Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Ksiądz Marek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Ksiądz Marek
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


V.
KSIĄDZ MAREK.

Co też to się dzieje na świecie! Już cierpliwości nie staje, patrzeć na czyny ludzkie, a słyszeć ich gadania. Takie zapomnienie o Bogu, taka obojętność dla jego praw! jakby jego nauka była tylko dowcipnym wymysłem, bynajmniej nie obowiązującym. Oj! rozumni ludzie, rozumni ludzie! ciężko Panu Bogu odpowiecie, że tak świetne dary, coście otrzymali z jego łaski, naprzeciw niemu obracacie, gorsząc tyle półgłówków, którzy przez was się bałamucą tylko; a najczęściej z obawy, by za głupców nie uchodzić, wolą potakiwać waszej lekkomyślności, niż się trzymać tego, czego ich wiara nauczyła i co ludzie istotnie wielcy i rozumni miłowali, że wszystko zań gotowi byli poświęcać.
Toć to szaleńców, coby istotności Bogu zaprzeczali, nie wiele; ale mnóstwo takich między tymi niby mędrcami, co lubo dowodzą jego bytu, tak mu działalność i potęgę okrawują, że na jedno wychodzi, jakby mówili, że jego niema.
Wedle nich cuda są urojenia ciemnoty. Bóg raz porządek ustawiwszy, tego nie odmieni; módl się sto razy na dzień, czego swoim rozumem i pracą nie dostaniesz, tego nie wymodlisz. Święci, to byli poczciwi ludzie, stosowali się do ducha czasu, do ówczesnych wyobrażeń; ludzie im coś nadzwyczajnego przyznali, ale te ich dzieje przed rozsądkiem zniknąć muszą. Obrządki, sakramenta, są to mądre i zbawienne ustawy dla gminu, które człowiek światły szanować powinien, i nic więcej! Tak plotą o rządach Boga, jakby przy nim była rada nieustająca, w którejby oni zasiadali.
Słyszałem ja to nieraz, ale na mnie żadnego wrażenia nie robiło. Człowiek poczciwy, a do tego szlachcic, czyżbym już tyle dał się owładać, bym odstąpił od tego, co tyle wieków, tyle podań, tylu mądrych a cudnych mężów, tyle cnót nadzwyczajnych, tyle niewinnej krwi na świecie utwierdziło? Oto bym zasłużył, by mnie do czubków zaparto.
W czasie Konfederacyi barskiej, pan August Sielnicki, wojewodzic podlaski, co był wiernym ojczyźnie obywatelem, a naszym kolegą, ale któremu podróże po zagranicznych krajach oczmuciły były rozum, że bez potrzeby wszystko nim świdrzył: bywało po swojemu chce nam wszystko tłumaczyć; nieraz uszy sobie zatykamy, tak nam dokuczy. Czasem też i obrywał za swoje. Ofuknął go porządnie za takowe gadania JW. Krasiński, marszałek jeneralnej Konfederacyi: »A co to w. p. za prorok — powiedział mu raz, abyś nowej wiary nauczał? My się naszej trzymamy i za nią bijemy, a jeśli w. pan jej nie rad, to wracaj do Poniatowskiego; tam znajdziesz dość farmazonów i przechrztów, co ci potakiwać będą«. A i ów pan Sielnicki też te swoje niedorzeczy plótł więcej, aby tem za rozumnego uchodził, niż z wewnętrznego przeświadczenia; o tem się przekonałem. On to zaczepiał księdza Marka, który go z wielką cierpliwością zbijał, ale nakoniec i cierpliwości mu nie stało, zawsze jedno i jedno odpierać; ile w każdej rzeczy świadomemu trudna sprawa wdać się w certament z takim, który tylko coś nachwytał. Razu jednego wzywał go na dysputę wedle swego zwyczaju i dowodził mu, że tylko w Boga wierzy, a więcej w nic. Kiądz Marek tłómaczył mu z początku, że tego nie dość, ale widząc go upartym, zapytał raptem, czy dawno się spowiadał? Coś mu na to odpowiedział wojewodzic, ni