizm życia, jego twórczość wytwarza nam kierunki i cele, to czynię to właśnie dlatego, że racyonalizm prowadzi nieuniknienie do ubóstwienia pewnej dziejowej treści, do antropomorfizmu. Nim Irzykowski mi wykaże, w jaki sposób może istnieć rozum jako coś niezależnego od sumy pewnego doświadczenia dziejowego, może lepiej będzie, aby powstrzymał się od ironii i uszczypliwości. Irzykowski powie mi, że racyonalizm jest to forma, metoda opracowywania wszelkich treści; teoryo poznawczo i historycznie jest to ryzykowne, ale przedewszystkiem nie przyda się to Irzykowskiemu na nic. Istotnie racyonalizm jest metodą takiego opracowania całego znanego nam doświadczenia, by dało się ono wyrazić w formie systematu logicznie powiązanych twierdzeń. Dzisiejsze pojęcie nauki nie może pogodzić się z tem, aby nawet jako środek, jako prawidło obowiązywało nas tylko to w naszem doświadczeniu, co daje się wyrazić w taki literacko gładki sposób. Prawidła nasze czerpiemy z całego doświadczenia, z wszystkich jego faktów, niezależnie, czy się dadzą przedstawić jako spojna całość, a to właśnie dlatego, że odkryliśmy teoryopoznawczo etyczną wartość pierwiastku pałłubicznego, że jak mówi sympatyczny dotąd Irzykowskiemu (wypada się z nim rozstać: zdecydowany irracyonalista) H. G. Wells: życie składa się z nałogu i przygody. Co jednak jest doświadczeniem, faktem dla nas? oto to, co istnieje jako element, warunek naszego działania na tym poziomie życia, jakie chcemy prowadzić. Co określa ten poziom? To, że my go chcemy prowadzić: suma więc naszych upodobań, pragnień. Co rozstrzyga jednak o wyborze? To, co wybieramy sami, my sami jako życie. Nie rozum, gdyż jest on tylko formą, w jakiej może istnieć dla nas doświadczenie osiągnięte i to bynajmniej nie całe, nie każde doświadczenie, lecz życie właśnie jako pożądanie, wola, dążenie, które wytworzyło wszelkie doświadczenia. Zdaje się więc, że mam prawo być ciekawym tych wywodów, na których podstawie Irzykowski mówi już dziś o moich błędach. Ale tajemnica tego jest inna. Irzykowski się boi ukrytych dążeń mego irracyonalizmu, naturalnie boi się on mego »krypto-katolicyzmu«. Zdawałoby się jednak, że ten antiseptyczny stosunek do poznania nie licuje z człowiekiem, który niegdyś myślał o zakładaniu pisma, »które mogłoby nawet doprowadzić do samobójstwa całego komitetu redakcyjnego«. Zresztą katolicyzm i irracyonalizm są to dwie różne sprawy. Czy Irzykowski chce przysięgać na wszystko, co jest na indeksie? Jest tam dużo głupstw. Czy przeraża go, że obok Bergsona jest Le-Roy, a od tego krok do Tyrrela? A czy zna on racyonalistycznych teologów z lóż masońskich? Dzisiaj tu na Zachodzie ludzie swobodni walczą z nimi przedewszystkiem; dla Benedetta Croce (a to nawet intelektualista) najgroźniejszy nieprzyjaciel to »mentalitá masonica«.
    Pozwolę też sobie zaprotestować i to nie w moim nawet wyłącznie interesie przeciwko zestawianiu moich dochodzeń co do romantyzmu z działalnością pana Feldmana. Irzykowski niesłusznie krzywdzi Feldmana, dla którego wszystko, co ja piszę, jest nie tylko obce, lecz właściwie psychicznie nawet nie istnieje; na widnokręgu świata pana Feldmana niema miejsca nawet dla moich zagadnień; takie zestawienie więc może być dla niego przykrem, gdyż osobistem przypomnieniem zasady, że życie jest snem lub nawet z czegoś mniej realnego jeszcze niż sen utkanem.

