Pęknięty dzwon (Reymont, 1919)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Pęknięty dzwon
Pochodzenie Za frontem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1919
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




PĘKNIĘTY DZWON
Hen, gdzieś, w jakimś kraju dalekim, za siedmioma morzami, na górze straszliwie dzikiej i nieba sięgającej, na wieży, co, niby skamieniała pięść, groziła przelatującym chmurom, wisiał dzwon pęknięty na trzy części i z sercem wydarłem.

Wisiał dzwon pęknięty, dusza zabitego narodu.
Jak trup żałosny, wisiał w niemocie i opuszczeniu.
Przed wiekami to było, przed prawiekami, gdzieś, za ludzką pamięcią. Wiedziały jeno o nim podania, pieśń o nim szła z, pokolenia w pokolenie, roiły sny młodzieńcze i starców trwożne szeptania przedzgonne.
I wiedział królewski ptak, siwy orzeł, prawieczny strażnik pomarłych wieków.
Góra wynosiła się samotnie, niby wyspa na morzu wiecznych mgieł, milczenia i mroków. Nigdy nie wschodziło nad nią słońce, stała jak grób umarły. Nie biły w nią pioruny, nie huczały nad nią wichry, omijali ją nawet ptakowie. A miasto traw i kwiatów, pokrywały zbielałe kości jakichś niepamiętnych wojów i rdzawe strugi krwi zakrzepłej.
I wieczne, trupie milczenie, pękniętego dzwonu posępne milczenie...
Zasię niekiedy, raz na sto lat, zrywał się królewski ptak i cichym lotem płynął w niziny, za mgieł granice, w słoneczne żary, w życiowy gwar.
Od sinych gór aż po bursztynem dzwoniące fale morza leżały ziemie ogromne, gdzie nigdy nie obsychały łzy, gdzie niema rozpacz siedziała na progach chat, gdzie na rozstajach Chrystusy ociekały żywą krwią męczeństwa i jęk był codziennym pacierzem żywota...
Drzewiej tu było inaczej, inaczej. Kiedyś, przed dawnemi laty ziemie te miodem płynęły i mlekiem. Miały grody wspaniałe i zamki strzeliste. Rycerzy miały walecznych i piękne królewny. Z litego złota gonty i srebra kowane. I ryby w rzekach, i zwierza w kniejach, i skarbów wszelakich pełne komory.
Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale szczęście mieszkało człowiecze.
Pieśni nie milkły, nie ustawało wesele. Nie wiedziano co strach i niedola. I łez nie znano. Fałsz się nie plenił, ni zdrada. Święty dzwon co dnia bił wieść słoneczną, Boga dobrego głosił wspaniałość i wszystkim stworom szczęście zwiastował. On złe przemagał swym świętym dźwiękiem, duszą był żywą narodu, modlitwą jego, żywota nieśmiertelnym głosem.
Aż uderzyła przeznaczeń straszna godzina. Złe moce wojnę wydały.
Nieszczęścia ślepy cios się zwalił. Zadrżały serca od zgrozy. Wróg wdarł się w otwarte granice, mieczem pobił niewinne i ogniem się srożył.
Uderzył święty dzwon na trwogę. Królewski ptak zakrzyczał na bój.
Jak jeden stanęły wojów kohorty. Kurzawa krwi przysłoniła słońce. Szczęk mieczów zgłuszył pioruny. Huf serc żelaznych i ramion zwarł się dokoła góry samotnej. Dzwonu, swej duszy, bronili mocą rozpaczy. Plugawym siłom dawali krwawą odprawę. Z nawałą szatanów walczyli.
Z północy hordy płynęły rzekami, ze wschodu Tatar uderzał okrutny; z zachodu sąsiad nikczemny; z południa zwierzów zwścieklonych zastępy.
I niby fale spiętrzone runęły. I niby orkan piorunów uderzał. Czerwona, krwawa hostya słońca zagasła w odmęcie. Padły obrońce! Przemogły szatańskie moce. Sądny dzień nastał. Pociętych wojów krukom rzucono na żer. Zburzono grody wyniosłe i chramy, w pęta lud mnogi pobrano.
Święty dzwon zamilkł na wieki. wydarto mu serce, rozbito.
Nieszczęście siadło królować na smętarzyskach, trupom i mogiłom. O dolo człowiecza, dolo żałosna, dolo nieprzebłagana! Ni pieśń wyśpiewa okrutność twoją, ni rozum pojmie, ni serce zdzierży twe ciosy srogie.
Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale noc się żałobna zasłała, milczenie mogił, opary płaczów i bólów żrące rany.
Umarła radość, umarło szczęście, umarła wielkość i chwała.
Przechodził czas. Płynęły wieki jak chmury z obcych, dalekich stron, co echem ech przynoszą wieść umarłą, praojców głos nieznany i niepojęty... Na sto lat raz królewski ptak uderzał krzykiem — surmy bojowej krzykiem ogromnym:
»Kto jeno żyw, niech wstanie, podniesie miecz, na czyn się waży.
