Ostatni Mohikan/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI
MOHIKAN.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z ROKU 1757.
JAKÓBA FENIMORA KUPERA.
TŁUMACZONA
PRZEZ
FELIXA WROTNOWSKIEGO.
TOM CZWARTY.
WILNO.
W DRUKARNI B. NEUMANA.

1830.


Dozwala się drukować, z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1829 roku d. 8 Maia.

Cenzor Leon Borowski.




OSTATNI MOHIKAN.

TOM CZWARTY.[1]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Niechże ja teraz rolę lwa odegram.“
Szekspir.

Strzelec znał bardzo dobrze jak było trudne i niebezpieczne jego przedsięwzięcie. Dla tego też zbliżając się do obozu Huronów, poruszył wszystkie sprężyny dowcipu, aby wynaleść sposób uniknienia podejrzliwej czujności nieprzyjaciół równie jak on przezornych. Przyrodzona farba jego skóry wybawiła od śmierci Maguę, i napotkanego w lesie indyjskiego kuglarza, bo zabić nieprzyjaciela bezbronnego, podług mniemania dzikich byłoby niczém, lecz Sokole Oko postępek taki uważał za niegodny człowieka krwi niezmięszanej. Polegając przeto na tém tylko, że mocno ich skrępował, puścił się w drogę ku mieszkaniom.
Wyszedłszy z lasu podwoił ostrożność?, i znowu zaczął naśladować powolny chód zwierzęcia, którego skórą był odziany, a tym czasem bystre jego oczy niezaniedbywały zbadać żadnego przedmiotu, czyliby nie mógł bydź mu pożyteczny lub szkodliwy. Dosyć odlegle na ustroniu od dalszych mieszkań, ujrzał jedne chatkę bardziej nikczemną i opuszczoną niż wszystkie inne: zdawało się nawet, że ten co ją budować zaczął, postrzegłszy iż najpotrzebniejszych rzeczy, drzewa i wody, nie było w blizkości, zaniechał swej roboty. Światło ognia jednak błyszczało w niej przez szpary ścian nie zamazanych gliną. Udał się więc w tę stronę jak ostrożny hetman, który przed stoczeniem bitwy chce obejrzec przednie straże nieprzyjaciół, a gdy zajrzał wewnątrz przez szczelinę, poznał że to była kwatera psalmisty.
Prawowierny Dawid Gamma, tylko co wniósł tutaj swój smutek, przestrach i razem pobożne zaufanie w opiece nieba. Łatwo dawało się widzieć, że głęboko zastanawiał się teraz nad dziwem, który jego oczy i uszy uderzył w jaskini.
Jakkolwiek mocno wierzył on w cuda dawniejsze, nie tak jednak był skłonny wierzyć w nowoczesne. Nie wątpił bynajmniej że oślica Balaama mogła przemówić, ale Łeby niedźwiedź mógł śpiewać.... o tém wszakże poświadczało ucho niemylne.
Twarz i cała postać jego wyrażała widocznie niespokojność wewnętrzną. Siedział na kupie chrustu i kiedy niekiedy wyciągał z niej po kilka gałęzi dla zasilenia ognia. Ubiór jego był ten sam, jaki już opisaliśmy wyżej; miał tylko jeszcze na głowie trójgraniasty kapelusz, którego mu żaden Huron niepozazdrościł.
Strzec przypomniawszy nagłą ucieczkę Dawida z jaskini, domyślił się co było przedmiotem jego rozpamiętywali; a ponieważ widział ze chatka była zupełnie odosobniona i nienależało lękać się aby kto o tak późnej porze odwiedził śpiewaka, ośmielił się wejść we wnątrz i wsunąwszy się bez szmeru, usiadł naprzeciw niego. Cała minuta upłynęła w milczeniu: gość i gospodarz przedzieleni tylko ogniskiem, siedzieli wpatrując się nawzajem. Lecz nakoniec niespodziane zjawienie się stracha, który ciągle zajmował myśl Dawida, pokonało, nie mówmy filozofiją, ale wiarę i ufność jego. Zerwawszy się więc nagle, chwycił swój instrument w zamiarze ratowania się exorcyzmem muzycznym.
— Czarna i dziwna — potworo! — zawołał osadzając drżącą ręką okulary na nosie, i w swoich kantyczkach szukając śpiesznie hymnu stosownego do okoliczności, — nie wiem kto jesteś i czego — żądasz; ale jeżeli zamyślasz co złego przeciw najpokorniejszemu słudze kościoła, niechaj cię skruszą natchnione słowa króla proroka.
Niedźwiedź polegając ze śmiechu wziął się za boki.
— Schowaj twoje cacko, — rzekł potem. — Kilka słów angielskich lepiej się teraz przyda.
— Któż więc jesteś? — zapytał Dawid prawie pozbawiony oddechu.
— Człowiek taki jak i ty, — odpowiedział strzelec; — człowiek, w którego żyłach, równie jak w twoich nie masz ani kropli krwi niedźwiedziej. Czyż nie poznajesz tego, co ci powrócił twoję gwizdałkę?
— Czy to bydź może! — zawołał Dawid oddychając wolniej, ale nie pojmując jeszcze tej przemiany, co mu Nabuchodonozora przywiodła na myśl; — wiele widziałem dziwów, od czasu jak mieszkam wśrzód pogan, ale podobnego nie zdarzyło mi się widzieć.
— Poczekaj, poczekaj, — rzecze Sokole Oko zrzucając głowę niedźwiedzią; żeby uspokoić przestraszonego towarzysza; — zaraz zobaczysz twarz, która jeżeli nie jest tak biała jak dwóch panienek naszych, to łaski wiatru i słońca. A teraz kiedy już mię widzisz, pomówmy o rzeczy.
— Za pozwoleniem, powiedz mi tylko, co się stało z niewolnicą i młodym majorem, który przyszedł tutaj żeby ją uwolnić.
— Oboje uszli szczęśliwie z pod tomakawków łotrowskich. Ale czy nie możesz mię wprowadzić na trop Unkasa?
— Unkas siedzi w więzieniu i lękam się żeby nie przyszło mu zginąć. Szkoda byłaby gdyby taki wyborny chłopiec umarł w niewiadomości swojej; ale oblałem człowieka.....
— Czy nie mógłbyś zaprowadzić mię do niego?
— Za co nie? chociaż lękam się żeby twoje odwiedziny zamiast pociechy nie przyczyniły mu więcej zmartwienia.
— Przestań gawędzić, a pokaż mi drogę.
To mówiąc Sokole Oko przy wdział znowu głowę niedźwiedzią i sam pierwszy wyszedł z budy.
W drodze Dawid wyznał towarzyszowi, że już raz odwiedzał Unkasa i bez oporu był wpuszczony do więzienia, a łatwość tę był winien naprzód temu, ze dzicy szanowali go, jako człowieka pomieszanych zmysłów; powtóre, że miał łaskę u jednego z pilnujących Mohikana, który umiał kilka słów po angielsku. Właśnie tego też strażnika użył gorliwy psalmista do ułatwienia mu przystępu, aby mógł okazać swój talent nawracania. Wątpić należy czy Huron pojął dostatecznie, czego żądał nowy jego przyjaciel; ale z tém wszystkiém, ponieważ względy szczególniejsze podobają się równie dzikim jak ludziom cywilizowanym; zaufanie Dawida nie zostało zupełnie bezskuteczném.
Nie mamy potrzeby opisywać tu zręcznych wybiegów, przez jakie Sokole Oko wyciągnął od Gammy wszystkie te wiadomości, ani powtarzać przestróg, które dał jemu: czytelnicy nasi obaczą ich wypadek przed końcem niniejszego rozdziału.
Chata będąca więzieniem Unkasa, stała w samym śrzodku obozu i tak była położona, ze ktokolwiekby do niej wchodził lub z niej wychodził, zawszeby został postrzeżony. Ale strzelec nie myślał zbliżać się tajemnie. Ufny w swój ubiór i pewny, ze potrafi odegrać przyjętą na się rolą, udał się owszem najprostszą drogą.
Noc późna sprzyjała mu jednak bardziej niż wszystkie przedsięwzięte sposoby. Dzieci już spały głęboko, Huronowie i Huronki powchodziły do mieszkań, a tylko czterech lub pięciu wojowników, stało na straży koło chaty gdzie zamknięto więźnia.
Ci postrzegłszy Gammę przychodzącego z niedźwiedziem, którego uważali za najbieglejszego z pomiędzy swoich guślarzy, wpuścili ich do chaty bez przeszkody; ale sami nie tylko nie odeszli, lecz owszem skupili się przy drzwiach, zapewne przez ciekawość widzenia operacyi czarodziejskich, gdyż spodziewali się, że te odwiedziny nie mogły mieć innego celu.
Sokole Oko miał dwa ważne powody zachowywać milczenie: naprzód, że nie umiał mówić po hurońsku; powtóre, ze lękał się aby nie poznano z głosu, iż nie był tym czyj ubiór nosił. Wcześnie zatem włożył na Dawida obowiązek prowadzenia rozmowy i dał mu wiele nauk, które śpiewak mimo swoję prostotę, pojął lepiej niż można było spodziewać się po nim.
— Delawarowie baby, — rzekł Gamma do tego Hurona, który rozumiał trochę po angielsku; — moi współobywatele Dżankesy głupi, że zapomniawszy na to, dali im w ręce tomahawki przeciw ich ojcom kanadyjskim. Zapewne byłoby miło mojemu bratu, gdyby Jeleń Rączy zaczął prosić o spódnicę dla siebie i płakał głośno w obliczu całego narodu Huronów, kiedy jutro przywiążą go do słupa?
Wykrzyknik radości, dał poznać z jakiem uniesieniem dziki widziałby tę poniżającą słabość w nieprzyjacielu, którego cały naród równie lękał się jak nienawidział.
— Kiedy tak, — rzecze Dawid, — odejdźcież trochę, a mędrzec puści swoje tchnienie na tego psa. Powiedz to dalszym moim braciom.
Huron wytłumaczył towarzyszom słowa Dawida, a ci okazali całe ukontentowanie, jakie tylko dla umysłów srogich sprawić mogło tak wyszukane okrócieństwo. Wszyscy oddalili się na kilka kroków od chaty i dali znak guślarzowi.. żeby wszedł do śrzodka.
Ale niedźwiedź nie ruszał się z miejsca; siedział ciągle na tylnych łapach i zaczął mruczeć.
— Mędrzec lęka się żeby jego tchnienie nie padło i na braci, co mogłoby odebrać im męztwo, — rzecze Dawid; — trzeba więc odejśdź dalej.
Huronowie, którzy taki przypadek uważaliby za najdotkliwszą klęskę, oddalili się spiesznie, lecz razem takie obrali stanowisko, aby drzwi mogli mieć ciągle na oku. Niedźwiedź zmierzywszy wzrokiem tę odległość, jak gdyby chciał zapewnić się czy już nie było niebezpieczeństwa dla nich, powoli wsunął się do budy.
Nie było tu innego światła prócz kilku gasnących główni w ognisku, przy którem strażnicy zgotowali sobie wieczerzę. Unkas siedział w kącie sam jeden, plecami o ścianę oparty i mocno łyczannemi powrozami skrępowany.
Strzelec zostawiwszy Dawida przy drzwiach dla postrzegania czyliby ich nie szpiegowana, uznał za rzecz potrzebna nie zrzucać swojego ubioru, pókiby nie został przezeń zapewniony; tymczasem zaś naśladował ruchy i obroty wierzą, którego skórą był odziany. Młody Mohikan sądził zrazu, że nieprzyjaciele dla doświadczenia jego męztwa wpuścili tu prawdziwego niedźwiedzia, i ledwo raczył spojrzeć na niego. Lecz gdy gość ten nie okazywał zamiaru napaści, zaczął pilniej przypatrywać się jemu i jakkolwiek Sokole Oko swoje naśladowanie miał za doskonałe, dostrzegłszy w niém kilku małych uchybień, poznał kuglarstwo.
Gdyby strzelec wiedział, że jego młody przyjaciel tak źle trzymał o aktorze grającym rolę niedźwiedzia, możeby przez obrażoną miłość własną usiłował odmienić jego zdanie; ale wzgardliwy wyraz oczu Unkasa mógł bydź tak rozmaicie tłumaczony, że mu to umartwiające podejrzenie nie przyszło na myśl, i skoro Dawid dał znak iż nikt nie śledzi co się we wnątrz chaty dzieje, porzuciwszy mruczenie niedźwiedzie zaczął jak wąż syczeć.
Unkas chcąc pokazać się obojętnym na wszystko, czemkolwiek złośliwość nieprzyjaciół spodziewała się go udręczyć, miał powieki zmrużone; ale gdy posłyszał syczenie węza, podniosł głowę i rzucił wzrok bystry w koło więzienia, a oczy jego spotkawszy oczy potworu, zatrzymały się na nich jakby przez jakiś pociąg tajemny. Ten sam głos powtórzył się znowu, i zdawało się że wychodził z paszczy zwierzęcia. Spojrzenie młodzieńca jeszcze raz obiegło budę i jeszcze raz utkwiło się w niedźwiedzia, a w tejże chwili prawie dał się słyszeć cichy wykrzyknik: hug!