  97. O Weiningerze, autorze głośnej w owych czasach książki „Płeć i charakter“ zamierzał Brzozowski pisać studyum dla wydawnictwa „Literatura i sztuka“ (nakładem p. Hasklera) w Stanisławowie. Wspominał o tem w jednym z listów w maju 1910 r. napomykając i o samym autorze, którego dzieło, dość krytycznie się o niem wyrażając, wówczas byłem zmuszony tłumaczyć:
    »Co do Weiningera współczuję Wam tem bardziej, że ja temi czasy zajmować się nim muszę dla Hasklera, który sobie wybrał go z podanych tematów: ale inna to rzecz pisać o nim, a inna tłumaczyć i to istotnie robota ciężka, chociaż ja właściwie mniej surowo niż Wy samego Weinigera oceniam, a przekład książki może w każdym razie wzmoże trochę i u nas zainteresowanie filozoficzne«.
  98. Bazarow, bohater powieści Turgieniewa Ojcowie i dzieci“.
  99. Qui facit veritatem. Fragment cytaty z Ewang. św. Jana, rozdz. 3. wers. 21. Qui facit veritatem, venit ad lucem — Kto czyni prawdę, idzie do światłości, aby się pokazały uczynki jego, iż w Bogu uczynione są.
  100. Paul Louis Courier de Méré, pisarz i publicysta francuski (1772—1825), słynny z pamfletów politycznych, wymierzonych przeciwko dworowi, szlachcie i duchowieństwu w epoce restauracyi Burbonów, zapalony miłośnik hellenizmu, niesforny poprzednio oficer armii napoleońskiej. — Brzozowskiemu znany był, zdaje się, tylko pośrednio z lektury Sainte-Beuve’a, który pisał o nim w Causeries du Lundi (tom 6. ed. Garnier-Frères), skąd także powziął był Brzozowski wiadomość o Armand Carrelu, wydawcy czterotomowych pism Couriera (1834). Patrz przypis do str. 21. — Jednotomowy wybór pism Couriera, wystarczający do zapoznania się z tym publicystą wydał Charles Simond w bibliotece „Les prosateurs illustres français et etrangers“. (Paris. Louis Michaud).
  101. Paul Louis Courier de Méré, pisarz i publicysta francuski (1772—1825), słynny z pamfletów politycznych, wymierzonych przeciwko dworowi, szlachcie i duchowieństwu w epoce restauracyi Burbonów, zapalony miłośnik hellenizmu, niesforny poprzednio oficer armii napoleońskiej. — Brzozowskiemu znany był, zdaje się, tylko pośrednio z lektury Sainte-Beuve’a, który pisał o nim w Causeries du Lundi (tom 6. ed. Garnier-Frères), skąd także powziął był Brzozowski wiadomość o Armand Carrelu, wydawcy czterotomowych pism Couriera (1834). Patrz przypis do str. 21. — Jednotomowy wybór pism Couriera, wystarczający do zapoznania się z tym publicystą wydał Charles Simond w bibliotece „Les prosateurs illustres français et etrangers“. (Paris. Louis Michaud). Brzozowski marzył o cyklu utworów dramatycznych, któreby w kształty żywe wcielały jego idee historyozoficzne, coraz pełniej krystalizujące się w ciągłych rozmyślaniach nad tragedyą dziejów polskich. W maju 1910 r. zwierzał się z tem w liście do swego nakładcy.
    »Nie wiem — pisał — czy pod wpływem czytania poetów angielskich, czy też istotnie anch’io sono pittore, co parę lat budzi się coś we mnie, teraz znów przepływają mi fale myśli po mojemu obrazowych, a że naogół pochlebiam sobie, żem pewnej dojrzałości dosięgnął i nie liczę, aby duch sam sobie za mnie myślał i układał, więc sądzę, że tym razem będzie z tego coś poważniejszego, niż dotąd. Oddawna już czuję, że cała moja robota życiowa będzie w znacznej mierze stracona, jeżeli nie uda mi się wniknąć głębiej w organizm naszej przeszłości i dowieść nie argumentami, lecz konkretnem przedstawieniem jej, że ma ona inne znaczenie, niż te, które się w niej z innych punktów widzenia dostrzega. Jest dla mnie prawdą filozoficzną, że nie tylko wybieramy sobie swą historyę, lecz tworzymy ją, ilekroć dzięki naszym myślom stają się czemś innem jej te lub inne wątki: niewątpliwie ta wielka myśl działała nieustannie na dnie twórczości Wyspiańskiego, ale jego organizacya artystyczna była tak przedziwnie skomplikowana, takie tworzyła zakręty czarnoksięzkie dla jego ciekawości artystycznej, że niewątpliwie (niech mnie bóstwa śmieszności strzegą przed myślą porównywania siebie z nim) twarda i umysłowa budowa własnego dzieła dochodziła do niego samego jakby z ukosa. Żeromski
  102. Dr Rafał Buber, adwokat krajowy i członek partyi socyalistycznej we Lwowie, wierny przyjaciel i opiekun Brzozowskiego, jego mąż zaufania i czcigodny obok posła Andrzeja Moraczewskiego obrońca w słynnym krakowskim procesie partyjnym o szpiegostwo. — Witołd Klinger — patrz wyżej przypis do str. 32.
