Płomienna obręcz/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Rozdział XI.
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

— A teraz, Dorotko idź z dziećmi do ogrodu i pobawcie się razem.
— Dobrze, ciociu.
Dorotka spojrzała na trzech chłopców i jedną dziewczynkę i podniosła się z miejsca. Za nią posłusznie podążyły przybyłe dzieci.
— Ta dziewczynka wygląda jak aniołeczek — rozczuliła się przybyła sąsiadka.
— Ładna dziewucha — potwierdził mąż.
— Stasiu, jak ty się wyrażasz?...
Mąż roześmiał się dobrodusznie.
— Ja nie umiem tak dobierać słów, ale że dziewczyna ładna i delikatna to prawda. Żeby jej tylko moi chłopcy nie poturbowali przy zabawie.
— E, gdzież tam, zawsze przecież są grzeczni.
— To prawda; słuchają się, nie mogę powiedzieć.
Tymczasem dziewczynka „śliczna jak aniołek“, o mince niewinnej i spokojnej prowadziła przybyłe dzieci w głąb ogrodu.
— W co będziemy się bawić? — zapytała grzecznie.
Najstarszy chłopiec skrzywił się pogardliwie.
— Czy to z dziewczynami można się bawić w coś porządnego?
— Oni tak zawsze — oznajmiła płaczliwym głosem dziewczynka — nigdy nie chcą się ze mną bawić, zawsze mają swoje tajemnice i sekrety.
— Ach, Marynia da nam zaraz koncert — roześmiał się młodszy chłopiec:
— To bardzo nieładnie — powiedziała surowo Dorotka, przejmując mimowoli ton swojej ciotki, — dlaczego nie chcecie się bawić z siostrą?
— Czy to z dziewczynami można się bawić w coś porządnego? — powtórzył jeszcze raz chłopiec — ant to pobiega, ani to się bić potrafi, jednem słowem do niczego, zaraz płacze, skarży się i krzyczy.
— Nie wszystkie dziewczyny są jednakowe — powtórzyła Dorotka znowu słowa ciotki, sama jednak czuła się urażoną powiedzeniem chłopca.
— Wszystkie są jednakowe — zapewnił kategorycznym tonem najmłodszy chłopiec, który dotychczas nie powiedział jeszcze ani słowa.
— To ci się tylko zdaje — oznajmiła Dorotka z naciskiem w głosie.
— Naturalnie, a jak cię lekko tknę, to będziesz krzyczała w niebogłosy, tak jak wszystkie dziewczyny na świecie.
— Myślisz, to sprobuj.
Dorotka odważnie podeszła do chłopca. Ten podniósł rękę, gotową do uderzenia, lecz brat powstrzymał jego wojownicze zapędy.

— Zostaw, ojciec sprawi ci lanie.


Siedzi teraz na gałęzi.
— Ja się nie poskarżę ojcu.

— Nie wierzę, a zresztą jak nie ty, to ta beksa Marynia.
Marynia miała rzeczywiście usta skrzywione do płaczu.
— Nie bijcie się, nie bijcie się — powtarzała.
— Zresztą bez bicia także można się przekonać, że dziewczyny są nic nie warte. Czy naprzykład jaka dziewczyna potrafi wejść na drzewo? Dorotka roześmiała się. Wspinanie na drzewa wydawało jej się śmiesznie łatwą czynnością.
— Sprobujmy — zawołała i zanim które z dzieci zdążyło jej odpowiedzieć, dziewczynka z niezwykłą zręcznością wspinała się już na drzewo.
— Uwaga — zawołała — już jestem!
Dzieci patrzyły zdziwione. Wszyscy trzej chłopcy wspinali się na drzewa często i bez specjalnego trudu, Dorotka jednak uczyniła to niezwykle szybko. Siedziała teraz na gałęzi i uśmiechała się.
— I co, może myślicie jeszcze, że wszystkie dziewczyny są jednakowe?
— Zejdź na dół — zawołała Marynia płaczliwym głosem — zaraz tu przyjdzie twoja ciocia i zostaniemy wszyscy ukarani.
— Zejść? — zawołała dziewczynka ach nie, to już lepiej zeskoczę.
— Nie rób tego, nie rób tego, jeszcze się zabijesz.
