Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tność twoją, ni rozum pojmie, ni serce zdzierży twe ciosy srogie.
Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale noc się żałobna zasłała, milczenie mogił, opary płaczów i bólów żrące rany.
Umarła radość, umarło szczęście, umarła wielkość i chwała.
Przechodził czas. Płynęły wieki jak chmury z obcych, dalekich stron, co echem ech przynoszą wieść umarłą, praojców głos nieznany i niepojęty... Na sto lat raz królewski ptak uderzał krzykiem — surmy bojowej krzykiem ogromnym:
»Kto jeno żyw, niech wstanie, podniesie miecz, na czyn się waży.
»Pęknięty dzwon zahuczał! Zmartwychpowstania ziści się cud!«
Na odzew jeno brzęk kajdan z nizin zagadał, skarga bezsilna i pogrzebowe lamenty. Bez echa leciał orłowy krzyk, w pustce się głosił. Ktoś jeno oczy podnosił zdumione za cieniem skrzydeł olbrzymich, ktoś żegnał się trwożnie przed marą, ktoś rzucał kamieniem...
Nie drgnęły już serca niewolą zatrute. Umiłowali kazamat ciemnice, straszne im były słoneczne blaski, niezrozumiałą pieśń bojów. Odlatywał ptak na górę samotną, na niemym dzwonie przysiadał i dumał dumy posępne. I czekał kresu przeznaczeń strażnik niezłomny.
Zarosły groby, bluszcze zwieńczyły ruiny, wy-