  103. Z planów moich, które powinienem wykonać itd. Brzozowski w tych memorandach szkicuje dyspozycyę studyów, które sobie wyznaczył w najbliższym czasie do napisania. Miał to być cykl monografij, poświęconych rozmaitym zagadnieniom i autorom, z których każda miała odrębną dla siebie całość stanowić, a wszystkie razem wejść w skład objętej wspólnem mianem biblioteki. Projekt tych studyów autor poruszył w liście do mnie z dnia 26 stycznia 1911, pisząc:
    »Nie chcę i nie śmiem pisać do Was o moich pracach: w istocie jednak rzeczy tak stoją, że mogę pracować tylko nad tem, do czego w danym momencie czuję absolutne parcie. Po części było tak zawsze, a teraz choroba, która zmieniła mię tak, że moralnie, jeśli nie fizycznie, nie poznalibyście mnie, uczyniłaby mnie wobec tych powiewów „ducha“ jeszcze bardziej nieodpornym i bezwzględnie im poddanym«.
    »Jedyną rzeczą, która przychodzi mi łatwo i szybko jest proza krytyczna, polemiczna: pisanie artykułów, rozpraw na mniej więcej ściśle określone tematy. Otóż proponowałbym, byście wydali szereg mniejszych rozmiarem prac po jakieś 80—100 stronic, z których każda zawierałaby w całości jakąś inną, nową rozprawę krytyczną, polemiczną lub filozoficzną. Tomiki mogłyby mieć wspólny tytuł lub też być zupełnie każdy dla siebie«.
    »Pisałbym w tej formie chętnie o Micińskim, o Tyrrelu i moderniźmie katolickim; o pragmatyźmie; o Shakespearze Franka Harrisa, krytyka, który rewolucyi dokonał w poglądach na Szekspira i którego książka należy do najgenialniejszych rzeczy, jakie zostały w literaturze krytycznej dokonane; słowem w kwestyach możliwie ciekawych, byle palących«,
    »Jeden z tematów do moich tomików byłby Taine i jego ostatni krytycy. W zasadzie całą siłą pro Taine’a. Tematów znalazłoby się, jak grzybów«.
    »Starałbym się wybrać odrazu tematy mocno interesujące i utrzymywać sposób pisania w stylu
    pamfletowym. Byłyby to toutes distances gardées moje Unzeitgemässen«. »Naturalnie zrozumiecie, że wyraz pamflet nie ma u mnie znaczenia aktualności politycznej. Filozofia i literatura, ale zaktualizowane w stylu po części Czepielowskim«. »Znam swój temperament pisarski i wiem, że tego rodzaju robocie podołam z przyjemnością w godzinach, w których do niczego nie jestem zdolny«.
    W dwa tygodnie później, mniej więcej zatem w czasie pisania powołanych wyżej stronic Pamiętnika, skreśla Brzozowski w osobnym liście szczegółowy plan projektowanych tomików.
    »Zaczynam wykonywać plan i załączam tytuły niektórych projektów moich.
    Nie ręczę za kolejność: pierwsze dwie rzeczy nie mają tytułu ustalonego, ale treścią ich jest: 1) Aktualna literatura polska, pewien rodzaj »o potrzebie idei«, ale w stylu naszej epoki, 2) Aktualny stan filozofii, już nie naszej, naturalnie: znowu o charakterze zarówno polemicznym, jak i konstruktywnym. Tytuły się znajdą i w pierwszych tych rzeczach niejako grunt całej seryi, jej uzasadnienie i program. Jakem pisał: staram się o wykład żywy, możliwie frapujący, a zdaje mi się, że w obu kwestyach mam dużo rzeczy nowych, nietykanych dotąd przezemnie i wogóle nie bardzo tykanych.
