Pamiętnik (Brzozowski)/18.I.1911

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł 18.I.1911
Pochodzenie Pamiętnik
Redaktor Ostap Ortwin
Wydawca Anna Brzozowska, E. Wende i S-ka
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


18. I.
Skąd czerpią życie postacie stworzone przez poetów i powieściopisarzy. Rozmawialiśmy o tem z Ortwinem we Florencyi. Mój Boże, jakbym pragnął móc wyjść i spotkać się z nim, z Irzykowskim i zasiąść w jakiejś kawiarni, którą wnet przysłoni z przed oczu dym myśli, gęstszy, niż papierosów i cygar, wchłaniający gwar wraz z twarzami, szczelny, panujący podnieceniem. Ale mniejsza. Skąd czerpią życie? niewątpliwie z naszego trwałego zainteresowania. Rodzaj tego zainteresowania, trwałość jego — dalej środki, zapomocą których jest rozbudzone, wreszcie wyniki, jakie pozostawia w nas ono — oto różne punkty widzenia umożliwiające obszerną i objektywną klasyfikacyę. Życie postaci ma za swe źródło podniecenie naszej myśli, podniecenie, które znajduje w sobie podnietę do trwania, odnawiania się. O ile dzieje się to bezpośrednio, o ile zainteresowanie jest ciągle uczuwane i nigdy nie potrzebuje pomocy woli, przyjemności nawet, ale refleksyjnej — mamy do czynienia z tym darem, który posiada np. Sienkiewicz, w najwyższym stopniu. U bardzo wielkich pisarzów jak Balzaca, Stendhala fenomen nie ma miejsca, tu musi myśl, jej interes, interes, który nie jest uświadomiony bezpośrednio, trzymać budowę i technikę, chronić ją od luk, przerw. U Dickensa jest ściągłość współczującej ciekawości. Zarówno myśl, jak i bezpośrednie odczucie buntują się często. U Thackeraya mamy pewne monotonne, ale miłe ciepło intelektualne.
Rodzaje zainteresowania, o ile rozważamy je jako przyczyny charakteryzacyi życia wymagają subtelnych rozważań. Należy przedewszystkiem bacznie śledzić, czy ma miejsce utożsamienie nasze z postaciami, czy też rzecz obywa się bez niego. U Dickensa utożsamienie jest powierzchowne, gdyż polega na niemej solidarności wobec czegoś, co zagraża. U Mereditha fenomen wręcz przeciwny, tu tworzy się z nas myśl bohaterów ich struktura umysłowa i sekret poetycki polega na tem, aby stworzyć stany uczuciowe, bezpośrednio przejmujące, a zawierające w sobie in potentia dzieje całego mózgu, aby wplątać nas i wetkać niedostrzegalnie w samo krążenie myśli. Opisy przyrody służą u Mereditha często przeważnie w tym celu. Nie jestem teraz w stanie śledzić wszystkich zawikłań tej myśli.
W czytelniku powieści wytwarza się pewne odrębne posłuszeństwo, pewien osobliwy, praktycznie określony choć trudny lub niepodobny do ujęcia w teoryi takt. Jest to stan duszy bardzo różny. Godzi się on nieraz z wielką bardzo domieszką dowolności t. j. czytelnik zdaje sobie sprawę, że iluzya powstaje tu za jego przyzwoleniem. Zdaje mi się jednak, że bezpośredni tragizm wyklucza tego rodzaju stan rzeczy. Możliwy jest on tam tylko, gdzie istnieje pewna domieszka ironii, i subtelne uwagi Ch. Lamba o prawdzie gry aktorskiej mogą znaleźć zastosowanie i do tych zagadnień. Pewnego rodzaju fenomeny powieściowego złudzenia powstają tylko przy świadomem przyzwoleniu czytelnika i wymagają tej świadomości. To go zabezpiecza. Pozwala mu uwierzyć w świat o innych, niż nasze, współczynnikach przeobrażeń psychicznych i prawach motywacyi. Stylizm i egzotyzm mogą grać tu rolę czynnika wywołującego, tłomaczącego świadome przyzwolenie. W formie tej można zbliżyć się do tragizmu.
Powieściopisarz nie apelujący do świadomego przyzwolenia musi działać zapomocą innych środków: ciekawości i współczucia, lirycznej hypnozy.
Cel jest osiągnięty, gdy w momencie intensywnej identyfikacyi ujmiemy, nie zdając sobie sprawy, prawo krystalizacyi danej jednostki, jej barwę psychiczną, żywą zasadę jej jedności, prawo rządzące jej fenomenami i gdy to prawo stanie się dzięki magii słowa jakością naszego wzruszenia. Jeżeli to zostało osiągnięte, jeżeli wzruszenie jest dostatecznie silne, jeżeli ma ono korzenie w głębszej naturze człowieka, powstaje to, co się nazywa kreacyą indywidualności, żywy człowiek stworzony przez sztukę.



