Ostatnie dni Pompei/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Młoda dziewczyna i gladjator. Ważną rozmowę pomiędzy Julją I Hidją.

Drogą, wijącą się między winnicami ku cmentarzowi, na którym palono umarłych, i dalej do Herkulanum, postępowała młoda dziewczyna. Przy bramie Pompejańskiej przystanęła, chcąc pogadać z nieruchomo stojącym żołnierzem w lśniącym od słońca kaszkiecie, ale ten, przejęty obowiązkami warty, wskazał jej włócznią, aby poszła sobie precz. Obruszyła się:
— Fuj! ponury jesteś, jak dzisiaj ten Wezuwiusz.
Odwróciła niechętnie oczy i szła dalej, zmierzając do gospody. Po drodze zatrzymała się przed drzwiami domu Djomeda. Na progu stał odźwierny Djomeda, niewolnik Medon. Miała potrzebę wygadać się z pewną nowiną, którą pochwyciła przed innymi.
— Dowiedz się, stary niedołęgo, że, kiedyś spał jeszcze, widziałam dziś rano wjeżdżającego do miasta wspaniałego gościa... tygrysa, przeznaczonego na igrzyska w amfiteatrze. O, jakiż ma cudowny ryk!
— Czy szwędasz się cały dzień po drogach, dziewczyno, aby roznosić głupie plotki? — rzekł obojętnie.
— A właśnie że nie plotki, stary mruku! Jest już lew, jest i tygrys. Brak tylko zbrodniarza dla nich. I trzeba będzie, niestety, patrzeć, jak jedno szlachetne zwierzę pożre drugie. Słuchaj, twój syn Lidon jest pysznym chłopcem. Namów go, aby stanął do walki z tygrysem. Zrobisz tem przysługę mnie i całemu miastu.
— Odejdź! — krzyknął gniewnie. Mało ci było ostrzegającego głosu trzęsącej się ziemi, wołającego: „Gotujcie się na śmierć za grzechy wasze! Koniec wszechrzeczy zbliża się!“
— Bzdurzysz, stary kruku — roześmiała się, szczerząc zęby. Napewnoś zaraził się od Nazarejczyków.
I odeszła, podnosząc wysoko tunikę i śpiewając piosenkę cyniczną. Stary wzniósł oczy do nieba i szepnął:
— Wiaro Chrystusa! jakże uwielbiam ciebie za to, że potępiasz te bezmyślne i krwawe zbrodnie. Mój syn ma-ż paść dla tych niecnych rozkoszy gapiów!...
Ktoś dotknął z szacunkiem jego kolan.
— Lidonie drogi, to ty? Myślałem o tobie.
— I ja myślałem o tobie, ojcze. Pewien Ateńczyk drwił ze mnie niedawno, że dla pieniędzy pragnę wystąpić na arenie. Nie wie on o tem, że chcę wykupić ciebie, drogi ojcze, z niewoli. I wygram — i wykupię. Wiesz, że cena zwycięztwa wynosi podwójny okup. Nabędę sklepik, będę sprzedawał wino i oliwę... a ty, ojcze, będziesz sobie odpoczywał po trudach na słońcu.
— Kochany mój chłopcze, jakkolwiek szlachetne są twe pobudki, nie chcę tego. Gotujesz się do występnego czynu. Czyż mogę się zgodzić na to, abym zyskał wolność za cenę życia innego człowieka? Przekładam niewolę.
— Dziwaczysz, ojcze! Toć ci ludzie, z którymi walczę, to są zwierzęta, łaknące krwi. I jeżelim wszedł w ich kompanję, to z musu, aby zyskawszy wolność dla siebie, wybawić ciebie z kolei! Jeżeli twoje bóstwo jest naprawdę dobre, to winno czyn mój pochwalić. Ale nie jest ono tak dobre, biedny ojcze, skoro splątało tak twoje myśli, że już nie chcesz wolności, acz wyznajesz, że cierpisz w niewoli, zmuszony przez pana kłaść placki przed bożkami domowymi, Lares. Twoja wiara uczyniła ci tylko bardziej gorzkim twój trud, który dawniej pełniłeś cierpliwie, a dziś poddajesz mu się z ciągłą trwogą, że grozi ci jakieś piekło, gorsze stokroć od naszego Tartaru...
— O gdybyś mógł słyszeć Olinta!... Jego wymowa pouczyłaby cię, jak błądzisz — westchnął stary.
— Nie chcę nikogo słuchać, prócz tego głosu, który krzyczy w mojej piersi, że wolność jest dobrem najwyższem i każę mi ciebie wyzwolić. Pobłogosław mi, ojcze, na walkę, bo już muszę odejść.
Rozczulony starzec, jakkolwiek nie podzielał poglądów syna, wyciągnął nad jego głową drżącą rękę.