    Dalsze mają fizyognomię bardziej określoną (mówię o tytule):
    2) Umysł Heinego czy dramat myśli Heinego, czy coś w tym rodzaju, czy miejsce Heinego w dziejach myśli, ale tytuł będzie bez pedantyzmu.
    4) Stirner i Thoreau (to pewno przed Heinem).
    5) Henryk Kleist (to mogłaby być, jeśli mi się uda duża senzacya).
    6) D’Anunzio i zagadnienia kultury włoskiej. D’Anunzio jest epizodem zamkniętym we Włoszech a usytuowanym tak, że zmusza do ukazania zasadniczych momentów poprzedniej umysłowości włoskiej, jak i tych prądów, które położyły kres wpływowi tego poety. Tu mam rzeczy bardzo ciekawe, wprowadzające nas bardzo głęboko w duszę nowoczesną, nietylko włoską: mamy kryzys naturalizmu w filozofii i nowe kierunki (Croce, Gentile, grupa Lionardo), mamy kryzys socyalizmu włoskiego, a dzięki pracom Michielsa i niespodziewanie mądrej książce którą napisał chiacchierone Arturo Labriola, dzięki mistrzowskim i pierwszorzędnym, jak wszystko, co on pisze: uwagom Pareto z licznych artykułów w Journal des Economistes i jego włoskim homonymie, dzięki pracom Pantaleoniego (nazwisko fatalne, ale jedna z najoryginalniejszych głów), jak zawsze: Crocego, — możemy tu dać mnóstwo treści na innem terytoryum dla mnie niedostępnej.
    7) Kipling.
    8) Sorel, tym razem nie jako socyalista, lecz jako samoistny i głęboki myśliciel, w dziedzinie etyki i wszystkiego, co z nią związane, jako spadkobierca Kanta, Carlyle’a — obok krytyka rozmaitych Ruskinów, Tołstoizmów, charakterystyki takich myślicieli, jak Wells itd.
    9) Carlyle, Renan i Michelet, jako rozdział z dziejów myśli XIX. stulecia.
    10) James, pragmatyzm, psychologia religii.
    11) Znaczenie życia religijnego. Pewien rodzaj mojego »Religion innerhalb der Grenzen der reinen Vernunft«. Jasne wypowiedzenie się, które staje się dla mnie konieczne, a zobaczycie, że nie »skleszałem«, choć niestety »zabobon o Bogu« jest u mnie nieuleczalny.
    Wszystkie inne plany moje pozostają bez zmian, ale ta serya byłaby dla mnie potężnym środkiem ugruntowania mego światopoglądu, który, wybaczcie brak skromności, wydaje mi się dzisiaj w stanie blizkim dojrzałości. Myślę, że się nie łudzę, że tematy te przy dość nizkiej cenie, niewielkim rozmiarze gwarantowałyby poczytność, a zapewniam Was, że gruntowność nie ucierpi na pewnej lekkości formy i że mogę się mylić, lecz uważam, pracując teraz, że jako krytyk i pisarz filozoficzny, poczyniłem postępy«.
  104. Irena, córeczka autora.
  105. Lord Jim, tytułowy bohater powieści pisarza angielskiego Conrada (Józefa Korzeniowskiego) znanej u nas z przekładu Emilii Węsławskiej, wydanego w warszawskiej Bibliotece dzieł wyborowych. Fragment studyum o tym pisarzu zawiera pośmiertny tom pism Brzozowskiego „Głowy wśród nocy“.