— Porozrzynaj mu więzy, — rzecze strzelec do Dawida.
Śpiewak wypełnił ten rozkaz i Unkas odzyskał wolne użycie członków.
W tymże momencie Sokole Oko, zdjął z twarzy głowę niedźwiedzią i zrzuciwszy z piec skórę, ukazał się we własnej postaci. Zdawało się że młody Mohikan przez instynkt jakiś natychmiast zrozumiał ten podstęp, lecz ani oczy ani usta jego nie wydały innego znaku zadziwienia, prócz wykrzyknika hug! Strzelec nie tracąc czasu, dał mu w ręce nóź, długi z błyszczący klingą i rzekł do niego:
— Huronowie czerwoni o, kilka kroków są od nas; miejmy się na baczności.
Przy tych słowach ze znaczącém spojrzeniem położył dłoń na rękojeści podobnego! noża zatkniętego zapasem.
— Idźmy! — rzecze Unkas.
— Do kąd?
— Do obozu Żołwiów — Są to dzieci przodków moich.
— Zapewne, zapewne, — rzecze strzelec już nie po delawarsku lecz po angielsku, gdyż ojczysta mowa zawsze jakby sama przez się przychodziła mu do ust, kiedy roztrząsał co trudnego; — bardzo wierzę że taż sama krew płynie w waszych żyłach; ale czas i oddalenie mogły nieco zmienić jej kolor. A cóż my poczniemy z tymi Huronami, co tu stoją przy drzwiach? Ich jest sześciu; naszego śpiewaka zaś nie masz co i liczyć.
— Huronowie są tylko samochwalcy, — rzecze Unkas z pogardą. — Przyjęli za totem łosia i chodzą jak ślimaki: Delawarowie żółwia, a biegają prędzej niż daniele.
— Tak, tak, — znowu odezwał się Sokole Oko, — słusznie mówisz. Jestem pewny, że jak na wyścigi zwyciężyłbyś cały ich naród, tak też pierwej mógłbyś zabiedź do drugiego pokolenia i nawet wypocząć dobrze, nimby głos którego z tych łotrów dal się tam słyszeć. Ale ludzie biali więcej maja mocy w ręku niż w nogach. Nie masz Hurona, któregobym lękał się spotkać łeb na łeb; ale w bieganiu podobno każdyby mię przewyższył.
Unkas był już blizko drzwi, lecz usłyszawszy te słowa powrócił znowu w kąt chaty. Strzelec zajęty myślami nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej, raczej do siebie samego — niż do swego towarzysza:
— Z tém wszystkiém, niesprawiedliwie byłoby przywiązywać czyjeś nogi do cudzych. Nie..... No, więc ty Unkas, spróbuj puścić się na przegon, a ja znowu włożę skórę niedźwiedzią i będę starał się chytrością wydobydź się z biedy.
Młody Mohikan nic nieodpowiedział, założył ręce na piersiach i oparł się plecami o słup podtrzymujący dach chaty.
— I cóż, — rzecze Sokole Oko poglądając na niego z niejakiemś zadziwieniem; — kogo czekasz? Ja lepiej wtenczas wyjdę, kiedy te łotry zajmą się ściganiem ciebie.
— Unkas zostanie tutaj.
— Dla czegóż?
— Bo chce walczyć razem z bratem swojego ojca, i umrzeć z przyjacielem Delawarów.
— Tak, tak, — rzecze strzelec ściskając rękę młodego Indyanina w żelaznej swej dłoni; — zostawić mię tutaj byłoby to postąpić raczej jak Mingo, a nie jak Mohikan. Ale uważałem sobie za powinność, podać ci tę propozycyą; bo przywiązanie do życia właściwe jest młodości. Dobrze więc; na wojnie czego nie można dokazać siłą, trzeba podstępem. Włóż teraz ty skórę niedźwiedzią: spodziewam się ze przynajmniej tak jak ja potrafisz odegrać tę rolę.
Jakiekolwiek w duszy Unkasa było zdanie o talencie własnym i towarzysza do tego zawodu; poważna jednak powierzchowność jego, nie pozwalała dostrzedz w nim najmniejszej pretensyi do wyższości. Odział się naprędce i czekał w milczeniu dalszych rozkazów.
— A teraz, przyjacielu, — rzecze Sokole Oko do Dawida; — pewno zgodzisz się zamienić ze mną odzienie, bo wiem że nie jesteś przyzwyczajony do lekkiej mody pustyniowej. Na, weź moje czapkę futrzanną, kurtkę myśliwską i spodnie: a daj mi te płachtę i swój kapelusz trójkątny: trzeba mi nawet twoich kantyczek, okularów i piszczałki. Jeżeli zobaczemy się kiedykolwiek, powrócę ci to wszystko z pięknem podziękowaniem w dodatku.
Dawid podał strzelcowi niewielką swoję garderobę z pośpiechem, który mógłby zjednać mu pochwałę hojności, gdyby zamiana sama przez się nie była z wielu względów zyskowna dla niego. Ale kiedy przyszło do psalmów, instrumentu i okularów, nie-bez żalu rozstał się z nimi.
Strzelec przestroił się w momencie i gdy szkło pokryło bystre jego oczy, a głowę trójgraniasty kapelusz, w pociemku mógł nie źle za Dawida uchodzić.
— Czy z przyrodzenia wielkim jesteś tchórzem? — zapytał dopiero śpiewaka tak otwarcie, jak lekarz który chce doskonale poznać chorobę, nim przystąpi do napisania recepty.
— Całe życie, Dzięki Bogu, przepędziłem w pokoju i miłości bliźniego, — odpowiedział Dawid dotknięty trochę tak nagleni natarciem na jego męztwo; — mogę powiedzieć jednak, ze w największych niebezpieczeństwach nie traciłem ufności w Panu.
— Największe niebezpieczeństwo twoje przyjdzie dopiero, — rzecze strzelec, — kiedy dzicy poznają, ze są oszukani i więzień im uszedł. Jeżeli wtenczas me dostaniesz tomahawkiem po łbie — i bydź może ze niedostaniesz, przez poszanowanie jakie mają dla twego umysłu — to będzie można ręczyć, ze umrzesz swoją śmiercią. Gdy więc zostaniesz tutaj, siedź w kącie i udawaj Unkasa, póki Huronowie nie postrzegą zdrady, a potém, jakem już powiedział, będzie chwila stanowcza; gdy zaś lękasz się tego, możesz powierzyć się twoim nogom i ciemności nocnej: od twojej woli zależy uciekać albo zostać.
— Zostanę, — bez wahania się odpowiedział Dawid; — zostanę na miejscu młodego Delawara: on szlachetnie potykał się za mnie; zrobię dla niego wszystko czego żądasz i więcej jeszcze jeżeli można.
— To powiedziałeś jako mężczyzna, — rzecze Sokole Oko, — i jako mężczyzna, który byłby zdolny do wielkich rzeczy, gdyby odebrał lepsze wychowanie.
Siadaj tam, spuść głowię i skurcz nogi pod siebie, bo ich długość zbyt prędko mogłaby nas zdradzić. Milcz póty, póki będziesz mógł tylko, a kiedy już konie cznie zmuszony zostaniesz głos pokazać, natenczas najmądrzej zrobisz jeśli weźmiesz się do swoich pieśni żeby tym łotrom przypomnieć, że nie tak zupełnie jesteś odpowiedzialny za swoje postępki jak który z nas, naprzykład. Zresztą jeżeli obedrą ci głowę, czego nie daj Boże, bądź pewny że Unkas i ja nie zapomnim o tobie i pomściemy się jak na wojowników i przyjaciół przystało.
— Poczekaj! — zawołał Dawid widząc że strzelec po tém pocieszającém zapewnieniu chciał już odejść; — jestem pokorny i niegodny uczeń pana, który potępia zemstę: gdybym więc zginął, nie posyłajcie ofiar moim cieniom; przebaczcie moim mordercom i chyba tylko proście za nich nieba, żeby ich oświeciło i dało im upamiętanie.
Sokole Oko wstrzymał się i stanął zamyślony.
— W słowach twoich, — rzecze po chwili, — jest duch zupełnie różny od prawidła jakiego trzymają się w lasach; ale wspaniały i godzien zastanowienia. — Westchnąwszy potém może raz ostatni na wspomnienie społeczności cywilizowanej, który opuścił tak dawno, dodał; — Ja sam chciałbym postępować w tym duchu, jako człowiek nie mający, ani jednej, kropli krwi zmieszanej, ale nie zawsze łatwo obchodzić się z dzikim tak jak z chrześcianinem. Bądź zdrów, przyjacielu. Niechaj Bóg czuwa nad tobą! Wszystko dobrze zważywszy i mając wzgląd na wieczność, mnie się zdaje, że nie daleki jesteś dobrego tropu; lecz wszystko zależy od wrodzonych skłonności i mniej lub więcej silnej pokusy.
To rzekłszy wziął rękę Dawida, ścisnął ją serdecznie i po tym dowodzie przyjaźni, wyszedł z chaty prowadząc za sobą nowego reprezentanta niedźwiedzia.
Kiedy zbliżyli się do Huronów, Sokole Oko wyprężył się żeby nadać swojej postaci kołowatość Dawida i podniosłszy rękę dla wybijania taktu, zaśpiewał coś nakształt psalmu, jak mu się zdawało. Szczęściem ze miał doczynienia z uszyma dzikich, które nie były ani delikatne, ani wprawne, bo inaczej zuchwałe to naśladowanie posłużyłoby tylko do odkrycia podstępu.
Lecz trzeba było koniecznie przechodzić mimo strażników: im niebezpieczeństwo to stawało się bliższe, tém mocniej strzelec głos podnosił. Nareszcie kiedy już zbliżyli sic na kilka kroków, jeden Huron zaszedł im drogę i wstrzymał mniemanego psalmistę.
— A co, — rzecze wyciągając szyję ku chacie, jak gdyby usiłował przeniknąć ciemność i zobaczyć jaki skutek na więźniu sprawiły zaklęcia guślarza, — czy drży ten pies Delawar? Czy Huronowie będą mieli roskosz słyszeć jego jęki.
Niedźwiedź w tej chwili zamruczał tak groźnie i naturalnie, że Indyanin odskoczył w tył na parę kroków, jak gdyby mniemał, że to był niedźwiedź prawdziwy. Strzelec zaś lękając się odpowiedzieć, ponieważ jedne słowo wydałoby go przed znającymi głos Dawida, nie miał innego sposobu, jak tylko co najmocniej śpiewać; a chociaż w inném towarzystwie powiedzianoby ze ryczał, w obecnych słuchaczach jednak wzbudził to poszanowanie, jakiego oni nieodmawiają nigdy pozbawionym rozumu. Huronowie usunęli się na stronę, a śpiewak i niedźwiedź poszli dalej.
Dwaj zbiegowie nasi uzbroiwszy się w odwagę i cierpliwość, musieli iść ciągle poważnym i powolnym krokiem, a ostrożność ta stała się w krotce tém potrzebniejszą, że już ciekawość przemogła obawę strażników i wszyscy skupili się do drzwi, chcąc zobaczyć czy więzień równie był nieugięty, czy tez sztuka guślarza pozbawiła go męztwa. Jedno niecierpliwe skinienie, jedno niewczesne poruszenie się Dawida, mogło ich zgubić, gdyż naturalnie potrzebowali czasu do zabezpieczenia się od pogoni. Żeby tém lepiej uniknąć podejrzeń, strzelec nie przestawał śpiewać; na głos ten wielu wyglądało przeze drzwi mieszkań, jeden wojownik zbliżył się nawet do nich, lecz zobaczywszy odszedł zaraz i bez najmniejszej przeszkody pozwolił im iść dalej. Śmiałość i ciemność wspierały ich dzielnie.
Kiedy już byli dosyć daleko od mieszkań i zbliżali się do lasu, głośny krzyk dal się słyszeć w tej stronie, gdzie stała chata w której zostawili Dawida. Młody Mohikan porzucając natychmiast chód czworonożny, stanął prosto i chciał wyzuć się ze skóry niedźwiedziej.
— Poczekaj jeszcze! — zawołał towarzysz chwytając go za ramię; — to tylko krzyk zadziwienia; obaczemy jaki bętkie drugi.
Przysporzywszy jednak kroku wbiegli do lasu, a nim upłynęło parę minut, straszliwe wycie rozległo się po całym obozie Huronów.
— Teraz precz skórę, — rzecze Sokole Oko, a kiedy Unkas zrzucał swój ubiór, on tymczasem wydobywszy z pod krzaku dwie strzelby, dwa rożki z prochem i worek kul, co wszystko był tu zachował po spotkaniu się z guślarzem, dał jednę strzelbę Mohikanowi i uderzając go po ramieniu zawołał:
— Terazże niechaj te wściekłe szatany ścigają nas po pociemku, jeśli mogą: oto śmierć dla dwóch pierwszych, co się nam ukażą.
Po tych słowach obadwa trzymając broń na pogotowiu zagłębili się w puszczę.