— Niechaj niebo widzi twoją zacność i wybaczy ci twoją pomyłkę.
Gladjator odszedł.
Za chwilę do progu zbliżyła się trzecia osoba.
— Którędy wejść mam do pani Julji?
— Tędy — wskazał ręką.
— Ależ ja nie widzę.
Podniósł zdziwiony oczy i poznał ślepą kwiaciarkę.
— A! tak?... Zawołam niewolnicę, to zaprowadzi ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nidja znalazła Julję w gotowalni, jednocześnie służącej czasowo za sypialnię (stało tu łóżko przenośne) — czyli w cubiculum, maleńkim gabinecie, nieomal ciemnym, bowiem światło przedostawało się tutaj tylko przez szklane drzwi. Ówcześni Włosi, mogąc znaleźć dość słońca w ogrodach i portykach, miłowali ten półmrok i chłód w swoich izdebkach. Wszelako ściany tych pokoików dla ich oczu, nazwyczajonych do cienia, jaśniały całą żywością malowideł al fresco.
Przed zwierciadełkiem z polerowanej stali w otoczeniu ułożonych w ścisłym porządku kosmetyków, szkatułek z wonnościami, pięknidłami, klejnotów, grzebieni, wstążek, szpilek złotych i t. d. modna piękność z przed 19 wieków, robiła właśnie tualetę. Raczej siedziała niedbale, dając niecierpliwie, z gniewnem tupaniem pantofelków, wskazówki starej, doświadczonej niewolnicy — fryzjerce (ornatrix), która układała pukle jej włosów, obsypywała twarz ciemnym pudrem, przyklejała muszki, różowała usta, podrysowaniem nadawała oczom wyraz mdlejący. Tuż kręciło się koło pani kilka młodych niewolnic, strojąc ją modnemi szatami, spinając złote przepaski, zdobiąc klejnotami. Przy tych manipulacjach jedna z niewolnic obowiązana była czytać głosem tęsknym miłosne wiersze Tybulla dla uciechy swej pani.
Nidja musiała przeczekać, aż pani będzie gotowa, jakkolwiek ślepa nie mogła ocenić efektu ukończonego stroju próżnej modnisi. Usiadła na przystawionym jej stołku, poczem na znak pani niewolnice oddaliły się. Julja po chwili wahania rzuciła pytanie:
— Służysz u Neapolitanki, Jony?
— Jestem przy niej często.
— Czy ona... jest bardzo piękna?
— Nie wiem.
— Ale masz uszy. Co mówią niewolnice?
— Sławią jej piękność.
Nidja zniewolona była opisać Jonę szczegółowo według opisu niewolnic, choć zdziwiona była ciekawością Julii.
— A Glaukusowi... podoba się Jona?
— Tak sądzę, ponieważ chce się z nią ożenić.
Niewidoma nie widziała, jak zamigotały gniewnie oczy Julji i zafalowała pierś. Była w tem jakoby obrażona duma.
— Jesteś z Tessalji, krainy uroków, czarów i talizmanów — ozwała się po chwili. Czy nie znasz jakiego napoju miłości? Dałabym ci tyle złota, że okupiłabyś niem wolność.
Nidja wstała. Rzekła głosem drżącym:
— Młoda, bogata i piękna Julja szydzi ze swojej sługi. Czyż nie posiada w sobie samej wystarczających czarów?
— Dla wszystkich, prócz dla... jednego.
— A tym jest...?
— Nie Glaukus! — odpowiedziała Julja z takiem mistrzostwem udania, że zwiedziona Nidja odetchnęła lżej. Wezwałem cię, bo zdawało mi się, że... Jona nie jest tak piękną, jak mówią, i że... opętała Glaukusa z pomocą lubczyku. Szkoda, że nie znasz żadnego czarownika z Tessalji, który zna talizmany miłości.
— Jest w Pompei czarnoksiężnik, potężniejszy od moich ziomków. Arbaces z Egiptu. Myślę że on wszystko może... że zna czary miłości. Ale jest teraz chory i dom jego jest niebezpieczny.
Ciekawość Julji została podrażnioną.
— Niebezpieczny? To jeden więcej powód, żebym zaraz dziś poszła do niego. Julia, córka Djomeda, jest wyższą nad wszelkie strachy. Przyjm ten naramiennik za dobrą radę.
— Daru nie mogę przyjąć. Ale proszę, pozwól mi pani przyjść tu jutro i dowiedzieć się, czy Arbaces dał ci pożyteczną wskazówkę. Jakkolwiek jestem młoda, potrafię podzielać udrękę cudzej miłości... zwłaszcza bezwzajemnej!
— Ach mówisz, jak wolna kobieta... i będziesz nią. Bądź zdrowa i przyjdź jutro!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.