siak ni tak, a ksiądz Marek jemu: »Jutro rano przyjdziesz do kościoła, a w. pana wyspowiadam, a teraz idź do siebie, aby się na jutro przygotować; to lepiej niż fatałaszkami trąbić w uszy tym, co te rzeczy lepiej od w. pana rozumieją«. Zmieszał się wojewodzic; my byliśmy ciekawi co z tego będzie. Poszliśmy z rana do kościoła i zastaliśmy go przy konfesyonale spowiadającym się ks. Markowi. Nie rozpierał się z nim, ale bił się w piersi, a jaki z niego zdawał się bezbożnik! Czy to wszystkiemu wierzyć, co kto sobie mówi? Dobrze że trafił na świętego męża, co go na drogę zwrócił, ale czy jest roztropnie, aby dla dogodzenia językowi żartować około zbawienia? Co do mnie, gdyby nie tyle innych gruntownych pobudek, samo patrzanie na to, co zrobił ksiądz Marek, byłoby mnie przekonało, że są ludzie, którym Bóg użycza siły nadzwyczajnej i cuda robią. To co opisywać będę, wszystkim Konfederatom Barskim było wiadomem, i teraz wiele jest jeszcze takich, co to słyszeli od ojców swoich, naocznych świadków. Już w tem był cudownym mężem, że najdumniejszych panów i najburzliwszą szlachtę tak był radą swoją zhołdował, taką ufność ku sobie zyskał, że chyba gdzie go nie było, tam się jedność przerywała; a co dziwniejsza, że wszystkich w wytrwałości utrzymywał, bynajmniej płonnych nadziei nie robiąc. Owszem sam słyszałem jak mawiał: że Pan Bóg nie da nam szczęścia, że wielkie klęski spadną na ojczyznę, ale że trzeba swoją powinność zrobić. Nie wielka to rzecz, dodawał, iść za sprawą pomyślną; któż z wiatrem nie popłynie? Ale kto się poświęca za sprawę świętą, choć nieszczęśliwą, tego Pan Bóg kocha, a usiłowania nie przepadną, bo on je pobłogosławi. »Człowiecze! — kazał on po odebraniu wiadomości o klęsce stołowieckiej, kiedy wielu naszych już stygnąć zaczęło — człowiecze! bez ciebie Pan Bóg cię stworzył, a bez ciebie nie zbawi. Toż samo z ojczyzną. A wiele to świętych, co żywot swój na pokucie trawili, prócz Boga nic znać nie chcieli, a spokoju znaleźć nie mogli i oschłości wewnętrznej Bóg niczem nie raczył odwilżać? A czyż oni wtedy mówili: Niema ratunku, wszelka nasza praca daremna; wolimy się z czartem pogodzić. Nie, nic, bracia moi! jeszcze więcej podejmowali tych na pozór bezowocnych trudów, i Pan Bóg w porze przez siebie zamierzonej sowicie wszystko nagrodził. Toż i z ojczyzną! Niech jej syny dla niej znoszą przeciwności, niech pracują a pracują, nie zrażając się, że pociechy Bóg nie daje, aby się z czartem nie godzili; Pan Bóg znajdzie czas na wszystko. A powiedzieć, że ofiara czysta za ojczyznę zrobiona u niego nic nie waży, jest to równe bluźnierstwo, jakby twierdzić, że jego niema«. I takiemi słowami rozżarzył gasnący już związek.
Razu jednego miał kazanie, nie pamiętam w jakiej okoliczności, w którem mówił: »Ojcowie, ledwo kęsa sobie nie odejmujecie, aby dzieciom i wnukom dostatków rozszerzać; ani śmiem wam to uganiać, bo i bogactwo jest darem Bożym; byle uczciwie, zbierajcie dla potomków, a godziwe w tym celu prace Bóg pobłogosławi. Miejcie podobną cierpliwość i w ważniejszych rzeczach. Cieszycie się nadzieją, że dzieci i wnuki dopiero korzystać będą z usilności waszych; cieszcie się więc, że choć trudy i klęski znosisz teraz, wasi potomkowie będą wolnymi; bo bez ojczyzny, bez wolności, na co im by się przydały dostatki? Nie jest bogatym, kto posiada to, co może mu być wydartem lada chwila przemocą«.