ROZDZIAŁ II.

„Kiedy Cezar co mówi, słuchać tylko muszę.
Szekspir.

Niecierpliwość prędko zwyciężyła obawę w dzikich strażnikach więźnia. Lękając się wszakże aby ich nie owionęło tchnienie guślarza, nie śmieli zaraz wnijśdź do chaty, i tylko zbliżywszy się ku ścianie, zaglądali przez szpadę co się we wnątrz działo.
Przy slabem świetle dogorywającego ognia, przez kilka minuty Dawid wydawał się im Unkasem; lecz wkrótce nastąpiło co Sokole Oko przewidywał. Uprzykrzyło się śpiewakowi siedzieć skurczonemu i prostując się powoli wyciągnął długie swoje nogi prawie aż do samego ogniska.
Huronowie sądzili z razu, że moc czarodziejska tak potwornie przekształciła Delawara; ale kiedy wnet Dawid podniosłszy głowę, zamiast dumnej i śmiałej twarzy więźnia, ukazał proste, łagodne i dobrze znajome oblicze, żadna już łatwowierność nie mogła łudzić ich dłużej. Wpadli więc do chaty, porwali śpiewaka i gwałtowanie obracając go na wszystkie strony, przekonali się do reszty że to był on sam a nie kto inny.
Pierwszy krzyk, który słyszeli zbiegowie rozległ się natenczas z tysiącem przeklęctw i pogróżek zemsty. Dawid zapytywany przez Hurona umiejącego trochę po angielsku, a trącany przez innych, sądził że już wybiła ostatnia jego godzina, i żeby przynajmniej dopomodz przyjaciołom w ucieczce, postanowił nie odpowiadać ani słowa. Przyszło mu jednak na myśl powszechne jego lekarstwo; ale pozbawiony instrumentu i książki musiał użyć pamięci na osłodzenie sobie przejścia do wieczności staroświeckiém pieniem pogrzehowém. Mocny i przeciągły głos jego przypomniał dzikim z kim mają do czynienia: rzuciwszy więc jako szaleńca, wybiegli z chaty i wołaniem na gwałt poruszyli cały oboz.
Wojownik indyjski nie stroi się długo: broń jego dzień i noc jest pod ręką. Zaledwo rozległ się krzyk trwogi, ze dwiestu Huronów, stanęło w zupełnej gotowości do boju. Wiadomość o ucieczce więźnia rozbiegła się równie prędko i całe pokolenie zgromadzone koło domu rady, czekało już niecierpliwie na rozkazy wodzów, którzy rozprawiali coby mogło sprawić wypadek tak niespodziany i coby przedsięwziąść należało. Nieobecność Magui zaraz uderzyła wszystkich: zdziwieni że się w takiej okoliczności nie znajdował pomiędzy nimi, a razem przekonani ile tego chytrość i przebiegłość mogła bydź im użyteczną, wysłali gońca do jego chaty prosząc aby przybył natychmiast.
Tymczasem kilku żwawych i odważnych młodzieńców odebrało rozkaz, obiedz w koło obozu i zwiedzić las w stronie podejrzanych sąsiadów Delawarów, dla zobaczenia czy nie ułatwili oni ucieczki więźniowi i czy nie gotują niespodziewanej napaści. Kiedy tak wodzowie rostropnie i poważnie naradzali się w domu rady, cały oboz był w zamięszaniu; kobiéty i dzieci z wrzaskiem biegały tu owdzie.
Wołanie wychodzące z brzegu lasu oznajmiło w tém nowy jakiś wypadek i zrodziło nadzieję, że się objaśni niepojęta dla wszystkich tajemnica. Wkrótce ukazała się kupa przychodzących wojowników; tłum rozstąpił się na dwie strony i wpuścił ich do domu rady z biednym guślarzem, znalezionym przy drzewie w tém niewygodném położeniu, w jakiem go Sokole Oko umieścił.
Chociaż względem mędrca rozmaite były zdania Huronów, i jedni go uważali za oszusta, a drudzy szczerze wierzyli w jego nadprzyrodzoną władzę: wszyscy atoli słuchali go teraz z głęboką uwagą. Skoro skończył on krótką swoję historją, ojciec kobiéty chorej wystąpił na śrzodek i opowiedział także co mu się zdarzyło tego wieczoru. Dwa te opowiadania nadały domysłom trafniejszy kierunek: poznano, że ten co zdarł guślarzowi skórę niedźwiedzią, grał w obecném zdarzeniu główną rolę, i postanowiono pójśdź do jaskini, żeby zobaczyć co się w niej działo i czy branka nie znikła także.
Nie tłumnie jednak i bez porządku przystąpiono do tych odwiedzin, lecz wybrano na to dziesięciu najpoważniejszych wodzów. Skoro wybór został ogłoszony, deputowani powstali ze swoich miejsc w milczeniu, i puściwszy naprzód dwóch najstarszych z pomiędzy siebie, udali się do jaskini. Stanąwszy u kresu swojej podróży weszli oni do ciemnego lochu, z odwagą wojowników gotowych dla dobra publicznego poświęcić życie i walczyć ze straszną istotą zamkniętą w grocie, chociaż niektórzy z nich wątpili w duchu o jej władzy a nawet i bytności.
Cichość panowała w pierwszym przedziale jaskini, i gdyby nie mieli ostrożności opatrzyć się w pochodnie znaleźliby ciemność. Chora, chociaż jej ojciec mówił, że lekarz ludzi białych wyniósł ją do lasu, leżała wyciągniona na swojém posłaniu z liści. Starzec biorąc milczenie towarzyszów za dotkliwą wymówkę kłamstwa, i sam niewiedząc jak miał sobie tę okoliczność tłumaczyć, wziął pochodnię i z niedowierzaniem zbliżywszy się do łoża, poznał swoję córkę, a razem postrzegł że już nie żyła.
Uczucie wrodzone przezwyciężyło zrazu sztuczną moc duszy dzikiego; stary wojownik z gwałtownym wzruszeniem pokazującém głębokość żalu, zakrył sobie dłonią oczy; lecz natychmiast odzyskując panowanie nad sobą, obrócił się do towarzyszów i rzekł spokojnie:
— Żona młodego brata naszego opuściła nas. Wielki Duch jest rozgniewany na swoje dzieci.
Smutna nowina ta została przyjęła w milczeniu, a tejże chwili prawie dał się słyszeć za przegrodą szelest, którego przyczyny odgadnąć nie można było. Przesądniejsi z pomiędzy Indyan spojrzeli po sobie i nie mieli chęci posuwać się ku miejscu, gdzie jak mniemali siedział duch morderca zmarłej. Gdy kilku odważniejszych otworzyło drzwi do drugiej groty, nikt nie śmiał pozostać w tyle i wszyscy — wszedłszy tutaj, postrzegli Maguę z wściekłością targającego więzy i tarzającego się po ziemi. Jeden głos wyraził zadziwienie powszechne.
Skoro bez zwłoki uwolniono mu gębę i przecięto rzemienie, powstał na nogi, o trząsł się jak lew wychodzący z swojej jamy i nie rzekł ani słowa, lecz chwyciwszy za rękojeść noża, rzucił w koło szybkie spojrzenie, jak gdyby szukał kogo mógł zamordować dla nasycenia swej zemsty. Ale postrzegłszy samych tylko przyjaciół, zgrzytnął zębami tak głośno iż ktoby pomyślał, że były żelazne, i strawił swą wściekłość nie mając na kogo jej wywrzeć.
Obecni lękali się rozdrażniać człowieka tak porywczego; kilka minut upłynęło w milczeniu; nakoniec najstarszy wódz odezwał się w te słowa:
— Widzę że mój brat spotkał się z nieprzyjacielem; gdzie on jest, żeby Huronowie pomścić się mogli?
— Niechaj Delawar umiera! — zawołał Magua głosem grzmiącym.
Znowu krótkie milczenie nastąpiło dla tejże samej przyczyny, i potém znowu tenże sam wódz przemówił:
— Mohikan ma dobre nogi i umie ich używać; ale młodzi wojownicy nasi poszli w pogoń za nim.
— Uszedł więc! — zawołał Magua z głębi piersi głuchym i przytłumionym głosem.
— Zły duch wmieszał się pomiędzy nas, — rzecze stary wódz; — i oślepił Huronów.
— Zły duch! — powtórzył Magua z gorzkiém urąganiem; — tak jest, zły duch, który tylu Huronów pogubił. Zły duch, który pozabijał naszych towarzyszów na skale Glenu; który zabrał włosy pięciu wojownikom naszym przy źrzódle zdrowia, który teraz związał Chytrego Lisa!
— O kimto mój brat mówi? — zapytał tenże sam starzec.
— O tym psie, co pod skórą białą ma siłę i zręczność Hurona, — zawołał Magua; — o Długim Karabinie.
Straszne to imię sprawiło na obecnych zwyczajne swe wrażenie. Cichość panowała chwil kilka śrzód przerażonych wojowników; lecz skoro ochłonąwszy pomyślili o tém, ze najzawziętszy i najzuchwalszy ich nieprzyjaciel na ich wzgardę i hańbę ze śrzodka obozu uprowadził im więźnia, ta sama wściekłość, którą pałał Magua, ogarnęła wszystkich i wyzionęła się w zgrzytaniu zębów, przeklęstwach, wyciu i groźbach straszliwych. Wkrótce jednak dzicy zaczęli się uspakajać i wrócili do zwyczajnej sobie powagi.
Magua także zebrawszy tymczasem myśli, zmienił postępowanie i z krwią zimną a razem godnością odpowiednią jego znaczeniu, rzekł do towarzyszów:
— Idźmy na radę wodzów, oni nas czekają.
Nikt mu nieodpowiedzialna to i wszyscy wyszedłszy za nim z jaskini, udali się do izby narad. Tu skoro zasiedli, oczy całego zgromadzenia, zwróciły się na Maguę. Poznał on czego żądano od niego, i opowiedział swój przypadek, równie wiernie jak bez przesady. Opowiadanie to wspólnie z tém co już wiedziano, przekonało Huronów, że byli oszukani przez Dunkana i Strzelca. Najgorliwsza zabobonność nawet nie mogła dopiero zdąrzonych wypadków przypisać wtrąceniu się władzy nadprzyrodzonej i tém mocniej wstyd dotykał oszukanych.
Kiedy Magua skończył mówić, wszyscy wojownicy, ktokolwiek bowiem mógł wcisnąć się każdy był obecny w domu rady, spoglądali jedni na drugich zdumieni niesłychaném zuchwalstwem i powodzeniem nieprzyjaciół. Nadewszystko jednak zajmowała ich myśl o sposobach pomszczenia się tej zniewagi.
Nowy oddział wojowników został wysiany jeszcze na śledzenie zbiegów, a tym czasem wodzowie naradzali się ciągle.
Wielu starych wodzów podawało rozmaite śrzodki, Magua słuchał ich nie wdając się w żadne roztrząsanie. Chytry ten Indyanin odzyskawszy władzę nad sobą samym, przybrał zwykłą obojętność i zmierzał do założonego celu tą skrytą i ostrożną drogą, jakiej trzymał się zawsze. Dopiéro, kiedy wszyscy, którzy mieli coś powiedzieć otworzyć swoje zdania, powstał on z miejsca, a właśnie w tej chwili kilku posłańców weszło z oznajmieniem, że ślady zbiegów były skierowane ku obozowi Delawarów.
Chwyciwszy się tej nowiny pomyślnej jego zamiarom, mówca zabrał glos i wyłożył swój plan tak zręcznie i wymownie, że jednogłośnie przyjęty został. Pozostaje nam dać poznać treść jego i powody jakie go nastręczyły.
Powiedzieliśmy już, że podług pewnej polityki, której nieodstępowano prawie nigdy, dwie siostry zaraz po przybyciu do obozu Huronów rozdzielone zostały. Magua znał to bardzo dobrze, iż mając w swym ręku Alinę, daleko był pewnieyszy władzy nad Korą, niż żeby ją samą uwięził. Zostawiwszy przeto u siebie młodszą, starszą oddał pod straż wątpliwym sprzymierzeńcom Huronów, Delawarom. Urządzenie to było doczesne i miało trwać dopóty, pokiby oba pokolenia przemieszkiwały w sąsiedztwie, a dogadzając zwyczajowi narodowemu pochlebiało razem Delawarom, jako dowod ufności.
Magua pobudzany pragnieniem zemsty, które nie ostyga w dzikim, aż póki nie zostanie zaspokojone, miał jeszcze inne widoki osobiste. Błędy i występki jego młodości musiały bydź pierwej zatarte przez długie i ciężkie usługi, nimby mógł spodziewać się odzyskać stracone zaufanie swojego narodu, bez zaufania bowiem nie masz u Indyan władzy. W tak trudném położeniu przebiegły Huron nie zaniedbywał żadnego śrzodka, przez któryby mógł nabyć większego wpływu; a najszczęśliwszy krok do tego udało mu się uczynić przez zręczne pozyskanie względów u możnych i niebezpiecznych sąsiadów. Wziętość ta odpowiadała przedziwnie rachubom jego polityki, gdyż Huronowie nie są wyjęci od tej zasady panującej w naturze ludzkiej, że każdy ceni swoje przymioty w miarę tego jak je cenią drudzy.
Lecz czyniąc ofiary dla interesu powszechnego, Lis Chytry nigdy nie spuszczał z widoku korzyści własnych; a teraz wypadek niespodziany pomięszał mu wszystkie szyki. Gdy bowiem więźniowie wymknęli mu się z ręki, ujrzał się nagle zmuszonym prosić tych o łaskę, których jego systemat polityczny zobowiązywać kazał.
Nie jeden wódz podawał rozmaite sposoby, jakiemiby można ubiedz Delawarów, opanować ich oboz i odebrać jeńców; bo wszyscy zgadzali się na to, że honor narodu wymagał, aby ci byli poświęceni powszechnej zemście i nienawiści. Ale Magua łatwo potrafił zbić te plany, równie niebezpieczne jak płonne. Z właściwą sobie zręcznością okazał naprzód ich trudność, a potém kiedy już przekonał ii żaden z podanych projektów przyjęty bydź nie może, ośmielił się odkryć swoje zdanie.
Wszelako zaczął jeszcze od głaskania miłości własnej słuchaczów, a w tym celu wyliczywszy długi szereg zdarzeń, w których Huronowie dali dowody odwagi i wytrwałości w poszukiwaniu zemsty za poniesione krzywdy, zrobił apostrofę na pochwałę ostrożności, wystawując ją jako główną cechę odróżniającą bobra od innych zwierząt, inne zwierzęta od człowieka, a nakoniec Huronów od wszystkich ludzi. Rozwodząc się czas niemały nad zaletami tej cnoty, przeszedł do uwag, jakby jej użyć należało w obecném położeniu narodu. Z jednej strony, jego zdaniem, należało mieć wzgląd na ich wspólnego ojca, wielką twarz bladą, rządzcę Kanady, który złém okiem poglądał na Huronów, gdy widział ich tomahawki zaczerwienione z drugiej, nie powinni byli zapominać iż mają rzecz z pokoleniem, które równie liczne, a obcego szczepu, różnej mowy i nieprzyjazne Huronom, gotowe chwycić się najmniejszej zręczności dla ściągnienia na nich gniewu-wielkiego wodza białych.
Mówił potém o potrzebach narodu, o darach jakich mieli prawo spodziewać się w nagrodę położonych zasług, o dalekości stanowiska od lasów gdzie polowali zwykle; a z każdego względu starał się przekonać, iż w okolicznościach tak ciężkich bardziej należało działać podstępem, niżeli przemocą.
Kiedy zaś postrzegł, że gdy starcy skinieniem pochwalali to umiarkowanie, młodzi i najwaleczniejsi wojownicy przeciwnie, marszczyli czoła: zaraz zszedł do przyjemniejszego dla nich przedmiotu i zaczął dowodzić, że owocem zalecanej dopiero przezeń ostrożności będzie tryumf zupełny; dał do zrozumienia nawet, że prowadząc rzecz przyzwoicie mogli spodziewać się ujrzeć z czasem całkowitą zagładę tych wszystkich, kogo nienawidzieć mieli powod. Słowem, tak umiał obok ponęt wojny stawić zalety przebiegłości i podstępów, iż równie pochlebiając chciwym krwi rozlewu, jak tym, co bardziej wytrawieni w ostatecznym tylko razie życzyli chwytać się do broni, w obu stronach ożywił nadzieję, chociaż żadna z nich jeszcze nie pojmowała jego zamiarów, Polityk lub mówca zdolny tak usposobić umysły, rzadko kiedy nie pozyskuje u spółobywateli powszechnej wziętości. Bez względu na to jak potomność będzie o nim sądziła. Całe zgromadzenie poznało, że Magua nie powiedział wszystkiego co myślał, lecz każdy pochlebiał sobie, że myśl zatajona była zgodna z jego życzeniem.
Tak szczęśliwy stan rzeczy uwieńczył Katem przebiegłość Magui i dziwić się temu nie należy zważywszy na sposób, jakim pospolicie na zgromadzeniach radzących, mówca pociąga umysły. Całe pokolenie jednogłośnie oddało się w tej mierze pod przewodnictwo wodza, który lak wymownie, chociaż niedosyć jasno obiecywał tyle korzyści.
Magua dopiéro otrzymał cel, który jego chytry i przedsiębierczy umysł zakładał. Odzyskał zupełnie utracone stanowisko w opinii swoich spółobywateli i ujrzał się na czele całego narodu, okryty w ładzą chociaż trwałą tylko w miarę trwałości pozyskanych względów powszechnych, lecz mianowicie podczas pobytu pokolenia w kraju nieprzyjacielskim, tak despotyczną, jakiej żaden monarcha nie ma. Stosownie tedy do nowo otrzymanej godności odrzucił pozor naradzania się z innymi i wziąwszy odtąd na siebie wszystko, zaczął natychmiast dawać rozkazy z powagą najwyższego wodza Huronów.
Rozesłał na wszystkie strony szukać pewniejszego jeszcze śladu zbiegów; kazał najsprawniejszym szpiegom udać się na wzwiady pod oboz Delawarów; odprawił wojowników, czyniąc nadzieję, iż wkrótce będą mieli zręczność dać dowody odwagi, a kobietom powiedział żeby z dziećmi siedziały w chatach cicho i nie mieszały się do spraw męzkich.
Zrobiwszy tak rozmaite urządzenia obszedł oboz nie zaniedbując wstąpić do tej lub owej budy, gdzie spodziewał się swoją obecnością zaszczycić albo ująć gospodarza. Słowem starał się w przyjaciołach ufność utwierdzić, obojętnych pociągnąć, a podobać się wszystkim.
Nakoniec powrócił do swojej chaty. Żona, którą opuścił kiedy był zmuszony uciekać od swego narodu, już nie żyła; dzieci nie miał, mieszkał zatém zupełnie jak samotnik w niedokończonej budzie, gdzie Sokole Oko znalazł Dawida, bo Huron dał jemu u siebie przytułek, i kiedy byli razem znosił jego obecność z obojętnością pogardzającej dumy.
Tu więc schronił się Magua pa swoich politycznych trudach; lecz kiedy inni spali, on nie myślał o wypoczynku. Gdyby jaki Huron chciał szpiegować czynności nowoobranego wodza, widziałby go od chwili kiedy przyszedł, aż do czasu na który kazał jutro stawić się u siebie pewnej liczbie wojowników, ciągle siedzącego w głębokiém zadumaniu. Kiedy nie kiedy tylko podniecał przygasły ogień, a wtenczas gdy żywszy blask padał na jego postać czerwoną i twarz szkaradną, łatwo można go było wziąsć za książęcia ciemności, zajętego knowaniem czarnych podstępów.
Jeszcze zorza nie zaświtała na niebie, a już wojownicy zaczęli schodzić się pojedyńczo do samotnego mieszkania Magui. Każdy z nich miał strzelbę i dalszą zbroję, lecz twarz spokojną i nieumalowaną w godła wojenne. Przybycie ich nie obudziło żadnej rozmowy. Jedni siedzieli po kątach, drudzy stali milczący i nieporuszeni jak posągi, aż póki ostatni nie dopełnił ich liczby.
Magua natenczas podniósł się z miejsca, stanął na ich czele i dał znak do pochodu. Wszyscy udali się za nim idąc pojedynczo rzędem, a zupełnie różni od Kołnierzy naszych zawsze szuranie ruszających z miejsca, bez najmniejszego szelestu opuścili oboz, podobni raczej do cieniów nocnych, niżeli do wojowników śpieszących krwią okupywać czczą sławę.
Niewiadomo dla jakiej przyczyny chytry wódz nie wziął się drogą prosto wiodącą do obozu Delawarów, lecz poszedł brzegiem strumyka, aż do stawu bobrów. Dzień zaczynał już świtać kiedy przechodzili trzebież przez te pracowite zwierzęta zrobioną. Magua, był już ubrany zwyczajem Huronów i na skórze pokrywającej mu barki miał odmalowanego lisa. W orszaku jego znajdował się wojownik, który za godło, czyli totem przyjął sobie bobra; ten ujrzawszy tak liczne zgromadzenie swoich przyjaciół, pominąć ich bez złożenia przyzwoitego hołdu, poczytywałby za grzech świętokradztwa.
Zatrzymał się więc i zaczął do nich mowę jak do istot rozumnych. Oświadczył się im naprzód z pokrewieństwem, doniosł że jego opiece winni byli spokojność, ponieważ chciwi kupcy podżegali już Indyan do wydzierania ich życia; przyrzekł nadal swoje względy i zalecał wdzięczność dla siebie. Opowiedział potém na jaką idzie wyprawę i dał chociaż, bardzo nieznacznie i delikatnie do zrozumienia, iż powinneby swojego kuzyna natchnąć roztropnością, z której same tak głośne.
Podczas osobliwszej tej przemowy, towarzysze jego stojąc poważnie słuchali z uwagą, jak gdyby wszyscy przekonani byli, że to tylko mówił, co istotnie powinien byt powiedzieć. Kilka bobrów wynurzyło głowy nad wodę; Huron ucieszony, że nie przemawiał nadaremno wpadł jeszcze w większy zapał, a w tém z jednej chatki stojącej daleko od innych i jak się zdawało opuszczonej, ukazała się głowa bobra wielkiego nadzwyczaj. To było już dla mówcy więcej niż spodziewaną odpłatą; łaskę tę wziął za znak dobrej wróżby i chociaż bobr skrył się z niejakąś pierzchliwością, nie zaniedbał osypać go mnóstwem pochwał i dzięków.
Magua osądziwszy, że już dosyć pozwolił czasu na to wylanie się miłości familijnej, kazał ruszyć dalej. Kiedy szereg Indyan posuwał się krokiem, któregoby ucho Europejczyka posłyszeć nie zdołało, tenże sam bobr szedziwy wyjrzał znowu ze swojej kryjówki. Gdyby który Huron obejrzał się natenczas postrzegłby, że zwierzę zważało na ich obroty z ciekawością i uwagą istoty rozumnej. W rzeczy samej wszystkie usiłowania bobra zdawały się tak dobrze skierowane do tego celu, iż najprzezorniejszy badacz nie umiałby wytłumaczyć sobie tego zdarzenia aż póki Huronowie nie weszli do lasu wtenczas bowiem zamiast czworonożnego szpiega, poważny i milczący Szyngaszguk wyszedłszy z chatki zdjął swoję futrzaną maskę.