Chłopcy patrzyli na siebie z niedowierzaniem.
— Chwalisz się tylko — zdecydował wreszcie najstarszy.
Zanim jednak dokończył zdanie, Dorotka skoczyła. Nie upadła wcale, skoczyła lekko na palce i triumfująco spojrzała na dzieci.
— I cóż, umiem skakać czy nie?
— Umiesz — przyznał średni chłopiec, wspaniałomyślnie.
— Boję się czy nie?
— Chyba się nie boisz — orzekł najstarszy chłopiec, a najmłodszy zapytał z wyraźnym podziwem w głosie:
— Czy często wspinasz się na drzewa skaczesz?
— Na drzewa to nie, ale skakałam często.
— Gdzie? — zapytała zdziwiona Marynia czy twoja ciocia pozwala ci skakać?
Słowo „ciocia“ przypomniało Dorotce, że obiecała nie wspominać wcale o cyrku. Odpowiedziała więc wymijająco:
— Przyjechałam z wielkiego miasta. Tam są inne zwyczaje.
— A jakie?
— Widzicie, tam ludzie muszą być przygotowani na wszystko.
— Jakto na wszystko?
— A tak na rozmaite niebezpieczeństwa.
— Co ty wygadujesz? Jakie niebezpieczeństwa są w wielkich miastach?
— Nie mogę wam tego powiedzieć, to tajemnica! — oświadczyła Dorotka zagadkowym szeptem.
— Nie, powiedz nam koniecznie.
— Nie mogę, ale jeżeli chcecie, to mogę wam pokazać jeszcze rozmaite inne sztuki także.
— Umiesz pokazywać sztuki?
— Umiem.
— Jakie?
— Rozmaite.
— A pokażesz nam? — pytała Marynia zachwycona odwagą tej nieznanej dziewczynki, która potrafiła zaimponować nawet jej braciom.
— Umiem chodzić na rękach, chcecie zobaczyć?
— To niewielka sztuka — zaopinjował średni chłopiec, który jak się okazało nosił imię Tomka.
— Niewielka, mówisz?
— Niewielka, ja też to potrafię.
— Ale ty jesteś chłopcem — zawołała Marynia.
Dorotka jednak nie zmieszała się wcale.
— Umiesz, dobrze umiesz? — zapytała.
— Umiem!
— To pokaż, a potem ja pokażę, zobaczymy kto to zrobi lepiej?
— Już, zrobione!
Tomek stanął na rękach i w tej niezbyt wygodnej pozycji przeszedł kilka kroków.
— Dosyć? — zapytał.
— No, jeżeli to uważasz za chodzenie na rękach! — odezwała się lekceważąco Dorotka. — Teraz ja ci pokażę.
Lecz Marynia pociągnęła ją za rękę.
— Słuchaj, a co będzie, gdy sukienka ci opadnie?
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała Dorotka z niezmąconym spokojem — ja noszę takie specjalne trykoty gimnastyczne.
Teraz wszystkie dzieci spojrzały na nią z podziwem. Cóż to była za niezwykła dziewczynka. Wdrapywała się na drzewa lepiej niż jakikolwiek chłopiec, skakała zręczniej niż kot, chciała koniecznie chodzić na rękach, a do tego wszystkiego nosiła specjalne gimnastyczne trykoty!
Dorotka uśmiechała się. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuła dobry humor, po raz pierwszy miała okazję pokazania co umie! Dotychczas ilekroć wspomniała o jakiejkolwiek umiejętności cyrkowej, ciotka patrzyła na nią z oburzeniem, a wuj z niezdecydowaniem. Ciotka wyraźnie nie chclała z nią mówić o tych sprawach, wuj zaś nie wiedział sam, jak należało postępować.
Dorotka pozbawiona tych wszystkich zalet, które podziwiano w cyrku, czuła się jakgdyby upokorzoną, czuła się czemś niższem, czemś gorszem od swego obecnego otoczenia.
Dopiero teraz znalazła znowu potwierdzenie swych wartości. Te czworo dzieci, spoglądających na nią z mimowolnem zdumieniem zastępowało jej w tej chwili dawną, wdzięczną publiczność cyrkową. Tę publiczność, która klaskała na widok Dorotki, która uśmiechała się do niej, która ją podziwiała.