Staliśmy obozem pod Jędrychowem, gdzie mieszkał JW. Ankwicz, kasztelan sandecki, pan godny i nam sprzyjający. Pan Bóg nie pobłogosławił go w synie: on w jego ślady nie wstępował; ale pokój umarłym. Otóż ten zasłużony senator starszyznę naszą zaprosił na wielki obiad do swojego zamku, a dla nas niższych na dziedzińcu były zastawione stoły, bo wszystkim nie było sposobu pomieścić się razem. Cieszyliśmy się w Bogu; a w sali za stołem siedział między panami ks. Marek, o którym wiedział JW. kasztelan, co to był za człowiek. Spełniano rozmaite zdrowia wodzów dobrej sprawy; po każdem zdrowiu wiwatówki słyszeć się dawały, aż ksiądz Marek powstawszy a nalawszy kielich wina: »JJ. WW. panowie, odezwał się, pozwólcie mnie wnieść jedno zdrowie«, i zaprosił ich z sobą na ganek; tam podniósłszy oczy do góry, chwil kilka zostawał jakby w jakiem zachwyceniu, a potem: »Chwała wieczna przenajświętszej Trójcy!«, i spełniwszy kielich, przeżegnał nim chmurkę nad nami wiszącą. Natychmiast jak zaczęło błyskać a grzmieć, raz po raz siedem razy piorun uderzył, że aż wszyscy zaczęli tulić się do księdza, prosząc go, aby dał pokój, a wyznając iż się mocno przylękli. Ksiądz Marek na to: »Nie bójcie się, moje dzieci, Pan Bóg błogosławi zabawy nasze«, i przeżegnawszy chmurę drewnianym krzyżem, co go z paciorkami nosił u boku wedle karmelitańskiego obyczaju, ona wnet się rozeszła i najpiękniejsza wróciła pogoda. To się działo w oczach naszych.
A pod Rzeszowem jeszcze lepiej mu się udało. Nasz obóz przytykał Rozwadowa. Moskwa pokusiła się nas z niego wyparować, i była o to przeprawa, ale my ją porządnie wytłukli, że aż że wstydem musiała cię cofać do swoich szańców pod Przeworskiem; więcej stu ludzi zabraliśmy w niewolę, nie licząc cośmy nabili. Ksiądz Marek na koniu, a zamiast szabli krzyż w ręku trzymając, pokąd potyczka trwała, wszędzie się znajdował i kilka razy był Dońcami obskoczony. On był dla nich łakomą zdobyczą, gdyż wiedzieli co to było z niego, że on dla nas lepszy niż sto armat. Tak na niego ostrzyli zęby, że gdyby on i jakikolwiek z naszych wodzów, ledwo nie sam p. Kazimierz Puławski, uciekali przed nimi, a każdy inną stroną, nie wiem jeszcze za którym prędzejby poszli w pogoń; jeno że jako lud niewierny nie znali się na jego świątobliwości, ale myśleli, że on sobie czarta zhołdował, a ten za jego rozkazem sprawiał te wielkie dziwy, na które patrzali. Obskoczyli go, my też dzielnie jego bronili, a on nam: »Nie uważajcie na mnie, moje dzieci, a swoje róbcie; oni mnie rady dziś nie dadzą«. My go posłuchali, a jak takiego nie słuchać? — I to nam posłużyło, bo wielu z nich za nim się cietrzewiło, a my ich dusili jak swoich. Co natrą na księdza, by go na spisy porwać, to spisy powietrze kolą mimo habitu, a ksiądz się tylko uśmiecha, że dońcy ze złości aż od rozumu odchodzą; a na końcu, widząc że lubo bezbronny, ani żelazo ani ołów jemu nie szkodzi, przecież nic złego imże samym się nie robi, dawaj próbować rękoma go porwać, ile że koń księdza Marka nie był zwinny, a on sam, jako zwyczajnie kapłan, po łacinie siedział i zresztą nie uciekał. Ale co który się przybliży, to jak go swoim krzyżem przeżegna, kozak na ziemię bęc jak długi, a koń jogo w czwał, nie nazad, ale do naszych — i tak kilkunastu położył, że każdy lubo bez szwanku wstał, ale utracił konia. Dopiero kozacy zaczęli co prędzej uciekać do swoich i krzyczeć, żegnając się po swojemu: Czort Lachów broni! — a my za nimi, że gdyby nie ich przeklęte armaty, obóz byłby się nam dostał.