ROZDZIAŁ III.

„Tłumacz się kratko; mam wiele na głowie.“
Szekspir.

Delawarowie obozujący blizko Huronów, liczyli w swojem pokoleniu, albo familii, tyluż prawie wojowników, co i dopiero wspomnieni ich sąsiedzi. Podobnie jak wszystkie okoliczne ludy, szli oni z Montkalmem do krajów korony angielskiej i często plądrowali lasy, w których polować Mohawkowie wyłączne przypisywali sobie prawo; lecz przez jakiś rozmysł Indyanom właściwy, podobało się im opuścić jenerała francuzkiego, władnie w tę porę, kiedy ich pomoc najpotrzebniejsza była, to jest w pochodzie pod William Henryk.
Francuzi rozmaicie tłumaczyli to niespodziewane odpadnienie sprzymierzeńców: mniemanie powszechne jednak było, że Delawarowie ani nie chcieli przestąpić traktatu, który podawał ich pod opiekę i obronę Irokanów, ani tez walczyć przeciw tym, których od dawna za swoich panów uważać nawykli. Kiedy zaś zapytana ich samych, odpowiedzieli z lakonizmem indyjskim, że siekiery ich są stępione i potrzebują czasu do wyostrzenia. Wielkorządzca Kanady uznał za rzecz roztropniejszą cierpieć przyjaciół podejrzanych, niżeli przez jaki postępek surowości niewczesnej, zamienić ich w nieprzyjaciół otwartych.
Tego ranku, kiedy Magua jakeśmy już mówili, przechodził ze swoim hufcem milczącym mimo siedliska bobrów, słońce wszedłszy nad oboz Delawarów znalazło wszystkich tak zaprzątnionych, jak gdyby już południe była. Kobiéty jedne przyrządzały śniadanie, drugie nosiły drzewo, lub wodę; każda prawie wszakże zatrzymywała się przy tej lub owej budzie, dla powiedzenia czegoś sąsiadce prędko i pocichu. Wojownicy tu i ówdzie stali w gromadach, lecz raczej myślami niżeli rozmową zajęci; a jeżeli który przemówił czasem, to znaczno było, że się zastanawiał pierwej, co miał powiedzieć. Narzędzia myśliwskie leżały przygotowane po chatach; ale nikt nie śpieszył do nich. Gdzie niegdzie, dawał się widzieć wojownik zajęty opatrywaniem broni z taką pilnością, jaka rzadko ma miejsce, kiedy chodzi tylko o spotkanie się ze zwierzyną. Często oczy całej którejkolwiek gromady zwracały się razem na wielką chatę stojącą pośrzodku obozu, jak gdyby w niej znajdował się przedmiot wszystkich myśli i rozmów.
Tymczasem jakiś nieznajomy Indyanin ukazał się na brzegu podniesiono i skalistej płaszczyzny, będącej stanowiskiem obozu. Nie miał on żadnej broni, a twarz jego była umalowana w taki sposób, iż zdawało się że usiłował złagodzić przyrodzoną jej srogość. Skoro go Delawarowie postrzegli, zatrzymał się i dał znak pokoju i przyjaźni, podnosząc naprzód rękę do nieba, a potem kładąc ją na piersiach. Odpowiedziano mu podobnież i przez wielokrotne powtarzanie giestów przyjacielskich ośmielano żeby się zbliżył.
Zapewniony o dobrem przyjęciu ruszył się z miejsca i poważnie zaczął postępować ku mieszkaniom, a gdy jego postać ciemna rysowała się co raz wyraźniej na świetnem tle porankowego nieba, żaden szmer nie towarzyszył jego krokom, prócz brzęku srebrnych blaszek zdobiących mu ramiona i szyję, a małych dzwoneczkow koło mokkasinow z danielowej skóry. Każdemu mężczyźnie, mimo którego przechodził, czynił on skinienie przyjazne, lecz na kobiety nie raczył zwracać uwagi, jak gdyby sądził że dla dopięcia celu swojego przybycia, nie miał potrzeby ich ujmować. Kiedy zbliżył się do gromady złożonej z mężów dumnej i okazałej postawy, miarkując iż byli celniejszymi wodzami zatrzymał się przed nimi, a ci ujrzeli, że gość ich był to dobrze znajomi wódz huroński, Lis Chytry.
Przyjęto go zatem w milczeniu, z ceremonialną powagą. Wojownicy stojący na przedzie ustąpili z drogi, żeby dać miejsce temu, co był uważany pomiędzy nimi za najlepszego mówcę i posiadał wszystkie języki, jakich używają dzicy Ameryki północnej.
— Mądry Huron jest miłym gościem u nas, — rzecze Delawar mową Magwów, — będzie on ze swoimi braćmi jeziernymi suk-ka-tusz spożywał.
— Po to też on i przychodzi, — odpowiedział Magua z całą godnością książęcia wschodniego.
Wódz Delawarów na znak przyjaźni podał mu rękę, Huron ją przyjął i uścisnął, a natenczas pierwszy z nich zaprosił przychodnia do swojej chaty na śniadanie. Trzech lub czterech starych wodzów udało się razem z nimi; inni zaś pozostali miotani najżywszą ciekawością dowiedzenia się powoda niespodziewanych tych odwiedzi złe, nie okazując jednak tego ani najmniejszém skinieniem, ani jakimkolwiek bądź sposobem.
Przy śniadaniu rozmowa była bardzo ostrożna i toczyła się tylko o wielkiém polowaniu, które jak wiedziano, Magua robił na łosie przed kilku dniami. Najbieglejsi dworacy niepotrafiliby lepiej od Delawarów udawać, iż odwiedziny te uważali tylko za prostą sąsiedzką grzeczość, chociaż w duchu przekonani byli, że pewno jakiś tajemny i ważny powod skłonił do nich Hurona. Skoro skwawy zebrały naczynia i resztki pokarmu, dwaj mówcy wystąpili na plac z chytrością i dowcipem.
— Twarz naszego ojca Kanady, czy zwróciła się znowu ku Huronom? — zapytał Delawar.
— Alboż była kiedy odwrócona od nich? — odpowiedział Magua; — ojciec nasz nazywa Huronów, najmilszemi dziećmi swojemi.
Delawar lubo przekonany inaczej, uczynił potwierdzające skinienie i dodał:
— Siekiery wojowników waszych były dosyć czerwone!
— Tak jest, — rzecze Magua, — a teraz chociaż jasne ale są tępe, bo już Dżankesy pobici, a za sąsiadów Delawarów mamy.
Na ten komplement, Delawar odpowiedział tylko wdziecznem ujęciem i zamilkł.
Korzystając z napomknienia o rzezi William Henryka, Magua zapytał:
— Niewolnica moja, czy nie jest ciężarem dla moich braci?
— Radzi ją widzimy u siebie.
— Droga od obozu Delawarów do Huronów niedaleka i łatwa, jeśliby się ona przykrzyła moim braciom, mogą ją odesłać skwawom naszym.
— Radzi ją widzimy, — powtórzył Delawar dobitniej.
Magua milczał czas niejakiś, udając wszakże iż obojętnie przyjął zbywającą odpowiedź na jego nieznaczne dopominanie się o powierzoną brankę, a potem przemówił:
— Spodziewam się że młodzi wojownicy moi zostawują przyjaciołom naszym Delawarom dosyć miejsca do polowania w górach.
— Lenapy nie potrzebują brać od nikogo pozwolenia na polowanie po górach należących do nich samych, — odpowiedział dumnie gospodarz domu.
— Zapewne, sprawiedliwość powinna panować między czerwonymi i dla czegoż by mieli oni podnosić noże i tomahawki jedni na drugich? czyliż twarze blade nie są wspólnymi ich nieprzyjaciółmi.
— Prawda! — zawalało razem kilku słuchaczów.
Magua zaczekawszy nieco, żeby to co powiedział uczyniło na Delawarach cały swój skutek, zapytał:
— Czy nie chodzą po lasach mokkasiny obce? bracia moi czy nie czują śladów ludzi białych?
— Niech nasz ojciec z Kanady przychodzi dzieci jego gotowe są na jego przyjęcie.
— Wielki wódz jeżeli przyjdzie to poto żeby w wigwamach Indyan palić z nimi tytuń, a natenczas i Huronowie powiedzą także: radzi mu jesteśmy. Ale Dżankesy mają długie ręce i nogi niemordujące się nigdy. Śniło się młodym wojownikom moim, że blizko obozu Delawarów widzieli ich ślady.
— Niechaj i oni przychodzą; nieznajdą Lenapów śpiących.
— Słusznie, wojownik powinien mieć oko otwarte na swoich nieprzyjaciół, — odpowiedział Magua, a widząc, że nie mógł wyprowadzić w pole ostrożnego przeciwnika, udał się do nowego wybiegu.
— Mam ja tu kilka podarunków dla moich braci, — rzecze; — mieli oni swoje powody nie iść na pole wojny; ale przyjaciele nie zapomnieli drogi do ich mieszkań.
Oświadczywszy tym sposobem swoję hojność, chytry wódz powstał i poważnie przed rozigranemi oczyma Delawarów rozłożył przyniesione dary. Składały się one po większej części z ozdób małej wartości zdartych z nieszczęśliwych kobiét, pomordowanych podczas rzezi William Henryka; ale Magua umiał dodać im ceny i rozdzielić zręcznie. Najświetniejsze błyskotki ofiarował dwóm znakomitszym wojownikom, w liczbie których znajdował się i Serce Kamienne, gospodarz chaty; mniej pozorne, dostały się wodzom niższego rzędu, z dodatkiem słów tak pięknych, że i ci na nierówność podziału narzekać nie mogli. Słowem trafne użycie pochlebstw i hojności sprawiło pożądany skutek, a dawca łatwo mógł wyczytać w oczach sąsiadów udarowanych, jakie wrażenie uczyniły jego dary i pochwały.
Surowa powaga Delawarów zmiękła natychmiast; twarze ich przybrały wyraz bardziej uprzejmy; sam nawet Serce Kamienne, który przezwisko to był winien zapewne jakim czynom odpowiednim, przypatrując się chwil kilka swojej cząstce zdobyczy z zadowoleniem widoczém, rzekł do Magui:
— Mój brat wielki wódz! Radzi mu jesteśmy.
— Huronowie są przyjaciółmi Delawarów. — odpowiedział Magua. — Ale i dla czegożby nie mieli im sprzyjać? Czyliż nie jedno słońce czerwieni ich skórę? Czyliż nie w jednym lesie będą polowali po śmierci? Ludzie czerwoni powinni żyć w przyjaźni i mieć oczy otwarte na białych. Brat mój czy nie widział w puszczy śladu szpiegów jakich?
Delawar zapomniał, że zbył lada jako toż samo pytanie, kiedy mu było uczynione w innych wyrazach i udobruchany datkiem, raczył teraz odpowiedzieć bardziej do rzeczy:
— Widziano za obozem mokkasiny cudzoziemców. Weszli oni nawet do mieszkań naszych.
— I mój brat wygnał tych psów zapewne? — zapytał Magua, nie postrzegając niby że teraźniejsza odpowiedź Delawara przeciwiła się dawniejszej.
— Nie. Cudzoziemiec zawsze jest gościem u dzieci Lenapów.
— Cudzoziemiec, zgoda; ale szpieg!
— Alboż Dżankesy używają swoich kobiet za szpiegów? Czyliż wódz huroński nie mówił, ze zabrał kobiéty w niewolą na wojnie?
— Nie mówił on kłamstwa. Dżankesy przysłali szpiegów. Przyszli oni do wigwamów naszych; ale nieznaleźli tam nikogo ktoby im powiedział: jesteście gośćmi u nas. Uciekli więc i poszli do Delawarów, bo powiadają, że Delawarowie są ich przyjaciółmi i odwrócili twarz od swojego ojca Kanadyjskiego.
Zręczne to podejście w społeczności ucywilizowanej cokolwiek więcej, zjednałoby dla Magui opinią biegłego dyplomatyka. Delawarowie wiedzieli bardzo dobrze że nieczynność ich w czasie wyprawy na zdobycie William-Henryka, dała powod Francuzom do wielu wymówek i nieufności; a bez wielkiego zgłębiania przyczyn i skutków, łatwo było pojąć, iż taki stan rzeczy mógł bydź dla nich bardzo szkodliwy na przyszłość, ponieważ zwyczajne ich mieszkania i knieje najobfitsze w zwierzynę leżały w granicach francuzkich. Ostatnie zatém słowa Hurona były nieprzyjemną, a może i zastraszającą nowiną.
— Niech nasz ojciec Kanadyjski spojrzy nam oko w oko, — rzecze Serce Kamienne; — obaczy on że się jego dzieci nie zmieniły. Młodzi wojownicy nasi nie szli wprawdzie na pole wojny; sny złowieszcze były im przeszkodą; ale nie mniej przeto szanują oni i kochają wielkiego wodza białych.
— Czy da on temu wiarę, kiedy się dowie, że największy jego nieprzyjaciel ma schronienie i posiłek w obozie jego dzieci? Kiedy się dowie, że Dżankes krwią zbroczony pali tytuń przy ich ognisku? że twarz blada, który zabił tylu jego przyjaciół jest swobodny śrzód Delawarów?
idźcie, idźcie! Nasz ojciec Kanadyjski nie głupi.
— Któżto ten Dżankes, co ma bydź dla Delawarów tak straszny, co zabijał ich wojowników, co jest śmiertelnym nieprzyjacielem wielkiego wodza białych?
— Długi Karabin.
Na to imie znajome dobrze wezdrgnęli się wojownicy Delawarscy, a ich zadziwienie było dowodem że się dopiéro teraz dowiedzieli, iż człowieka tak strasznego dla pokoleń indyjskich trzymających stronę francuzkę, mają w swojej mocy.
— Co mój brat mówi? — zapytał Serce Kamienne z zadumieniem, sprzeciwiającém się narodowej jego osłupiałości.
— Huron nie kłamie nigdy, — odpowiedział Magua z miną obojętną zakładając ręce na piersiach; — niechaj Delawarowie przejmą swoich jeńców, a znajdą pomiędzy nimi jednego, co ma skórę ani czerwoną, ani białą.
Długie milczenie nastąpiło potem. Serce Kamienne wziął na stronę swoich towarzyszów i pomówiwszy z nimi, wysiał zwoływać na radę wszystkich znakomitszych wodzów pokolenia.
Wojownicy zaraz zaczęli przybywać jeden po drugim. Jak tylko wszedł który, natychmiast donoszono mu co powiedział Magua, a ten z zadziwienia wykrzykiwał gardłowym głosem Hug! Nowina szybko rozbiegła się po całym obozie; kobiéty odrywając się od najpilniejszych robot, starały się schwytać kilka słów przelatujących z ust do ust wojowników; dzieci porzuciwszy swoje zabawki biegały za ojcami prawie również jak oni zdziwione zuchwalstwem straszliwego ich nieprzyjaciela: jedném słowem wszystkie zatrudnienia zostały na niejakiś czas zawieszone, a każdy tylko słuchał lub wyrażał swoim sposobem uczucie spólne całemu pokoleniu.
Kiedy piérwsze poruszenie uśmierzyło się cokolwiek, starcy zasiedli rozmyślać nad tém, co należało czynić w tak delikatnej materyi honoru i bezpieczeństwa narodu dotykającej. Wśrzód powszechnego zgiełku i kłopotu, Magua stał niedbale oparty o ścianę i tak obojętny, jak gdyby wypadek narady nic go nieobchodził. Jednakże żaden znak, wróżący przyszłe postanowienie, nie uchodził bacznych jego oczu. Znając doskonale charakter Indyan z którymi miał sprawę, częstokroć pierwej zgadywał ich wolą, nim ją objawiono, a nawet można powiedzieć, pierwej wiedział co mają pomyśleć-nim pomyślili jeszcze.
Narada Delawarów nie ciągneła się długo i zaraz ruch powszechny zapowiedział, że wnet ma nastąpić zgromadzenie całego narodu. Zgromadzenia te, jak były uroczyste i rzadkie, tak miewały tylko miejsce w okolicznościach największej wagi. Przebiegły Huron, chociaż samotny i milczący stał na stronie, był jednak aż nadto przenikliwym świadkiem i widział ze się zbliżała chwila, kiedy jego zamiary uwieńczone lub zniweczone bydź miały. Wyszedł więc z chaty i udał się na plac śrzodku mieszkań, gdzie już wojownicy zbierać się zaczynali.
Upłynęło więcej pół godziny nim się całe pokolenie tu zeszło, gdyż ani kobiety ani dzieci wyłączone od tego nie były. Do zwłoki tej jeszcze przyczyniały się ważne przygotowania, jakich tak nadzwyczajna uroczystość wymagała. Lecz gdy już słońce wybiegło nad wierzchołek wysokiej góry, której wygięty bok jeden służył za podstawę obozu Delawarów, promienie jego przenikając gęstych drzew gałęzie, padły na tłum ludu przeszło z tysiąca dwóchset dusz złożony i tak mocno przedmiotem narady zajęty, jak gdyby każdy miał w tein swój interes osobisty.
Na podobnych zgromadzeniach ludów dzikich nikt nie myśli występować ze swojém dostojeństwem, lub przedwcześnie wrzucać jaką materją do sporów. Wiek i doświadczenie tylko dają prawo wykładać publiczności przedmiot narady i otwierać swoje zdanie. Prócz tych dwóch zaszczytów, ani siła osobista, ani męztwo dowiedzione, ani dar wymowy, nie usprawiedliwiłyby nikogo, gdyby przestąpił ten starożytny zwyczaj.
W obecnym razie znajdowało się wielu wodzów mających wyżej wspomniane prerogatywy, lecz każdy z nich milczał, jak gdyby zastraszony wielkością przedmiotu. Milczenie zawsze poprzedzające narady Indyan przeciągnęło się dłużej niż zwykle, a najmniejszego znaku niecierpliwości lub zadziwienia nie okazało nawet najmłodsze dziecko. Kiedy niekiedy tylko, tu lub owdzie dwoje oczu podnosząc się od ziemi, gdzie wszystkich wzrok był wlepiony, zwracały się na jednę z pomiędzy chatek niczém nie różna od innych, chyba tylko że lepiej nakryta i przeciw słotom zabezpieczona była.
Nakoniec ten szmer głuchy, co tak często daje się słyszeć w zgromadzeniach tłumnych, rozszedł się nagle i całe pokolenie jakby zmównie powstało razem. Drzwi wspomnionej chaty otworzyły się powoli i trzech szedziwych wodzów wyszedłszy z niej postępowało ku śrzodkowi placu. Wszyscy trzej nie mieli równych sobie wiekiem w całym narodzie, lecz ten co szedł pośrzodku i wspierał się na dwóch towarzyszach swoich, liczył sobie lata jakich rzadko człowiek dosięga. Zgarbiony pod ciężarem więcej niżeli jednego wieku, już nie lekkim i sprężystym Indyanina krokiem, lecz stawiać nogę za nogą posuwał się z trudnością. Czerwona i marszczkami okryta jego skóra, odbijała się dziwnie od białości włosów spadających mu na barki i tak długich, iż całe pokolenia przeminąć musiały od czasu, kiedy je ostatni raz obcinał.
Ubiór tego patryarchy, gdyż jego lata, mnogość potomków, i władza jaką miał w narodzie, pozwalają dać mu to imie, był bogaty i okazały. Płaszcz jego składał się ze skór najwyborniejszych, lecz zamiast szerści na nich, dawały się widzieć hieroglificzne malowidła, wystawujące bohaterskie jego czyny, któremi wsławił się przed półwiekiem. Na piersiach wisiało mnóstwo srebrnych, a nawet złotych medalów, które w ciągu długiego życia podostawał od rozmaitych mocarstw europejskich. Szerokie koła z tychże kruszców opasywały mu ramiona i nogi. Głowę nie goloną od czasu kiedy starość zmusiła go zawód wojenny porzucić, zdobił pewien gatunek korony z trzema piórami strusiemi, ulatującemi nad włosem śnieżniejszym od nich. Rękojeść tomahawku ściskało wiele obrączek srebrnych, a oprawa noża lśniła się najczystszym złotem.
Jak tylko szmer uniesień i radości z widoku tak szanownego męża uciszać się zaczął, dało się słyszeć powtarzane wszędzie imie Tamcmund. Magua był już uprzedzony o mądrości i sprawiedliwości starego Delawara, bo wieść powszechna przypisywała mu nawet dar porozumiewania się z Duchem Wielkim, co dało powod że w późniejszym czasie biali pod nazwiskiem odmienioném nieco[2] wyobrażali sobie świętego patrona obszernych krain zagarniętych przez się. Wódz huroński usunął sie z tiumu i obrał sobie stanowisko, skąd mógł widzieć dogodnie oblicze człowieka, którego głos miał tyle wpływać na powodzenie jego zamiarów.
Oczy starca były zamknięte, jak gdyby sprzykrzył już sobie patrzać na dzieła namiętności ludzkich. Kolor jego skóry, z powodu niezliczonego mnóstwa drobnych, lecz bardzo regularnych prążków i figurek narysowanych farbami, wydawał się ciemniejszy niż innych Indyan.
Chociaż Magua stał na przejściu, Tamemund pominął go, nie zwróciwszy nań żadnej uwagi. Prowadzony przez dwóch swoich szedziwych towarzyszów wszedł pośrzód spółobywateli ustępujących mu z drogi i usiadł z miną pełną godności monarchicznej, a razem dobroci ojcowskiej.
Trudno jest wyobrazić sobie, z jakiem uczuciem miłości i poszanowania, całe pokolenie ujrzało człowieka przychodzącego niespodzianie jakby z drugiego świata. Po kilku chwilach milczenia, które zwyczaj nakazywał, najpierwsi wodzowie powstali z miejsc swoich i zbliżając się kolejno brali jego rękę i kładli sobie na czoło, prosząc niby o błogosławieństwo. Wojownicy najznakomitsi dotykali się tylko brzegu jego szaty. Inni zaś dosyć byli szczęśliwi z tego, że mogli oddychać tém samem powietrzem, co wódz tak waleczny niegdyś, a teraz jeszcze tak sprawiedliwy i mądry. Oddawszy hołd przywiązania i szacunku wodzowie i wojownicy wrócili na swoje miejsca.; głęboka cichość znowu nastała w całém zgromadzeniu.
Jeden z towarzyszów Tamemunda szepnął cóś kilku wojownikom młodym; ci powstali śpiesznie i weszli do chaty stojącej w śrzodku obozu.
Po niejakim czasie ukazali się znowu prowadząc z sobą tych, co byli powodem do tak uroczystego obrządku. Tłum rozstąpił się trochę i wpuściwszy ich zamknął się znowu, a więźniowie ujrzeli się w obszerném kole złożoném przez całe pokolenie.