I Dorotka postanowiła dzieciom całkowicie zaimponować.
— Pokażę wam jak się naprawdę chodzi na rękach — powiedziała z durną.
I rzeczywiście, gdy znalazła się w tej pozycji, nikt z dzieci nie odważył się na jakąkolwiek krytykę. Nawet Tom, przed chwilą tak dumny ze swej umiejętności, zrozumiał, że nie może wytrzymać nawet porównania.
— A teraz patrzcie.
I Dorotka calem, wygimnastykowanem, gibkiem ciałem wywróciła szereg koziołków w przód i w tył.
— O! — zawołała tylko Marynia, lecz w tem króciutkiem słowie brzmiała wyraźnie nuta zgorszenia.
— A co? — zapytała zuchwale Dorotka, gdyż wykonane ćwiczenia dodały jej pewności siebie.
— Mama nie pozwala nam na fikanie koziołków.
— To nie fikaj.
— Dziewczyny nie powinny się tak gimnastykować — dodała Marynia, — to dobre dla chłopców, dla łobuzów.
Dorotka przybrała wojowniczą postawę. Lecz tym razem uspokoili ją chłopcy. W ich oczach ujrzała prawdziwy podziw.
— Daj jej spokój — powiedział Tomek, wskazując pogardliwie ręką Marynię. — To taka beksa do niczego. Powiedz lepiej, kto cię nauczył tego wszystkiego.
— Tego nie mogę powiedzieć, to tajemnica — zapewniła Dorotka.
— Może pokażesz nam jeszcze coś takiego?
— Owszem, jeżeli chcecie to mogę was czegoś nauczyć.
Chłopcy zgodzili się chętnie. Zapomnieli zupełnie, że Dorotka jest tylko dziewczynką, z którą, jak mówili przed chwilą, nie można się porządnie bawić. Posłusznie przyjęli jej komendę nad sobą.
W kilka minut później na ścieżce ogrodu posuwało się czworo dziwacznych postaci, które używały do tej czynności nie nóg a rąk, nogi natomiast kołysały się w górze, podnoszone wyżej przy każdym okrzyku Dorotki:
— Uwaga! Prędzej naprzód!
Jedynie Marynia nie mogła się zdecydować na branie udziału w tej nowej grze towarzyskiej. Nie pozwalała jej na to biała sukienka, brak trykotów, oraz wpojone silnie zasady dobrego wychowania.
Natomiast Dorotka czuła się zupełnie spokojną. Wypełniała przecież sumiennie obowiązki dobrej gospodyni.
— Zajmiesz się Dorotko dziećmi — powiedziała przecież ciotka.
I Dorotka zajęła się nimi jak mogła najlepiej i najsumienniej. Goście bawili się doskonale. Ci sami chłopcy, którzy ze śmiertelnie znudzonemi minami siedzieli przed godziną, przy podwieczorku, teraz rozprawiali z ożywieniem, starali się dorównać Dorotce w trudnej sztuce chodzenia na rękach i zapomnieli zupełnie o nudzie Marynia wprawdzie bawiła się mniej dobrze. Widać jednak było odrazu, że jest beksą i niedorajdą. Nawet rodzeni bracia tak ją nazywali, więc Dorotka nie czuła w stosunku do niej najmniejszych skrupułów. Zresztą zdziwienie i przerażenie mogą czasem też zastąpić zabawę.
Gdy wreszcie chłopcy zmęczyli się sztuką chodzenia na rękach, Dorotka zaproponowała natychmiast:
— A może chcecie się zabawić w jakąś grę?
Teraz chłopcy nie sprzeciwiali się wcale.
— Ale w jaką?
Dorotka pomyślała chwilę.
— Czy chcecie się bawić w cyrk?
— W cyrk?
Chłopcy patrzyli niezdecydowanie na siebie. Lecz Dorotka spojrzała na nich z przekonywającą mocą.
— Możemy się pobawić w cyrk — zdecydował wreszcie Tomek, który był najbardziej przedsiębiorczym.
Niespodziewanie Marynia zgodziła się także.
— Owszem, cyrk to może być dobra zabawa — powiedziała — ojciec zabrał mnie raz do cyrku. I galopowała tam mała dziewczynka na koniu.