  106. W ustępie tym autor reaguje na pierwszą część artykułu p. Dra Bronisława Biegeleisena, omawiającego książkę Brzozowskiego „Idee“. Była ona pomieszczona w XXIII. zeszycie lwowskich „Widnokręgów“ z 10 lutego 1911 i zajmowała się nie tyle „Ideami“ Brzozowskiego, ile zagadnieniem czasu u Bergsona, co było tem dziwniejsze, że „Idee“ bynajmniej nie opierają się na zasadniczych poglądach Bergsona, wychodzą z założeń całkiem odmiennych, znacznie silniej uwydatniają wpływy Marksa, Kanta, Proudhona, Nietzschego, Sorela, lub choćby Feuerbacha, i częściowo Avenariusa, większa część zaś studyów, w skład „Idei“ wchodzących, powstała zgoła niezależnie od mody bergsonowskiej, na grubo przedtem, zanim Bergson stał się głośnym, i zanim Brzozowski, co prawda pierwszy w Polsce, zaczął się nim interesować. Krytyka bergsonowskiej intuicyi czasu, przeprowadzona choćby nawet istotnie w sposób niezbity i przekonywający, nie tylko zgoła zachwiać nie może podstawowych założeń i wątków myślowych Brzozowskiego, ale wogóle porusza się już a priori na całkiem innej płaszczyźnie zagadnień. Cóż dopiero krytyka, której się zdaje, że podkopuje fundamenty „Ewolucyi twórczej“ przeciwstawiając bergsonowskiej analizie pojęcia czasu fizykalną zasadę względności czasu i ostwaldowski czas dyssypatywny w zjawiskach katalizy chemicznej! Argumenty swe, mające rzekomo doszczętnie zatrzeć wykazywaną przez Bergsona różnicę między pojęciem czasu, mniejsza o to czy astronomicznego, czy dyssypatycznego, w nauce a konkretnem, psychologicznem przeżywaniem czasu, p. dr Biegeleisen z małemi zmianami dosłownie powtórzył w ostatnich czasach znów z tryumfem w studyum swem „Uśmiechy Sfinksa“. (Warszawski „Sfinks“, za czerwiec i lipiec 1913). Całe szczęście jednak, że nie zdaje się, aby Bergson ze wstydem musiał ustąpić z placu boju przed p. dr. Biegeleisenem, którego polemika ujawnia całkowitą nieczułość na istotną, jakościową różnicę między abstrakcyjnem ujmowaniem czasu w nauce, choćby nie był on jednorodny, niezmienny i wspólny dla wszystkich zjawisk, a tem co jest trwaniem w świadomości człowieka. Ani w Pamiętniku, ani w listach Brzozowskiego nie znajdujemy wzmianki o drugiej części artykułu p. dr. Biegeleisena o „Ideach“ drukowanej w zeszycie „Widnokręgów“ z 15 marca 1911 r., a zatytułowanej „Metoda dzieła“, lubo metod ujmowania zagadnień przez Brzozowskiego (choćby zasadniczej metody materyalizmu dziejowego) zgoła nie dotyka, a zajmuje się przeważnie stosunkiem filozofii do nauki, poruszanych w Ideach tylko w jednym z trzynastu studyów, pisanym jeszcze w 1903 r., zatem w czasie, kiedy i Brzozowski o Bergsonie jeszcze nic nie wie i w Europie jest o nim jeszcze głucho. Natomiast w ostatnim Brzozowskiego liście do mnie z 21 kwietnia 1911, na dziewięć dni przed śmiercią pisanym, znajduję jeszcze taki ustęp:
    »Pisała w kartce S. P., że powinienem się cieszyć, ponieważ mojemi książkami zajmują się pisma »naukowe« i literackie. Jakież to są w Polsce pisma naukowe? Biegeleisen z Widnokręgów przecież nie jest zdolny sprawić żadnej emocyi — zauważyłem tylko, że Irzykowski jest w stanie chronicznej irytacyi i nie wszystko, co pisze on, jest nawet sprawiedliwe. Zresztą oddzielne tylko numery »Widnokręgów« mię dochodzą.
  107. Chłopięta ze szkoły Twardowskiego — patrz odsyłacz na str. 203.[92]
  108. ...ale Irzykowski woli pisać „lombard paradoksów“, kuźnię bluźnierstw — aluzya do „Aforyzmów o czynie“, znanych Brzozowskiemu z „Widnokręgów“ (zeszyty XXIII, XXIV i XXV)
  109. Tomasz Hardy, powieściopisarz angielski ze starszego pokolenia (ur. w r. 1840), przedstawiciel szkoły naturalistycznej i mistrz t. zw. z niemiecka Heimatkunst, czerpiący swe tematy przeważnie z motywów zetknięcia się mieszkańców wsi z wyższą kulturą miejską. Z jego dawniejszych powieści najwybitniejsza Far from the Madding Crowd (1874), z nowszych A Laodicean; or The Castle od the De Stancys (1880), Jude the obscure 1895) i inne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Ostap Ortwin, Stanisław Brzozowski.