ROZDZIAŁ IV.
Wszyscy się zgromadzili, Achilles powstaje
I wnet Królowi Królów, swą myśl słyszeć daje.
Homer.

Na czele więźniów była Kora, z wyrazem najtkliwszego przywiązania trzymająca siostrę pod rękę. Mimo straszne i groźne oblicza dzikich, którzy otaczali ich dokoła, szlachetna i odważna ta dziewczyna, nie troszczyła się bynajmniej o siebie, lecz ciągle oczy jej były wlepione w bladą twarz przelęknionej i drżącej Aliny.
Tuz przy nich stał Hejward nieruchomy jak posąg i tak mocno zajęty niemi, ii zdawało się, ze w tej chwili niespokojności morderczej, serce jego między dwiema siostrami nie Czyniło żadnej różnicy. Sokole Oko przez uszanowanie dla swoich towarzyszów umieścił się nieco ztyłu: bo chociaż los zwalając na nich jednakie nieszczęścia równał ich niejakoś, zawsze on przecież nie mniej ich poważał. Unkasa nie było tutaj.
Kiedy znowu zupełna cichość wróciła i długi przeciąg zwyczajem nakazanego milczenia upłynął, jeden ze starych, powstał i głośno, ledwo zrozumiałą angielszczyzną zapytał:
— Któryto z moich jeńców Długi Karabin?
Dunkan i strzelec nie odpowiedzieli na to. Pierwszy z nich przebiegł wzrokiem poważne i milczące zgromadzenie, a ujrzawszy Maguę cofnął się o krok jeden. Na twarzy dzikiego malowała się taka złość i zdradliwość, iż nie trudno mu było poznać że z jegoto poduszczeń tajemnych stawiono ich przed sąd narodu. Poruszony najżywszym gniewem, przedsięwziął użyć wszelkich sposobów, żeby zniweczyć niegodziwe jego zamiary. Widział przytém niedawno jak rychło Indyanie spełniali swój wyrok i lękał się aby jego towarzysz nie doświadczył teraz podobnego losu.
W tak dotkliwej obawie nie zatrzymując się nad trwoźliwemi uwagami postanowił natychmiast bronić przyjaciela, bez względu na jakie niebezpieczeństwa sam mógłby się narazić. Nim jednak pośpieszył odpowiedzieć, pytanie zostało dobitniej i z naleganiem powtórzone.
— Dajcie nam broń, — dumnie zawołał młodzieniec, — i puśćcie nas do tego lasu, a nasze dzieła odpowiedzą za nas.
— To więc jest wojownik, którego imie napełniło nam uszy, — rzecze wódz przypatrując się Hejwardowi z tą uwagą i ciekawością, jakiej oprzeć się trudno widząc raz pierwszy człowieka sławnego z powodzeń lub nieszczęść, cnót albo występków. — Dla czego człowiek biały przyszedł do obozu Delawarów? Co go tu przywodzi?
— Potrzeba. Przyszedłem szukać żywności, schronienia i przyjaciół.
— To bydź nie może. Lasy są pełne zwierzyny; głowa wojownika niepotrzebuje innego schronienia prócz pogodnego nieba; a Delawarowie są nieprzyjaciółmi, nie zaś przyjaciółmi Dżankesów. Daj pokój; twoje usta mówiły, ale serce nic nie powiedziało.
Dunkan nie wiedząc co miał odpowiedzieć, milczał; ale strzelec który dotąd słuchał z największą uwagą, śmiało wystąpił teraz naprzód i zabrał głos.
— Nie sądźcie, — rzecze, — żem z bojaźni lub wstydu nie przyznał się do tego imienia, kiedyście pytali kto z nas Długi Karabin. Wstyd i bojaźń poczciwemu człowiekowi są obce; ale ja nie przyznaję Mingóm prawa nadawać temu jakiekolwiek bądź przeźwisko, kto daleko zaszczystniejsze od swoich przyjaciół otrzymał; tém bardziej, że to jakie oni mi chcą narzucić i niestosowne i krzywdzące, bo moja Danielowka jest sobie prosta i wyborna strzelba, a nie karabin. Wszelako ja to jestem ten, którego rodzicy ochrzcili Natanielem; Delawarowie mieszkający nad rzeką Delawara, udarowali pochlebnym przydomkiem Sokolego Oka; a Irokanie bez żadnego prawa i powodu przezwali Długim Karabinem.
Wszystkie oczy dotąd poważnie wlepione w Dunkana, szybko przeniosły się teraz na męzką i zawiędła twarz nowego spółzalotnika do tytułu tak chlubnego. Nie było dla Delawarów rzeczą nadzwyczajną widzieć dwóch wydzierających sobie zaszczyt podobny, bo bezczelność chociaż rzadko, zdarzała sic jednak między nimi; ale chodziło im oto, żeby wyśledzić prawdę, bo chcieli bydź równie sprawiedliwi jak surowi. Kilku starców naradziło się pomiędzy sobą i skutkiem tej narady wódz obróciwszy się do gościa zapytał:
— Brat mój mówił że wąż wśliznął się do mojego obozu; któryżto on jest?
Magua nic nie odpowiedział, tylko wskazał palcem na Strzelca.
— Czyliż mądry Delawar usłucha szczekania wilczego! — zawołał Dunkan, bardziej jeszcze utwierdzony w domyśle o zamiarach Hurona: — pies nie kłamie nigdy, ale kiedyż słyszano żeby wilk prawdę powiedział.
Błyskawica mignęła w oczach Magui: lecz natychmiast powściągnął siebie i z miną pogardliwą odwrócił się w inną stronę, przekonany aż nadto, że przezorność Indyan nie da się słowami omamić. Jakoż się nie mylił: po nowej bardzo krótkiej naradzie, tenże sam wódz schylił się ku niemu i objawił mu postanowienie starców, chociaż w najostrożniejszych wyrazach.
— Mój brat został nazwany kłamcą, — rzecze; — Obchodzi to jego przyjaciół i pokażą oni, że prawdę mówił. Dać więźniom strzelby; niech czynem dowiodą, kto z nich jest tym wojownikiem, którego poznać chcemy.
Magua znał dobrze że propozycyą ta była skutkiem niedowierzania jemu; lecz przyjął ją niby za hołd należny sobie i dał znak zezwolenia, będąc pewnym aż nadto zręczności Strzelca i korzystnego dla siebie wypadku próby. Natychmiast dano broń spierającym się dwóm przyjaciołom i kazano im strzelać po nad głowy siedzącej tłuszczy, do glinianego naczynia, które przypadkiem znajdowało się na pniu przeszło o sto pięćdziesiąt kroków odległym.
Walka ta ze strzelcem o imie, wydawała się Hejwardowi śmieszną; postanowił jednak wspierać szlachetne 9we kłamstwo, pókiby nie zbadał zamiaru Hurona. Wziął zatem strzelbę, złożył się trzy razy, za czwartym wymierzył jak najstaranniej i strzelił. Kula weszła w pień o kilka cali od naczynia; powszechny szmer pochwały dał poznać jak wysokie mniemanie o zręczności strzelającego powzięto z tej próby; sam Sokole Oko nawet skinął głową jak gdyby chciał powiedzieć, że major więcej dokazał niżeli się on spodziewał, lecz zamiast coby miał okazać chęć pokonania szczęśliwego spółzawodnika, oparł się na swojej strzelbie i więcej minuty stał w myślach zagłębiony. Młody Indyanin, który pierwej broń im podał, wyrwał go z tego zadumania uderzając po ramieniu i mówiąc złą angielszczyzną:
— A drugi biały czy dokaże tego?
— No, Huronie! — zawołał strzelec z oczyma wlepionemi w Maguę, podrzucając swoję strzelbę i łowiąc jedną ręką, tak łatwo jak gdyby, to trzcinka była; — teraz mógłbym cię rozciągnąć trupem u nóg moich; żadna potęga nie zdołałaby mi przeszkodzić. Sokół spadający na gołębia nie jest tak pewny swojego lotu, jak ja byłbym pewny mojego strzała, gdybym chciał kulą przeszyć ci serce! I czemuż nie czynię tego? Bo zabraniam mi prawa, któremi rządzą się ludzie mojego koloru, i mógłbym nowe nieszczęścia ściągnąć na głowy niewinne! Jeżeli więc wiesz co to jest Bóg, dziękuj jemu; dziękuj z całej duszy; masz powod dziękować!
Postać strzelca, jego iskrzące się oczy, jego twarz zapalona, przejęły wszystkich obecnych niejakąś trwogą i uszanowaniem razem. Delawarowie z natężenia uwagi wstrzymali oddech w piersiach, a Magna chociaż niezupełnie ufny w ostatnie słowa nieprzyjaciela, stał pośrzód tłumu, tak spokojny, tak nieruchomy, jak gdyby był przykuty do swojego miejsca.
— Czy dokażesz więc tego? — powtórzył młody Delawar stojący przy strzelcu.
— Czy tego dokażę? Ja czy tego dokażę? głupi! — zawołał strzelec, wstrząsając znowu nad głowią swoję strzelbę z miną groźną, lubo już nie poglądał na Mague.
— Jeżeli człowiek biały jest tym wojownikiem, którym się bydź mieni, — rzecze wódz, — niech trafi bliżej celu.
Sokole Oko na pokazanie wzgardy rozumiał się tak przeraźliwym i niezwyczajnym głosem, że aż Hejward zadrżał; a potem tylko ciężko opuścił strzelbę na wyciągnioną lewą rękę i w tejże chwili strzał wyleciał jakby od mocnego wstrząśnienia, broni. Naczynie rozprysło w tysiąc kawałków i czerepy z brzękiem na pień opadły. W tymże prawie momencie dał się słyszeć dźwięk inny, i postrzeżono że strzelec wzgardliwie rzucił strzelbę precz od siebie.
Piérwszym skutkiém tak dziwnego widowiska było samo tylko zadumienie.
Wkrótce zaczął szerzyć się pomiędzy tłumem szmer inny i stając się co raz wyraźniejszy dał poznać, że bardzo różniły się zdania widzów. Kiedy niektórzy głośno dziwili się zręczności tak niesłychanej, większa część pokolenia traf ten uważała za przypadkowy. Hejward chwycił się tej opinii wspierającej jego stronę.
— To przypadek, — zawołaj; — nikt nie może trafić nie mierząc.
— Przypadek! — powtórzył strzelec zapalając się co raz bardziej i mimo mrugania Hejwarda usiłując przekonać, że kim się mianował tym był w istocie, bez względu na to cokolwiekby to jego kosztować miało. — A ten Huron czy także nazywa to przypadkiem? Jeżeli tak; dajcie mu drugą strzelbę, niech stanie ze mną; zobaczemy kto ma trafniejsze oko. Pana nie wyzywam na to, majorze; bo nasza krew jest jednego koloru, i jednemu monarsze służym.
— Widocznie Huron jest kłamca, — rzecze Hejward z krwią zimną; — słyszałeś sam że ciebie nazwał Długim Karabinem.
Niewiadomo do jakiego stopnia gwałtowności posunąłby się Sokole Oko, w upartej chęci udowodnienia swojego nazwiska; gdyby stary wódz nie wdał się znowu.
— Sokoł który zlatuje z obłoków, może do nich kiedy chce powrócić, — rzecze Delawar; — dajcie im strzelby.
Strzelec chwycił broń z zapałem, a chociaż Magua pilnie śledził każde jego poruszenie, nie dostrzegł najmniejszego powodu do obawy.
— Dobrze więc! Niech całe to pokolenie Delawarów zobaczy kto z nas lepiej strzela, — zawołał Sokole Oko, uderzając po zamku swojej strzelby temi palcami, co tyle kul zabójczych wyprawiły do celu. Widzisz majorze tę konewkę zawieszoną tam na drzewiej ponieważ z pana taki strzelec, spróbuj w nią trafić.
Dunkan spojrzał na cel wskazany i zaczął gotować się do dania nowej próby. Konewka czyli niewielkie naczynie drewniane, pospolicie używane u Indyan, było zawieszone za ucho z danielowego rzemienia na suchym sęku nie zbyt wysokiej sosny, najmniej o trzysta kroków od stanowiska więźniów.
Takie jest dziwactwo miłości własnej, ze młody major, chociaż nie dbał w tej mierze o zdanie dzikich swoich sędziów, cały jednak zajęty chęcią otrzymania zwycięztwa, zapomniał o pierwszej pobudce do walki. Gdyby życie jego zależało od tego strzału, pewnoby nie mierzył staranniej. Dał nakoniec ognia; kilku młodych Indyan podskoczyło do celu i donośnym głosem oznajmiło, że kula osiadła w drzewie, bardzo blisko konewki. Wojownicy wydali okrzyk jednozgodny i zwrócili oczy na drugiego spółzawodnika.
— Jak na wojsko amerykańsko-królewskie, to dosyć jest dobrze, — rzecze Sokole Oko śmiejąc się swoim sposobem; — jednak gdyby moja strzelba zawsze tak boczyła, ileżby to gronostajów, których skórki są tam gdzieś w zarękawkach nie jednej pani, biegałoby jeszcze po lesie; ilu Mingów krwawych, którzy poszli już zdać rachunek swego żywota, roznosiłoby dzisiaj spustoszenie po kraju! Spodziewani się że właściciel tej konewki ma drugą w swoim wigwamie, bo ta nigdy już wody nie zatrzyma.
To mówiąc strzelec cały był zajęty nabijaniem broni, a kiedy skończył, cofnął się w tył o krok jeden i zwolna podniósł kolbę do twarzy. Kiedy już dobrze wziął na cel zatrzymał się jeszcze trochę w tej postawie bez ruchu; tak iż człowiek i strzelba zdawały sic z kamienia. Nakoniec błysnął ogień i rozległ się huk strzału. Młodzi Indyanie znowu przyskoczyli do drzewa, oglądali je ze wszech stron, lecz napróżno: powrócili z doniesieniem że piędzie znaku kuli niewidać.
— Idź precz, — rzecze stary wódz do strzelca tonem pogardy; — jesteś wilk w psiej skórze. Ja chce mówić z Długim Karabinem Dżankesów.
— Ach! gdybym miał tutaj tę broń, co była powodem do imienia, którego pan używasz teraz, podjąłbym się przeciąć rzemienne ucho konewki, nie tylko dno jej przeszyć, — zawołał Sokole Oko nie zrażając się surowym tonem starca. — Głupcy! jeżeli chcecie znaleść kulę przez dobrego strzelca wsadzoną; szukajcie jej w samym celu, a nie koło niego.
Ponieważ ostatnie te słowa powiedział po delawarsku; chłopcy zrozumieli go natychmiast, pobiegli do drzewa, zerwali z gałęzi naczynie i podniosłszy je w górę z okrzykiem radości, pokazali ze kula dno przeszyła.
Na ten widok wszyscy wojownicy wydali jeden głos zadumienia. Spór został reztrzygniony i Sokole Oko odzyskał swój chlubny, ale niebezpieczny przydomek. Wszystkie oczy, co po raz drugi z ciekawością i uwielbieniem były zwrócone na Hejwarda, przeniosły się teraz znowu na strzelca, jako jedyny przedmiot uwagi prostych i naturalnych istot, które go otaczały. Skoro się uciszyło, stary wódz rozpoczął swoje śledztwo.
— Dla czego, — rzecze do Dunkana, — chciałeś zatknąć mi uszy? Czy uważasz Delawarów za tak głupich, że niepotrafią rozróżnić młodej pantery od kota dzikiego?
— Delawarowie poznają zaraz, że Huron jest tylko ptakiem szczebiotliwym, — odpowiedział Hejward, starając się naśladować przenośny sposób mówienia dzikich.
— Dobrze; zobaczemy kto chce zatknąć nam uszy. Mój bracie, — dodał obracając się do Magui, — Delawarowie słuchają.