»Pęknięty dzwon zahuczał! Zmartwychpowstania ziści się cud!«
Na odzew jeno brzęk kajdan z nizin zagadał, skarga bezsilna i pogrzebowe lamenty. Bez echa leciał orłowy krzyk, w pustce się głosił. Ktoś jeno oczy podnosił zdumione za cieniem skrzydeł olbrzymich, ktoś żegnał się trwożnie przed marą, ktoś rzucał kamieniem...
Nie drgnęły już serca niewolą zatrute. Umiłowali kazamat ciemnice, straszne im były słoneczne blaski, niezrozumiałą pieśń bojów. Odlatywał ptak na górę samotną, na niemym dzwonie przysiadał i dumał dumy posępne. I czekał kresu przeznaczeń strażnik niezłomny.
Zarosły groby, bluszcze zwieńczyły ruiny, wyschły źródła gorzkich łez, przeszłość odeszła w dał siną. Nawykli kajdan. Rycerzów syny odrodne przed wrogiem biły pokłony. Za ochłap życia stój obcy wzięli i wiarę, nowym się panom stali opoką, lud w uległości ćwiczyli. Brzęk złota pieśnią stał się nowego żywota. Jarmarcznym swarem karmiły się rzesze. Mędrce cielątek pisali herbarze, Bogiem głosili zyski plugawe, miasto ołtarzów kramy wznosili. Uczeni w piśmie nad rozkopaną mogiłą zasiedli, a jadem grobów zatruci, mówili: umarła! oplwali trupa, królewskie szaty zeń zwlekli, nożem rozumów i pychy krajali. Nawet imienia się zrzekli, nawet już pieśni o zmarłej wzbraniali: umarła na wieki! — uczyli.
O, nie umarła! W sercach maluczkich taiła żywot swój wieczny. Pod nizką strzechą miała świątynię i wiernych. Czciły jej imię zgłodniałe rzesze, wydziedziczonych była pacierzem nadziei, dusz zrozpaczonych wiarą jedyną i mocą. W tajonych pieśniach głos jej przemawiał potężny. Przez wieki ciemne i straszne jako pochodnia jaśniała bezdomnym. Pokoleń łańcuch niósł ją pokoleniom. Głosiły o niej puszcz dzikich ostępy, zapadłe groby, nieczytelne runy. Śpiewała ziemia, okuta w niewolę... Śpiewały wody spleśniałe. Wichry wiosenne wieść o niej nosiły. Stygmaty kładła na czoła wybrane. I żyła wielka, nieśmiertelna, święta!
Aż przeznaczenia przyszedł kres, nowe się lata zaczęły, znowu królewski ptak zakrzyczał, surmy bojowej krzykiem ogromnym:
»Kto jeno żyw, niech wstanie, podniesie miecz, na czyn się waży.
»Pęknięty dzwon zahuczy, zmartwychwstania mści się cud!«
Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale zadrgały serca.
Z przyziemnych siedzib porwał się bojów huf, a przodem leciał królewski ptak na krwawych zorzach rozpięty.
Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!
Runęli w bój i śmierć, poszli kupić zwycięstwo!
Na trupie trup się piętrzy, krew potokami się leje, huragan bojów się miota. Obca im trwoga, nie straszna śmierć, ni wraże zastępy.
Jako lwy walczą.. Cóż, że ich garść, wiara im daje nadludzką moc. Nadzieja żywi zwycięstwa. Przeparli rabów kohorty, przemogli szatańskie moce, po wałach trupów drą się na górę, pod wieżę...
Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!
Dosięgli skarbu, już rąk tysiące targnęło śpiż, już krzyk zwycięstwa uderzył w niebo, już wrogów serca upadły.
Dzwon nie zahuczał, serce miał wydarte, był na trzy części pęknięty! Jakoby w otchłań, w dzwon się rzucili; w spękany kielich śpiżowy rozpacznym miotem serc zadzwonili, ciał swoich mocą, szałem uniesień i krwi ofiarnej potokiem wrzącym.
Zagadał grucho, jakby z za grobów echem nadziei.
Za tysiącami poszły tysiące, a każdy śmiercią własną uderzał w spękane, nieme śpiże. Cały się naród uwiesił dzwonu. Cały się naród zwarł przy tym znaku. Cały się naród przemienił w ciosy. Zaś ptak królewski wciąż wołał — surmy bojowej głosem ogromnym:
Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!«
Za tysiącami poszły tysiące na krwawą pracę zbawienia. Po trupach ojców syny się parły złym mocom wydrzeć zwycięstwo. Ilu tam padło, Bóg jeden wie i matki dzieci rodzące.
Ale przemogli! Rzeki ofiarnie wylanej krwi stopiły śpiże spękane, ziścił się cud, głosem zwycięstwa zahuczał dzwon!
Opadły więzy, opadły mroki, rozbłysło słońce wolności. Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale bił dzwonu głos nieśmiertelny, zmartwychpowstania zwiastował cud. Na nowy żywot zwoływał.
2 października 1914 r.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.