— Mała dziewczynka? — zainteresowała się nagle Dorotka.
— Tak, możesz mi wierzyć, jeżeli ci mówię.
— Jak wyglądała, jak była ubrana?
— Nosiła niebieską suknię.
— A jak się nazywała?
— Poczekaj, nie pamiętam, nazywała się, nazywała się...
Marynia przerwała szukając imienia.
— Czekaj, nazywała się Dolly.
— Ach Boże — roześmiała się Dorotka! — Dolly, to przecież ja byłam!
— Co?
— To ja byłam — powtórzyła dziewczynka, zapominając zupełnie o obietnicy danej ciotce. Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się.
— Ach Boże — zawołała — miałam tego nikomu nie mówić, a już specjalnie wam.
— Czego miałaś nie mówić?
— No, o tem, że ja jestem Dolly. Zapomnijcie więc o tem i bawmy się.
Lecz teraz dzieci nie chciały wcale zapomnieć.
— Jakto, nie możesz być przecież Dolly, mówisz nieprawdę!
— Mówię prawdę!
— To niemożliwe!
Dorotka zawahała się. Nie wiedziała jak postąpić.
— Już trudno, jak wam powiedziałam trochę, to chyba mogę powiedzieć resztę — zdecydowała — więc, słuchajcie.
I Dolly opowiedziała dzieciom całą swoją historię.
Teraz goście bawili się jeszcze lepiej. Teraz nawet Marynia bawiła się wspaniale. Niecodziennie przecież spotyka się małą dziewczynkę, która ni stąd ni zowąd okazuje się woltyżerką z cyrku.
Opowiadanie trwało dość długo, gdy wreszcie Dorotka opowiedziała wszystko, gdy rozpłakała się, opowiadając o śmierci ojca, gdy została pocieszona przez Marynię, która przy tej okazji obiecała się z nią przyjaźnić do końca życia, gdy zapomniała o płaczu opowiadając o zabawnych sztuczkach klowna, wówczas dzieci zrozumiały, że mają do czynienia z osobą wręcz niezwykłą.
Przez chwilę patrzyły na nią w milczeniu pełnem uszanowania. Wreszcie, Tomek zaproponował nieśmiało:
— Więc może zabawimy się w taki cyrk? A pozostali dwaj chłopcy i Marynia powtórzyli zgodnie.
— Może zabawimy się w taki cyrk?
— Ach — westchnęła Dorotka — gdybym wam mogła pokazać na koniu wszystkie sztuki.
— A nie możesz?
— Nie mam konie.
— Macie przecież konie.
— Lecz wuj nie pozwala mi się do nich nawet zbliżać.
Nastąpiła chwila milczenia.
— My też mamy konie — powiedział po chwili Tomek.
— Jakie konie?
— Przyjechaliśmy przecież bryczką.
— Tak, Jan ich pewnie pilnuje.
— A może odszedł na chwilę?
— W każdym razie chodźmy zobaczyć.
Tak też uczyniono. Gdy po chwili okazało się, że Jana niema właśnie przy koniach, że jeden z koni świetnie nadaje się do jazdy Dorotki, dzieci nie wahały się dłużej.
— Poczekajcie chwilę, moja suknia jest za długa, upnę ją tylko trochę — powiedziała Dorotka.
Po chwili znajdowała się już na grzbiecie konia.
— A teraz pędzimy naprzód — zawołała — biegnijcie za mną.
Gdy w chwilę później rodzice Maryni i jej braci, wyszli do ogrodu, oczom ich przedstawił się następujący widok: Mała dziewczynka, śliczna jak aniołek o niewinnej mince, potargana i brudna, W sukni podpiętej wysoko ponad kolanami, boso galopowała na koniu, który nieprzyzwyczajony do podobnych ewolucji, oszołomiony i zdziwiony, poddawał się posłusznie. Dziewczynka podnosiła się, zeskakiwała, wskakiwała, uwieszała się z boku konia, stawała na jego grzbiecie.
Za koniem biegło czworo dzieci, trzech zachwyconych chłopców i jedna również zachwycona dziewczynka.
Gdy ujrzeli rodziców, zatrzymali się niepewnie, potem krzyknęli prawie jednocześnie:
— Mamo, ta Dorotka to prawdziwa dziewczynka z cyrku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.