Wezwany w sposób tak nieobojętny, Huron powstał z miejsca, poważnym i mierzonym krokiem wystąpił na śrzodek koła, stanął przed więźniami i zabrał się mówić. Nim jednak otworzył usta powiódł pierwej powolne spojrzenie po otaczających go twarzach, jak gdyby chciał wysłowienie swoje zastosować do pojęcia słuchaczów. Wzrok jego pominął strzelca dając poznać zaciętą lecz połączoną z szacunkiem nieprzyjażń; przebiegł Dunkana błyskawicą nieubłaganej nienawiści; na drżącej Alinie ledwo zatrzymać się raczył: ale kiedy spotkał Korę, której dumna i śmiała postawa, więcej jeszcze dodawała wdzięków, utkwił się w niej na chwilę z tym wyrazem, jakiego określić niepodobna nigdy. Wspierając potem złośliwy swój zamiar, odezwał się w języku kanadyjskim, jako dla największej liczby Delawarów zrozumiałym.
— Duch, co stworzył ludzi, — tak zaczął Lis Chytry, — dał im, jak powiadają, rozmaitą farbę ciała. Jedni są czarniejsi od niedźwiedzi leśnych: tych wskazał na niewolą i nakształt bobrów przeznaczył wiecznej pracy. Kiedy wiatr południowy wieje, możesz słyszeć ich jęki po nad ryczenie bawołów przylatujące od brzegu wód słonych, gdzie wielkie łodzie przychodzą i odchodzą napełnione nimi. Drudzy mają skórę bielszą niżeli gronostaje: tym kazał bydź kupcami; psami dla kobiet, wilkami dla niewolników. Chciał żeby jak gołębie mieli skrzydła nie mordujące się nigdy; płód liczniejszy od liścia na drzewie, żarłoczność gotową ziemie połknąć. Dał im zdradliwy język dzikiego kota; serce królika; chytrość wieprza, ale nie lisa. Język białego zatyka uszy Indyan; serce jego radzi mu płacić żołnierzom, żeby się zabijali; chytrość uczy go sposobów zagarnienia dla siebie wszystkich bogactw świata; objął ramionami ziemię od brzegu wod słonych aż do wysep wielkiego jeziora; łakomstwo czyni go nienasyconym; Bóg dał mu dosyć, on chce więcej. Tacy są biali. Inni nakoniec, otrzymali z rak Wielkiego Ducha, skórę jaśniejszą i czerwieńszą niżeli słońce, które nas oświeca — dodał Magua, dobitném skinieniem ukazując tę gwiazdę dnia wznoszącą się nad mgły porankowe: — cito byli jego ulubionemi dziećmi; darował on im tę wyspę taką, jaką był stworzył: pokrytą lasem, pełną zwierzyny. Wicher robił trzebieże, słońce i deszcze pielęgnowały owoce dla nich; nie potrzeba im było dróg do podróży; zasiewali na skałach; a kiedy bobr pracował, przypatrywali się jemu leżąc w cieniu. Wiatry chłodziły ich latem; futra ogrzewały w zimie. Jeżeli kiedy walczyli między sobą, to dla pokazania męztwa. Byli waleczni, byli sprawiedliwi, byli szczęśliwi!
Tu mówca zamilkł i znowu spojrzał w koło siebie dla zobaczenia czy jego mowa sprawiła na słuchaczach zamierzony skutek. Wszystkich oczy z upragnieniem były wlepione w niego, głowy podniesione w górę, nozdrza rozdęte, jak gdyby każdy pałał chęcią przywrócenia praw całemu rodowi swemu.
— Jeżeli Duch wielki dał rozmaite języki swoim dzieciom czerwonym, — odezwał się po chwili, cichym, powolnym, żałobnym głosem; — to dla tego, aby wszystkie zwierzęta mogły ich rozumieć. Jednych osadził z niedźwiedziami śrzód śniegów; drugich blizko zachodu słońca na drodze do lasów szczęśliwych, gdzie wszyscy będziemy polowali po śmierci: innych na ziemi otaczającej wielkie wody słodkie; lecz najukochańszym wydzielił piaski wód słonych; bracia moi czy wiedzy jak się nazywał lud ten błogosławiony?
— Lenapy! — zawołało razem kilkanaście głosów.
— Lenni Lenapy, — dodał Magua, skłaniając głowę niby przez uszanowanie dla starożytnej ich wielkości. — Słońce powstając z wody słonej i niknąć w łonie wód słodkich, nigdy nie kryło się przed ich oczyma. Ale czyliż to do mnie, Hurona leśnego, należy przypominać mądremu ludowi własne jego podania? Jażto mam mówić skąd jego nieszczęścia, jego wielkość starożytna, jego dzieła, sława; powodzenie, klęski, upadek? Niemaszże między nim nikogo coby widział to wszystko i rzekł teraz: prawda! Powiedziałem; język moj już jest niemy, ale uszy otwarte.
Magua przesiał mówić, a wszystkie oczy, jakby zmownie, zwróciły się razem na Tamemunda. Szanowny patryarcha od chwili przybycia aż do tąd, nie otworzył ust ani razu, ledwo nawet można było postrzedz w nim jakikolwiek znak życia. Schylony prawie aż do ziemi siedział tak obojętny na wszystko, co się koło niego działo: iż zdawało się że bynajmniej nie zważał, jakim sposobem strzelec udowodnił prawo do swojego imienia. Kiedy jednak Magua przemówił i giętki swój głos stopniami rozwinął, zaczął on niby przychodzić do siebie i parę razy podniósł głowę, jak gdyby chciał słuchać. Ale skoro Lis Chytry wymówił nazwisko jego narodu, starzec otworzył ciężkie powieki i wlepił w tłum ten wzrok mglisty i obłąkany, jaki zdaje się bydź właściwy upiorowi wychodzącemu z grobu. Wzruszył się potem usiłując powstać, i za pomocą przybocznych towarzyszów swoich, stanął nareszcie w postawie zdolnej nakazać uszanowanie, chociaż kolana jego uginały się pod brzemieniem wieku.
— Kto tu mówi o dzieciach Lenapów? — zapytał głuchym gardłowym głosem, który jednak śrzód świątobliwego milczenia, jakie cały naród zachowywał, wyraźnie dawał się słyszeć; — kto mówi o tem, czego już nie masz? Czyliż, liszka w robaka, a robak nie przemienia się w owad? Po co mówić Delawarom o tem co utracili? Dziękujmy raczej wielkiemu Manitu za to co nam zostawił.
— Mówił to Wyandot, — rzecze Magua przystępując bliżej do podniesienia na którem miał miejsce starzec, — mówił to przyjaciel Tamemunda.
— Przyjaciel! — powtórzył mędrzec z zachmurzeniem czoła, będącém już tylko cieniem tej surowości, co tak straszném czyniła jego oblicze kiedy był w sile męzkiego wieku. — Czyto Mingowie całą opanowali ziemię? Huron tutaj! Czego on żąda?
— Sprawiedliwości! Niewolnicy jego są w ręku jego braci; przyszedł on po nich.
Tamemund schylił głowę ku jednemu z wodzów utrzymujących jego, a gdy ten dał mu krótkie objaśnienie, zwrócił oczy na Maguę, chwil kilka przypatrywał mu się z uwagą; nakoniec rzekł cichym głosem i z widocznym wstrętem:
— Sprawiedliwość jest przykazaniem wielkiego Manitu. Dzieci, dajcie jeść gościowi. Potem Huronie, zabieraj twoję własność i zostaw nas w pokoju.
Dawszy taki wyrok, patryarcha usiadł i znowu zamknął oczy, jak gdyby wolał wewnętrzne obrazy dojrzałej swojej myśli, niżeli przedmioty widzialnego świata. Skoro raz jego postanowienie zaszło, nikt z Delawarów nie śmiał słowa przeciw temu powiedzieć, a nie tylko stawić jakikolwiek opór. Zaledwo ostatnie wyrazy z ust mędrca wyszły, czterech lub pięciu młodych wojowników rzuciwszy się na Hejwarda i strzelca związało im ręce tak prędko i zręcznie, że ci nim się obejrzeli już byli skrępowani. Dunkan cały zajęty Aliną, prawie bez czucia oparła na jego ramieniu, nie miał czasu przewidzieć tej napaści; Sokole Oko zaś, nawet nieprzyjazne pokolenia Delawarów uważając za cóś wyższego między ludźmi, nie myślał bronić się bynajmniej. Możeby jednak mniej był uległy, gdyby zrozumiał ostatnią rozmowę; ale na nieszczęście ta odbyła się w języku obcym dla niego.
Magua rzucił pierwej na całe zgromadzenie wzrok tryumfujący, a potem widząc że mężczyźni nie mogli stawić żadnego oporu, przystąpił do tej, o którą najwięcej mu chodziło. Kora spotkała go tak mężném i spokojném wejrzeniem, iż zachwiał się na chwilę; lecz wnet przypomniawszy dawny swój wybieg, wziął Alinę na ręce i rozkazując Hejwardowi iśdź za sobą, skinął na tłum żeby mu ustąpił z drogi. Ale omyliła go nadzieja; Kora zamiast coby miała śpieszyć za siostrą, rzuciła się do nóg patryarchy i wzniesionym głosem zawołała:
— Szanowny i sprawiedliwy Delawarze, twojej wzywamy mądrości i władzy, pod twoję uciekamy się opiekę! Bądź głuchy na zdradliwe wybiegi tego potworu, co niedostępny zgryzotom sumienia, kłamstwem kala twoje uszy, żeby mógł dręczące go pragnienie krwi zaspokoić. Ty, co żyłeś długo i znasz biedy tego życia, powinieneś umieć litować się nad nieszczęśliwymi.
Starzec z trudnością otworzył powieki i znowu wzrok swój zagasły podniósł na tłum ludu. Ale w miarę tego jak coraz tkliwszy głos błagającej uderzał jego uszy, oczy jego zaczęły powoli zwracać się ku niej i nakoniec wlepiły się w nią bez powrotu. Kora klęcząca przed nim z załamanemi rękoma u piersi, z twarzą wybladłą, z czołem posępnem, lecz pełnem znaczenia, śrzód samej rospaczy nawet była najdoskonalszym wizerunkiem piękności. Zgrzybiałe oblicze starca ożywiło się nieznacznie; w zamarłych rysach jego zamiast zwykłej obojętności ukazał się wyraz uwielbienia; zabłysła w nich jaszcze jedna iskierka tego ognia, co przed stem laty tak silnie elektryzował całe szeregi Delawarów. Bez pomocy, bez silenia się prawie, stanął na nogach i głosem tak mocnym, że aż zadrżeli wszyscy, zapytał:
— Kto ty jesteś?
— Kobiéta; kobiéta, możesz dodadź jeśli ci się podoba, z nienawistnego plemienia; Angielka; ale która ni tobie, ni twojemu ludowi nie uczyniła, i nawet żeby chciała, nigdy nie może uczynić nic złego; a teraz błaga twojej opieki.
— Powiedzcie mi, dzieci, — rzecze patryarcha przerywanym głosem i odwołując się skinieniem do otaczających, chociaż oczy jego ciągle były wlepione w Korę — powiedzcie mi, gdzie Delawarowie obozują teraz?
— Na górach Irokańskich, z drugiej strony czystych źrzódeł Horykanu.
— Jlezto lat skwarnych upłynęło od czasu, kiedym pił wodę z mojej rzeki! — zawołał mędrzec. — Potomkowie Mikona są najsprawiedliwsi z pomiędzy ludzi białych; lecz cierpieli pragnienie i zabrali ją dla siebie. Scigająż oni nas aż tutaj?
— My nie ścigamy nikogo, nie pragniemy niczego — z żywością odpowiedziała Kora. — Gwałtem porwani i przyprowadzeni tutaj, żądamy tylko pozwolenia, wrócić spokojnie do naszego kraju. Czyliżto nie ty jesteś Tamemund, ojciec, sędzia, mogę powiedzieć prorok swojego ludu?
— Ja jestem Tamemund, który wiele dni widział.
— Około siedmiu lat temu, jak jeden z twoich na granicach tej prowincyi, dostał się w ręce pewnego wodza białych. Kiedy powiedział on że płynie w nim krew dobrego i sprawiedliwego Tamemunda; idź, rzekł mu wódz biały, przez wgląd na to pokrewieństwo jesteś wolny. Czy przypominasz sobie, jak się nazywał ten wojownik angielski?
— Przypominam, że kiedy byłem bardzo młody, — odpowiedział patryarcha, któremu łatwiej przychodziły na pamięć pierwsze chwile życia, niżeli późniejsze; — bawiłem się wtenczas piaskiem na brzegu morza i postrzegłem łódź wielką, mającą skrzydła bielsze od łabędzich, większe od tysiąca orlich złożonych razem. Płynęła ona od wschodu słońca — Nie, nie, ja nie mówię o czasach tak dawnych; ale o tém, że jeden z moich uczynił łaskę twojemu krewnemu; co jeszcze najmłodszy wojownik pamiętać może.
— Czy to było wtenczas, kiedy Dżankesy bili się z Holendrami o puszcze Delawarów? O, w tenczas Tamemund był wodzem potężnym i pierwszy raz porzucił Ink, a uzbroił się w piorun białych....
— Nie, — zawołała Kora przerywając mu znowu; — to także rzeczy zbyt dawne; ja mówię o tein co było wczoraj. Pamiętasz to zapewne.
— Wczoraj! — powtórzył starzec grobowym, żałosnym głosem, — wczoraj potomkowie Lenapów byli panami świata! Ryby jezior słonych, ptaki powietrzne, zwierzęta i Mingnwie leśni, uznawali ich za sagamorów.
Kora przejęta boleścią spuściła głowę; lecz wnet znowu odzyskała odwagę i dobywając sił ostatnich, zawołała prawie również tkliwym głosem:
— Powiedz mi, czy Tamemund jest ojcem?
Starzec zwolna podniósł oczy na całe zgromadzenie; uśmiech życzliwości rozjaśnił twarz jego; potém spuszczając wzrok na Korę, odpowiedział:
— Jest ojcem całego narodu.
— O nic ja nie proszę dla siebie, szanowny starcze, — rzekła nieszczęśliwa z konwulsyiném wzruszeniem przyciskając jego ręce do serca i z głową tak spuszczoną, że czarne pukle włosów spadające nieładem po ramionach, prawie całkiem zakryły zapłonione jej policzki. — Przeklęetwo zlane na mych przodków, z całą mocą przywaliło ich dziecko! Ale oto ta biedna, — dodała ukazując siostrę — nieznała jeszcze dotąd gniewu nieba. Ma ona krewnych, ma przyjaciół; których stanowi szczęście, którzy ją kochają nad wszystko; jest ona tak dobra, życie jej tak drogie, iż niepodobna, abyś dozwolił jej stać się ofiarą tego okrutnika.
— Ja wiem że biali są pokoleniem ludzi dumnych i chciwych. Wiem że nietylko pragnęliby posieśdź ziemię; ale najlichszy z ich rodu ceni siebie więcej, niżeli Saczemy ludzi czerwonych. Psy ich nawet — mówił dalej starzec nie zważając, że każde jego słowo było zabójczem ostrzem dla serca Kory; — psy ich nawet szczekałyby z największą zajadłością, gdyby który do swego wigwamu chciał wprowadzić kobiétę, krwi nie śnieżnego koloru; ale niechajże się przynajmniej nie chwalą tak głośno w obliczu Manitu. Przyszli do tych krajów o wschodzie słońca i o zachodzie mogą wyjśdź z nich jeszcze! Widziałem nie raz drzewa objedzione przez szarańczę; lecz zawsze pora zieloności przyszła, i liście rozwijały się znowu.
— Prawda, — rzecze Kora wzdychając głęboko, jak gdyby wychodziła z ciężkiego omdlenia, i odrzuciwszy w tył włosy pozwoliła widzieć ogień swych oczu, dziwnie sprzeczny z bladością twarzy: — prawda; ale dla czego to tak? to przed nami zakryto! Jest jeszcze jeden więzień, więzień własnego twojego rodu. Nie stawiono go przed tobą. Wysłuchaj jego pierwej, nim Huronowi pozwolisz odejść z tryumfem.
Jeden z przybocznych towarzyszów Tamemunda widząc że starzec jakby w obłąkaniu poglądał do koła; rzekł do niego:
— Jest to waż! czerwony żołdak Dżańkiesow. Zachowujemy go na męczarnie.