Ale nie na tem koniec. My ze sławą i zdobyczą wrócili do naszych. Pan Kazimierz Puławski kazał otrąbić capstrzyk, po którym już nikomu nie było wolno wyjść z obozu, i sam poszedł do swojego namiotu z panem Goreckim, co jako oboźny był od niego nieodstępny. Zabierał się do wczasu, aż ks. Marek brewiarz swój przy ognisku obozowem odprawiwszy, poszedł do namiotu naszego wodza, a zastawszy go już leżącego: »Przepraszam pana starostę dobrodzieja, że tak późno przychodzę mu dokuczać, ale go mam o wielką łaskę prosić«. — Mów księże, co mamy i co mojem, jest na twoje rozkazy. — »Proszę mnie pozwolić wyjść z obozu.« — A dokąd myślisz się udać? — »Zaraz trzeba mnie być w obozie moskiewskim«. — W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, czy żartujesz księże! a jakiż tam mieć możesz interes? — »Wielki interes, panie starosto, bo Pan Bóg mnie tam iść kazał; ale ani z klasztoru bez woli przeora, ani z obozu bez woli naczelnika wychodzić nie pozwala. Pan Bóg dopiero mnie objawił, że we wczorajszej potyczce jeden ich pułkownik śmiertelną ranę odebrał i przededniem skończy. On z naszej wiary, a chociaż między nimi się rozpaskudził, Bóg łaskawy pozwolił mu pragnąć księdza. Trzeba mi go na śmierć dysponować«. — Mój księże, ty lepiej znasz swoją rzecz niż ja, ale pozwól sobie tylko powiedzieć, że blizko trzech mil do obozu; jeśli ma przededniem umrzeć, byś i jak leciał, w porę nie trafisz, trupowi nie pomożesz, a wpadniesz w ręce, co ciebie umęczą; a jak moi spostrzegą, że ciebie niema, to ja rady nie dam. Czart porwij Moskala, a wolisz się wyspać. — »A nie godzi się tak mówić, panie starosto. Pan Jezus dał się umęczyć za tych łotrów jak i za nas. A że czasu mało, to pokój dobry. Kiedy Bóg każe mnie tam iść ze sobą, poradzi bym w porę trafił; a ja dlatego jutro będę miał mszę — świętą w naszym obozie«. — Ale czy tylko powtócisz! — »Na którą godzinę pan starosta każesz wrócić — wrócę. A kiedym to ja panu był nieposłuszny?« — Kiedy tak, każę ci księże przed ośmą z rana powrót twój mnie zameldować. Ruszaj więc z Bogiem, dokąd on ciebie poprowadzi: ale pamiętaj, że mnie w największej niespokojności zostawiasz. Weźże przynajmniej jakiego mojego konia, bo z twoim podjezdkiem nie daleko zajedziesz. — »Ja piechotą trafię, byle pan mnie kazał przeprowadzić za przednie czaty, aby mnie nikt nie zatrzymał; bo tu tylko pan masz prawo rozkazy dawać«. — »Panie Januszu!« obrócił się pan Puławski do pana Goreckiego, przytomnego tej rozmowie, »każ księdza Marka przeprowadzić po za obóz«. — Ale pan Janusz, co na nikogo nic nie zdawał, sam go poprowadził, by przytem jeszcze się przekonać, czy straż swojej powinności dopełnia. A ksiądz Marek ostatniego szyldwacha przeszedłszy, pożegnał godnego przewodnika, i że było ciemno jak w worku, natychmiast zniknął z przed jego oczów.
Jak się on tam dostał, to tylko jemu i Panu Bogu wiadomo, dość, że chociaż w obozie nieprzyjacielskim były straże, przychodzący nawiedzać umierającego pułkownika, z wielkiem podziwieniem zastali księdza przy chorym, który go słuchał z wielką pobożnością i skruchą; a pomimowolnem uszanowaniem przyjęci, stali przy wnijściu namiotu, aby im nie przeszkadzać. Tak ksiądz Marek wedle woli Pana Boga, którego z sobą przyniósł, ocalił choremu duszę, opatrzył go sakramentami i nie opuścił pokąd ducha nie oddał, co rychło nastąpiło po przyjęciu najświętszej tajemnicy. Dopiero Moskale, co namiot otaczali, do niego — bo go poznano; ile że tam byli tacy, co go dnia wczorajszego widzieli na koniu; tacy nawet, których przeżegnaniem z koni pozsadzał; a prócz tego imię księdza Marka było głośne między nimi. — »A to ty, co czartów na nas zwabiasz? Obaczym, czy oni ciebie z rąk naszych wyrwą!« I zbliżali się do niego, z wielką jednak obawą; ale że nie znikał im z oczu, a żadnemu nic złego się nie stawało, ośmielili się i wzięli go w swoje ręce. Oto była pociecha, że im się udało! »Przecież — mówili, nie zawsze czart tobie dopisuje. Wielki Bóg ruski starszy czynem. W Sybirze dowiesz się, jaka nagroda tym, co kule i spisy carowej zamawiają«. — A radość była w całym obozie, że takiego pojmali brańca. Wyprawiono go zaraz do Lwowa, gdzie był książę Repnin, związali mu nogi i ręce i posadzili na wozie, między dwoma sotnikami dońskimi, jakich znaleźli najdoświadczeńszych, a pięćdziesiąt koni otaczało wóz, żeby go nikt widzieć nie mógł, i by go po drodze nie odbito, choć między Lwowem a Przeworskiem żadnego z naszych nie było — ale strach ma wielkie oczy. Jadą więc, ksiądz Marek nie był rad rozmawiać z oprawcami, a oni ciągle gabali go; że była gadka między Moskalami, że jak się zamyśli, z czartem rozmawia i w ptaszka umie się przerzucić: ile razy się zamyślał, szamotali go sotnicy, aby im nie uleciał, i ciągle go ściskali rączyskami, że aż sińców podostawał.