Krytyk i biograf mają do czynienia z temi samemi zagadnieniami, ale pracują w innych warunkach.
Pracują na podstawie intelektualnej pewności, że ich przedmiot był życiem, ale muszą też być zależni od natury tej pewności. Pisarz, któryby pisał biografię Blake’a w terminach jego mitu, lub Bergsona w terminach jego filozofii, gdyby to było wykonalne nawet, utraciłby grunt tego teoretycznego przekonania.



Styl Chestertona[1] jest jednak wielką wadą tego pisarza. Trudno go czytać, nawet gdy go się musi podziwiać.



— Czytam Harrisa o Shakespearze. Nie przeczytałem jeszcze nawet pierwszej części, ale już widzę to przynajmniej, że Harris ma przed oczyma pewną żywą i ludzką postać: że Shakespeare jest dla niego człowiekiem i to człowiekiem, którego on zna i rozumie, rozumie, w jaki sposób funkcyonuje ten umysł. Gdy idzie o Shakespeare’a już to nawet ma wielkie znaczenie. Zazwyczaj Shakespeare reprezentuje pewien mgławicowy stan duszy, na który składa się wynikająca z naszej słabości mitologizmu chwiejność i obłuda. Nie jest hańbą, nie jest winą, jest nawet rzeczą dodatnią, a przynajmniej zrozumiałą, że się nie rozumie Shakespeare’a. To przeświadczenie, że się tu ma prawo nie rozumieć, zostaje skwapliwie wyzyskane przez wszystkie leniwe i obłudne siły naszego estetyzującego intelektu. Tu mogą święcić tryumfy bez konieczności psychologicznego sprawdzenia wszystkie nasze estetyczne zabobony. Zazwyczaj nawet bardzo dzika teorya »twórczości«, musi wylegitymować się przez zarysowanie chociażby tez fantastyczne, jak wygląda taka twórczość, jako przeżycie psychiczne. Ale od czegóż Shakespeare, Dante, Homer — najlepiej jednak Dante albo Shakespeare (oczywiście vedyckie hymny mają jeszcze więcej zalet, ale nie posiadają niestety, jak dotąd w zbrutalizowanym i zamerykanizowanym Zachodzie, dość powagi): nie wiemy, jak się to dzieje, jak się to dokonywa, ale się dokonywa i dzieje np. w głowie Shakespeare’a lub Dantego. Ponieważ nasze głowy nie dorównują tym wyjątkowym, więc — ma się tu fakty, które posiadają wszystkie przywileje rozciągliwości. Nie umiem sobie wyobrazić takiego procesu myśli, ale Shakespeare myślał tak.

S. T. Coleridge niewątpliwie zadał mocny cios temu stanowisku chociaż jednocześnie — takim już jest paradoksalny fatalizm jego myśli — on sam świadomiej, niż ktokolwiek inny tworzył mit Shakespeare’owski. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare był »słonecznem okiem«[2] Plotyna, ucieleśnioną intuicyą, nieskończonem potwierdzeniem, ale właśnie, aby dowieść sobie, że Shakespeare był tem wszystkiem, burzył on mit żywiołowego Shakespeare’a, który sam nie wiedział, co tworzy. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare przynajmniej dla samego siebie był rzeczywistością psychiczną.



Właściwie dramat Prometeusza jest między bezwzględną samotwórczą swobodą i koniecznością, istnieniem. Shelley przekrzywia oś — czyniąc Jowisza okrutnym.





  1. Str. 112. G. K. Chesterton — patrz przypis do str. 54.
  2. Dla S. T. Coleridge’a Shakespeare był „słonecznem okiem“ — Lectures and Notes on Shakspeare and other english poets by Samuel Taylor Coleridgee. (Now first collected by T. Ashe. London, 1908. George Bell and Sons). Część I. Lectures on Shakspeare and Milton. (Są to wykłady Coleridge’a, wygłoszone w zimie 1811 1812 w sali of the London Philosophical Society).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Ostap Ortwin, Stanisław Brzozowski.