— Przyprowadzić go tutaj, — odpowiedział patryarcha, opuszczając się na swoje siedzenie. Młodzi wojownicy poszli natychmiast wypełnić rozkaz, a tymczasem tak głęboka panowała cichość, że można było słyszeć szmer liści za każdym tchnieniem porankowego wietrzyka drgających w przyległym lesie.

ROZDZIAŁV.

„Jeżeli mi odmówisz, do praw odwołam się waszych. Niktże w Wenecyi nie dba o nie teraz? Chcę bydź sądzonym; mów, czy zgadzasz na to?“
Szekspir.

Przez kilka chwil żaden glos ludzki nie przerwał cichości oczekiwania. Nakoniec tłumy ludu wzruszyły się nakształt fali i przepuszczając Unkasa, zamykały się za nim jak bałwany rozhukanego morza. Wszystkie oczy, co dotąd z twarzy mędrca usiłowały wyczytać jego zdanie, zwróciły się teraz w przeciwną stronę i z niemem zadumieniem ulgnęły na giętkiej, wysmukłej i pełnej wdzięku postaci więźnia.
Lecz ani groźny gwar tłuszczy, ani powszechna uwaga wyłącznie nań zwrócona, nie zdołały zatrwożyć młodego Mohikana. Rzucił w koło siebie przeciągłe, badające spojrzenie, i równie zimno przyjął niechęć wyrytą na czołach wodzów, jak ciekawość w twarzach młodzieży. Ale kiedy przenikliwy wzrok jego obiegłszy zgromadzenie, spotkał Tamemunda, zdawało, się że cała dusza skupiła się mu w oczach, i odtąd tym tylko zajęty widokiem, zapomniał o wszystkiem co się koło niego działo. Powoli, bez szelestu zbliżywszy się do podniesienia, na którem siedział mędrzec, stanął przed nim i niepostrzeżony od niego, przypatrywał mu się do póty, aż póki jeden ze starych wodzów nie ostrzegł Tamemunda, że winowajca już przybył.
— Jakim językiem więzień będzie mówił w obliczu wielkiego Manitu? — zapytał patryarcha nie otwierając oczu.
— Językiem przodków swoich, — odpowiedział Unkas, — językiem Delawarów.
Na tę uderzającą i niespodzianą odpowiedź, rozszedł się śrzód tłumu huk podobny do warczenia lwa, które nie oznacza jeszcze jego gniewu, lecz zapowiada jak ten będzie straszny, kiedy wybuchnie. Wzruszenie starca, skoro powziął tę wiadomość, było równie gwałtowne, lecz wyraziło się inaczej. Podniosł on rękę i zakrył sobie oczy, jak gdyby unikał widoku tak hańbiącego ród jego, a potém właściwym sobie gardłowym stłumionym głosem, powtórzył ostatnie słowo więźnia:
Delawarów!.... Czyliż dożyłem widzieć pokolenie Lenapów, daleko od ogniska ich rady, rozpierzchnione po górach Irokańskich, jak stado danieli! Widziałem jak topor cudzoziemski walił drzewa, zaszczyt doliny, przez same wichry oszczędzane nawet widziałem zwierzęta, co skaczą ze skał na skały i ptaki, co nikną z oczu w obłokach, zamknięte w wigwamie człowieka; ale nie widziałem nigdy Delawara tak podłego, żeby do obozu rodaków wślizgał się płazem jak wąż jadowity.
— Ptak zaśpiewał, a Tamemimd poznał go po głosie; — odpowiedział Unkas swoim słodkim harmonijnym tonem.
Mędrzec zadrżął i wyciągnął szyję, jak gdyby chciał schwytać przelotny dźwięk melodyi oddalonej.
— Czy to marzenie we śnie łudzi Taraemunda? — zawołał potém. — Jakiż głos obił się o jego uszy! Nie jużto zima opuściła nas bez powrotu i dni pogodne zaświtały znowu dla dzieci Lenapów?
Uroczysta, świątobliwa cichość nastąpiła po tych gwałtownych wykrzyknieniach proroka Delawarów. Ciemna jego mowa wprawiła w błąd wszystkich obecnych. Sądząc że, duch, z którym jak mniemano miewał porozumienia, natchnął go teraz, z trwogą wewnętrzną oczekiwano objaśnienia tajemnicy. Po kilku minutach przecież, jeden ze starych wodzów widząc, że mędrzec stracił zupełnie z myśli przedmiot, który go zajmować był powinien; ośmielił się przypomnieć mu powtórnie obecność więźnia.
— Fałszywy Delawar ze drżeniem oczekuje słów Tamemunda, — rzecze. — Jestto ogar, który goni kiedy mu Anglicy trop pokażą.
— A wy, — odpowiedział Unkas, tocząc w około spojrzenie groźne, — jesteście psy, które czołgają się po ziemi, kiedy im Francuzi rzucają obrzynki danielów swoich.
Na tę jadowitą, a może i słuszną odpowiedź, kilkunastu wojowników porwało się razem i tyleż nożów zabłysło w powietrzu. Jeden rozkaz wodza potrafił wprawdzie powściągnąć ten zapał i przywrócić spokojność pozorną przynajmniej; lecz zapewne nie udałoby się to tak łatwo, gdyby w tej chwili Tamemund nie zrobił skinienia, zapowiadającego że ma mówić.
— Delawarze, — rzekł mędrzec, — Delawarze niegodny tego imienia, od wielu lat lud moj nie widział pogodnego słońca; a wojownik który opuszcza swój naród wtenczas, kiedy ten zaćmiony chmurą nieszczęścia, dwakroć jest zdrajcą. Przykazanie Manitu jest sprawiedliwe i będzie niezmienne, póki rzeki płynąc, góry stać na miejscu, a liście drzew rozwijać się, więdnąć i opadać będą. Przykazanie to daje wam, moje dzieci, władzę zupełną nad niegodnym bratem waszym. Odsyłam więc go do sprawiedliwości waszej.
Póki Tamemund mówił, żaden szmer, żaden głos nie dał się słyszeć. Zdawało się, że każdy wstrzymywał oddech w piersiach, żeby nie stracić najmniejszego słówka z ust proroka Delawarów. Lecz kiedy skończył, okrzyk zemsty, hasło okrótnych i krwawych życzeń, rozległ się ze wszech stron razem. Wśrzód tych dzikich, przeciągłych wołań, jeden wódz podniósł głos i obwieścił, że więzień skazany został na okropną karę ognia.
Porządne koło zgromadzenia zmieniło się natychmiast w zgiełk bezładny, a obok wykrzykników barbarzyńskiej radości, dał się słyszeć rozruch przygotowań katowskich.
Hejward prawie wściekły z rospaczy, opierał się tym co go wstrzymywali; niespokojne spojrzenia Sokolego Oka zaczęły zwracać się na wszystkie strony z wyrazem troskliwości i obawy; Kora znowu rzuciła się do nóg patryarchy błagać o litość.
Wśrzód powszechnego zamieszania sam tylko Unkns stał wypogodzony. Na czynione dla siebie przygotowania do męczarni, pogladał obojętnie; zbliżających się oprawców czekał w dumnej i nieustraszonej postawie. Jeden z nich dzikszy i okrótniejszy, jeżeli bydź może, od swoich towarzyszów, z przeraźliwym rykiem przyskoczywszy do młodego więźnia, jednym zamachem zdarł mu lekką koszulę myśliwską i chciał go ciągnąć do słupa.
Lecz w chwili kiedy zdawał się najniedostępniejszy uczuciom ludzkim, wstrzymał się w barbarzyńskim zapędzie tak nagle, jak gdyby jakaś władza nadprzyrodzona stanęła między nim a Unkasem. W tém oczy Tamemunda wystąpiły mu na łeb; usta otworzone zostały bez głosu; rzekłby kto ze mróz zlodowacił go w postawie najmocniejszego zadziwienia. Po niejakim czasie jednak, zwolna i z trudnością podnosząc prawą rękę, ukazał palcem pierś więźnia. Tłum natychmiast ścisnął się zewsząd i wszystkie oczy osłupiały z zadumienia, widząc pod szyją młodego wojownika drobny wizerunek żółwia, odrysowany najczystszym błękitem.
Unkas przez chwilę nasycał się tryumfem i poglądał w koło z majestatycznym uśmiechem; lecz wkrótce dumnem i rozkazującem skinieniem usuwając tłum na stronę, wystąpił przed naród i z powagą króla wracającego na tron utracony odezwał się dźwięcznym, donośnym głosem, który dawał się słyszeć nad powszechny szmer uwielbienia.
— Mężowie szczepu Lenni Lenapów! ród moj dźwiga ziemię[3]! Słabe pokolenie wasze na mej skorupie spoczywa. Jakiżby ogień Delawar mógł rozniecić, coby był zdolny spalić dziecko mych ojców? — dodał z chlubą ukazując herb wymalowany na jego piersiach; — krew płynąca z takiego zrzódła zgasiłaby wasze płomienie. Ród moj jest matką narodów!
— Kto jesteś? — zapytał Tamemund powstając, wzruszony bardziej dźwiękiem głosu, niżeli słowami młodego jeńca.
— Unkas, syn Szyngaszguka, — skromnie odpowiedział młodzieniec, schylając się przed starcem przez uszanowanie dla jego dostojeństwa i wieku;. — wnuk wielkiego Unamisa.
— Kres drogi Tamemunda już jest niedaleki! — zawołał mędrzec; — dzień jego życia zbliża się do nocy! Dzięki wielkiemu Manitu! zesłał on tego, co zajmie moje miejsce przy ognisku rady. Unkas, syn Unkasa znalazł się nakoniec. Niechże oczy konającego orła, wlepią się jeszcze w słońca wschodzące.
Młodzieniec lekkim lecz wspaniałym krokiem wstąpił na brzeg podniesienia, gdzie cały tłum niespokojny i ciekawy mógł go widzieć, a Tamemund z zachwyceniem długi czas oglądał jego twarz ożywioną i postać pełną godności. W osłabionych oczach starca można było wyczytać, że widok ten przypominał mu jego młodość i dni szczęśliwsze.
— Tamemund jestże jeszcze dzieckiem? — zawołał prorok w uniesieniu. — Czyli to śniło mi się, że tyle śniegów przeszło po nad mą głową; że lud mój był rozproszony nakształt piasku pustyni, że Dżankesy liczniejsi od liści na drzewach osiedli kraj ten zniszczony? Strzały Tamemunda nie zlęknie się już ani jelonek; ręka jego jest słaba jak gałęź uschłego dębu; ślimak wyprzedziłby go w biegu: a jednak Unkas stoi przed nim taki sam, jaki był, kiedy razem szli walczyć białych! Unkas! pantera swojego pokolenia; najstarszy syn Lenapów, najmędrszy Sagamor Mohikanów! Delawarowie co mię otaczacie, powiedzcie mi, czyliż od stu zim Tamemund pogrążony we śnie?
Głębokie milczenie, skutek uszanowania połączonego z niejakąś bojaźnią, nastąpiło po tych słowach. Chociaż wszyscy słuchali lękając się odetchnąć nawet, nikt nieodpowiedział jednak. Lecz Unkas poglądając na patryarchę z czcią i czułością przywiązanego syna, odezwał się tkliwym głosem, jak gdyby chciał osłodzić smutne przypomnienie, do którego dał starcowi powód.
— Od czasu kiedy przyjaciel Tainemunda lud swój do boju prowadził; — rzecze, — czterech zeszło wojowników jego rodu. Krew żółwia toczyła się przez żyły wielu wodzów; lecz wszyscy wrócili do ziemi z której byli wydobyci, tylko Szyngaszguk i jego syn żyją jeszcze.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec przywalony ciężarem wspomnień, które niszcząc łudzące jego marzenia, przywiodły mu na myśl rzeczywistą historją jego narodu; — mędrcy nasi powiadali często, ze w górach Dżankesów znajdują się jeszcze dwaj wojownicy krwi nie zmięszanej. Dla czegóż więc ich miejsca przy ognisku rady Delawarów próżnowały tak długo?
Na te słowa Unkas podniósł głowę, przez uszanowanie spuszczoną dotąd, i mając zamiar wyłożyć w krótkości dla całego ludu dzieje swojej rodziny, dobył głosu, aby mógł bydź słyszany od wszystkich.
— Był czas, — rzecze, — kiedyśmy usypiali w miejscu, gdzie mogliśmy słyszeć gniewny ryk wód słonych. Cały kraj natenczas uznawał nas za Sagamorów i panów. Lecz kiedy nad każdym strumykiem postrzeżono białych, poszliśmy za danielami uciekającemi lotnie ku narodowej rzece naszej, i nie wielu wojowników Delawarskich zostało przy ukochanem źrzódle gasić swe pragnienie. Ojcowie moi powiedzieli wtedy: — Będziemy polowali tutaj. Woda rzeki wpada do jeziora słonego. Gdybyśmy poszli ku zachodowi, znaleźlibyśmy źrzódła płynące do wielkich jezior słodkich. Tam Mohikan umarłby zaraz, jak ryba morska przeniesiona do krynicy. Kiedy Manitu zstąpi i zawoła: — pójdźcie, — pójdziemy w dół rzeki ku morzu i odyskamy posiadłości nasze. Taka jest wiara dzieci żółwia, Delawarowie; oczy nasze zawsze są zwrócone na wschód, nie zaś na zachód słońca! Widzimy skąd światło przychodzi, ale nie wiemy dokąd idzie. — Powiedziałem.