Jadą tedy do Lwowa, jadą, aż ledwo siódma wybiła, i komenda i wóz wjeżdżają — gdzie? — może do Lwowa? — wcale nie — ale prosto do naszego obozu, gdzie dnia tego straż trzymali ludzie pana Franciszka Dierżanowskiego. Kozacy dopiero się opamiętali, kiedy sam pułkownik przybliżył się witać księdza i krzyknął głosem piorunującym, pokazując na sotników. Ściągnąć mi natychmiast tych łotrów z wozu! A kozacy, co na koniu siedzieli, nazad w nogi. Pułkownik, co nigdy ze swoim sztućcem się nie rozstawał, dał ognia, ale spudłował; kazał za nimi w pogoń, ale nim się nasi zebrali, dońcy z przed oczu zniknęli, wicher chybaby ich dognał; a sotników kazał odprowadzić do pana Puławskiego, który sam przybiegł na hałas strzału, by się dowiedzieć, co to jest, i my za nim. Tam dowiedzieliśmy się o wszystkiem i obaczyliśmy sotników powiązanych, i w lewo i w prawo obłąkanym wzrokiem obracających, że do zwierza byli podobniejsi niż do ludzi. Ksiądz Marek do Puławskiego:
»Proszę pana starosty kazać rozwiązać moich przewodników i swobodnie ich puścić: oni na moją wdzięczność zasługują; wszakże oni mnie tu przywieźli«. — A że nikt u nas księdzu Markowi się nie opierał, pan starosta kazał ich puścić, z wielkim żalem pułkownika Dzierżanowskiego, co koniecznie przekładał: że to byli brańcy jego ludzi, zatem że do niego należą. Ale z panem Kazimierzem Puławskim krótka sprawa; puszczono ich na wolność wedle woli księdza Marka, a oni wszystkim do nóg, a najwięcej jemu, przepraszając go, iż ważyli się porywać na cudotworcę. A potem ze łzami poczęli go błagać, aby im czapkę podarował, że oni ją między siebie podzielą, a tem się zasłonią od kary, która na nich czeka w ich obozie, za to że rozkazu nie dopełnili. Nic mógł się oprzeć ksiądz Marek i oddał im co żądali; ale jak tylko odszedł, by się do mszy gotować, pan Franciszek Dzierżanowski czapeczkę kazał im odebrać. — »A co to — mówił, my na siebie mamy broń oddawać tym hultajom?« Odebrał także raport przy nich będący do księcia Repnina, ale ich samych puścił, jako na to miał rozkaz. Jakeśmy się później dowiedzieli, i sotników i całą komendę cały dzień kijami bito w ich obozie, i na tem się skończyło. A jakie dziwolągi były w tym raporcie, który będący z nami bazylian dla nas przetłómaczył! Nie do uwierzenia, z jaką ciemnotą i barbarzyństwem mieliśmy do roboty.
Taki to był człowiek ksiądz Marek, którego proroctwa dotąd między ludźmi krążą, a którego imię tak jest związane z naszą barską Konfederacyą, że kto sumienny i świadomy, a będzie pisać o jednej, musi wspomnieć o drugim. — Znajdą się tacy, co to słysząc, ramionami ruszą, ubolewać będą, żeśmy śmieli takowe rzeczy powtarzać. Czego ludzie nie zaprzeczą? Ale mniejszać z tem: trudno nie wierzyć temu, na co się patrzało, nie samopas, nie w śnie, ani w gorączce, ale przy tylu świadkach na jawie, przy zdrowiu dobrem, a umyśle przytomnym. Mało dbam o zdania tych niby mędrków, a między nami mówiąc, lituję się nad nimi; a nie przestanę błogosławić Pana nad pany, co przez sługę swojego Marka tak wielkie działał rzeczy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.