Potomkowie Lenapów znajdując w ciemnej i przenośnej mowie młodego Sagamora urok tajemnicy, słuchali go z całą czcią i uwagą, jaką tylko zabobonność obudzić może. Unkas bystrem okiem śledził wszystkie wzruszenia słuchaczów, a im mocniejsze na ich twarzach malowało się uczucie, tem bardziej spuszczał z władczej powagi, jaką na początku był przybrał. Lecz kiedy przebiegając wrzrokiem tłum niemy, otaczający podniesione siedzenie Tamemunda, postrzegł ze Sokole Oko stał jeszcze skrępowany, zstąpiwszy natychmiast z małego pagórka, na którym mówił, przyskoczył do przyjaciela i porozcinał jego więzy. Skinął potém na tłum żeby się rozsunął i gdy poważni, lecz baczni na rozkazy Indyanie uszykowali się znowu w ogromne koło, wziąwszy strzelca za rękę poprowadził do stóp patryarchy.
— Mój ojcze, — rzecze, — spojrzyj na tego białego; jestto człowiek sprawiedliwy i przyjaciel Delawarów.
— Czy on syn Mikona?[4]
— Nie, sławny wojownik Dżankiesów i pogromca Makwów.
— Jakież imie zjednały mu jego dzieła?
— My nazywamy go Sokolim Okiem, — odpowiedział Unkas w wyrazach delawarskich; — bo jego wzrok nie chybia nigdy. Mingom dał się lepiej poznać ze śmiertelnej broni: u nich ma on przezwisko Długi Karabin.
— Długi Karabin! — zawołał starzec, wytrzeszczone oczy wlepiając w strzelca; — mój syn niesłusznie nazwał go przyjacielem.
— Nazwałem go przyjacielem, bo nim jest w istocie, — odpowiedział młodzieniec łagodnie, ale z pewnością. — Jeżeli Unkas znajduje przyjęcie u Delawarów, Sokole Oko również miłym gościem powinien bydź u nich.
— On zabijał młodych wojowników moich, imie jego jest sławne z klęsk Lenapóm zadanych.
— Że lada jaki Mingo puścił takie kłamstwo do uszu Delawara, pokazał przez to tylko ze jest oszczercą, — zawołał strzelec, uważając obecną zręczność za najdogodniejszą do usprawiedliwienia się z zarzuconej mu winy; — Makwów, to zabijałem; temu nie przeczę, i nawet przy samém ognisku ich rady; ale żeby moja ręka dobrowolnie miała uczynić co złego Delawaróm, o! to jest potwarz bezczelna; serce moje sprzyja im, równie jak wszystkiemu co do ich narodu należy.
Wśrzód głośnych okrzyków zadowolenia, wojownicy poglądali jedni na drugich, jak gdyby zaczynając domyślać się dopiéro, co ich w błąd wprawiło.
— Gdzie jest Huron? — zapytał Tamemund; — onżeto zatknął mi uszy?
Magua, którego uczucia podczas tryumfu Unkasa łatwiej jest sobie wyobrazić niżeli opisać, skoro usłyszał swoje imie, zbliżył się do patryarchy i stanąwszy przed nim rzekł śmiało:
— Sprawiedliwy Tamemund nie zatrzyma tego zapewne, co Huron w jego ręku złożył.
— Powiedz mi, synu mojego brata, — rzecze mędrzec, odwracając oczy od łotrowskiej fizyonomii Chytrego Lisa, a z roskoszą zatrzymując je na pełnej prostoty i szczerości twarzy Unkasa, — czy cudzoziemiec ma nad tobą prawo zwycięzcy?
— Żadnego. Pantera może wpaść w sidła zastawione na nię, ale siłą je zrywa.
— A nad Długim Karabinem?
— Mój przyjaciel drwi z Mingów. Idź Huronie, zapytaj podobnych tobie, jaki kolor skóry niedźwiedzia!
— Nad cudzoziemcem i dziewczyną białą, co razem przyszli do mojego obozu?
— Droga powinna bydź wolna dla nich.
— Nad kobietą, którą Huron powierzył wojownikóm moim?
Unkas milczał.
— Nad kobiétą którą Mingo przyprowadził do mojego obozu? — powtórzył Tamemund poważnie.
— Należy ona do mnie! — zawołał Magua z tryumfującem podniesieniem ręki poglądając na Unkasa. — Wiesz Mohikanie, że należy ona do mnie.
— Mój syn milczy, — rzecze Tamemund, usiłując wyczytać jego uczucia na odwróconej w bok jego twarzy.
— Prawda, — odpowiedział Unkas zcicha.
Nastąpiła chwila milczenia; widać było że naród ze wstrętem uznawał słuszność dopominań się Minga; nakoniec mędrzec, do którego wyrok należał, rzekł głośno.
— Huronie, idź sobie.
— Tak jak przyszedłem, Tamemundzie, — zapytał przebiegły Magua, — czy z rękoma pełnemi dobrej wiary Delawarów? Wigwam Chytrego Lisa jest pusty. Oddaj mu jego dobro.
Starzec zastanowił się na chwilę, a potem schyliwszy głowę ku jednemu z szedziwych towarzyszów zapytał:
— Uszy moje otwarte?
— Prawda.
— Ten Mingo jest wodzem?
— Pierwszym w swoim narodzie.
— Dziewczyno, o cóż ci chodzi? Wielki wojownik bierze cię za żonę. Idź, plemię twoje nie zagaśnie nigdy.
— Niech raczej zagaśnie tysiąc razy, niżeli bym miała uledz takiej sromocie, — zawołała Kora przejęta zgrozą.
— Huronie, duch jej jest w namiotach ojcowskich. Dziewczyna, która niechętnie do wigwamu czyjego wchodzi, nieszczęście z sobą przynosi.
— Ona mówi językiem swojego narodu, — odparł Magua, rzucając na swą ofiarę wzrok pełen gorzkiego urągania. — Ona pochodzi z plemienia kupców, i chce przedać łaskawe spojrzenie. Niech wielki Tamemund stanowi.
— Czegóż żądasz?
— Magua żąda tylko tego, co sam tu przyprowadził.
— Dobrze więc! idź ze swoją własnością.
Wielki Manitu niepozwala Delawarowi bydź niesprawiedliwym.
Magua zbliżył się do swojej branki i porwał ją za rękę; Delawarowie cofnęli się w milczeniu; Kora jak gdyby znała, że błagać dłużej, byłoby nadaremno, mężnie podała się przeznaczeniu.
— Poczekaj, Huronie, poczekaj! — wołał Dunkan zastępując mu drogę! — Zlituj się nad nią! Jej okup uczyni cię tak bogatym, jak jeszcze żaden z podobnych tobie nie był.
— Magua człowiek, czerwony, niepotrzebne jemu błyskotki białych.
— Złoto, srebro, proch, kule, wszystko, co wojownikowi przydać się może, co tak wielkiemu wodzowi przystoi, będzie w twoim wigwamie.
— Lis Chytry, bardzo jest mocny, — odpowiedział Magua, wstrząsając gwałtownie rękę, którą trzymał Korę; — odkwitował on za swoje.
— Wszechmocny Panie świata! — zawołał Hejward łamiąc w rozpaczy ręce; — mogaż uchodzić tak okrótne bezprawia! Do ciebie odzywam się sprawiedliwy Tamemundzie; czyliż nie dasz się ugiąć?
— Delawar wyrzekł już słowo, — odpowiedział mędrzec, z zamkniętemu oczyma spuszczając głowę na piersi, jak gdyby tyle wzruszeń wycieńczyło resztę sił jego. — Mężowie nie mówią po dwa razy.
— Bardzo mądrze, bardzo słusznie, — rzecze Sokole oko, dając znak Hejwardowi, żeby więcej nie turbował starca; — wódz niepowinien tracić czasu odwołując to co raz postanowił; ale też wojownik powinien namyślić się dobrze, nim swojego jeńca ugodzi w łeb tomahawkiem. Słuchaj Huronie, nie cierpię ciebie, i każdy Mingo nie więcej moją łaską pochlubić się może, a stąd wniosek łatwy, że jeżeli ta wojna pociągnie się jeszcze, nie mało wojowników waszych pozna, co to jest spotkać się ze mną. Zastanów się więc, czy lepiej ci zaprowadzić do obozu kobiétę, czy człowieka takiego jak ja, któregoby cały naród pragnął rozbrojonego widzieć.
— Jakże to. Długi Karabin oddaje swoje życie za moje brankę? — zapytał Magua w niepewności coby wolał, wracając parę kroków nazad.
— Nie, nie, ja nie zaszedłem tak daleko, — rzecze strzelec traktując tém obojętniej, im Magua okazywał się skwapliwszy do przyjęcia tej ofiary; — zamiana byłaby nie równa: najpierwsza z kobiet jakie są na pograniczu, czyliż warta, wojownika, w sile wieku i zdolnego nie mało przysług uczynić dla kraju Ale oto tak, przyrzekę pójść na zimowe leże i do pewnego czasu siedzieć zamknięty, jeżeli uwolnisz tę dziewczynę.
Magua wstrząs! głową z zimną pogardą i niecierpliwem skinieniem dał znak, żeby się tłum rozstąpił.
— Dobrze więc, dobrze; — zawołał Sokole Oko, z miną człowieka nie mającego jeszcze ustalonej myśli, — poczekaj: dam ci nad to wszystko, moją danielówkę. Wierz słowu doświadczonego strzelca: w całej prowincyi nieznajdziesz równej strzelby.
Magua nie raczył odpowiedzieć, i przeciskał się dalej w głąb ludu.
— A gdybym podjął się wyuczyć strzelać twoich wojowników młodych, — dodał strzelec, zapalając się w miarę tego, jak Huron ostygał; — możebyś już wtenczas nie miał co mówić?
Lis Chytry widząc, iż Delawarowie, w nadziei, że wysłucha podawanych propozycji, zastępowali mu przejście, rozkazał dumnie dać sobie drogę i pogroził nowém odwołaniem się do niechybnej sprawiedliwości ich proroka.
— Co sądzono, to prędzej czy później stać się musi, — odezwał się Sokole Oko, z twarzą zmartwioną i smutną poglądając na Unkasa. — Niegodziwiec ten zna swoję przewagę i nic ustąpić nic chce! Niech Bóg czuwa nad tobą, kochany chłopcze! Ty jesteś wpośrzód swoich, i spodziewam się, że będą ci oni sprzyjali równie jak któś inny, co ma krew niezmięszaną. Ja zaś mało mam przyjaciół; nikt śmiertelnego krzyku nie wyda po mnie; a czy trochę pierwej, czy trochę później, zawsze umrzeć trzeba. Prócz tego, szaleńcy ci pewno nie przestaną mię ścigać, póki mi łba nie rozsadzą: a zatém dwa lub trzy dni różnicy nie wielka rzecz w porównaniu wieczności! Błogosław cię Boże! — dodał zwracając znowu oczy na młodego przyjaciela; — kochałem cię zawsze, mój Unkas, kochałem ciebie i twojego ojca, chociaż kolor skór naszych nie zupełnie jest jednaki, i przyrodzenie różnie nas usposobiło. Powiedz Sagamorowi ze w największych przygodach nie zapominałem o nim; a ty sam będąc już na dobrym tropie, wspomnij też czasami o mnie i wierz mi, moje dziecię, że czy jedno, czy dwa są nieba, ale pewno jest przynajmniej ścieżka do drugiego świata, na której poczciwi ludzie spotkać się muszą. Znajdziesz moje strzelbę tam gdzieśmy schowali, zatrzymaj ją sobie przez miłość ku mnie, i słuchaj, luby chłopcze, ponieważ przyrodzone usposobienie twoje, nie wzbrania ci nasycać się roskoszą zemsty, nie szczędź danielówki dla Mingów; to przyniesie ci ulgę w żalu po mojej śmierci i będzie ci lepiej. Huronie, zgoda na twoje żądanie: puść swoję brankę, a bierz mię sobie.
Postępek ten wspaniałomyślności i odwagi, obudził powszechny szmer uwielbienia; nie było śrzód Delawarów tak twardego serca, ktéregoby nie wzruszyło to poświęcenie się bohaterskie. Magua stanął, wahał się przez chwilę; a potém rzucił na Korę wzrok pełen srogości i upodobania razem; twarz jego zmieniła się nagle, wola dala się widzieć wyraźnie:
wstrząsnąwszy głową wzgardliwie na znak że odrzuca zamiano, rzekł mocnym i dobitnym głosem:
— Lis Chytry jest wielki wódz; jedno ma on postanowienie. Idźmy — dodał poufale biorąc swą niewolnicę za ramię i popychając ją naprzód; — wojownik Huroński nie traci czasu na próżne słowa, idźmy.
Nieszczęśliwa piękność skoro poczuła obmierzłe dotknięcie swego prześladowcy, zaiskrzyły się jej oczy i twarz pokrył żywy rumieniec; skromnie jednak, chociaż z godnością, usunęła się z pod jego ręki i rzekła ozięble:
— Jestem twoją niewolnicą, ale niepotrzeba gwałtu; kiedy będzie czas pójdę za tobą, chociażby na śmierć. — Odwróciwszy się potém do Sokolego Oka dodała: — Dziękuję ci z całej duszy szlachetny człowieku. Ofiara twoja nie została i nie mogłaby bydź przyjętą; ale możesz mi wyświadczyć daleko większą nawet łaskę.
— Widzisz tę biedną dziewczynę, przywaloną żalem: nie opuszczaj jej póki nie odprowadzisz do mieszkań ludzi cywilizowanych. Nie mówię ci — zawołała nakoniec, w delikatnych swych dłoniach ściskając szorstką rękę strzelca, — nie mówię o nagrodzie od jej ojca: takich jak ty ludzi, wynagrodzić nie podobna; ale on będzie ci dziękował, będzie cię błogosławił. Ach! wierz mi, błogosławieństwo starca wiele znaczy w oblicza nieba; obym je mogła otrzymać teraz z ust jego, w chwili tak okropnej!
Zabrakło jej głosu, milczała czas niejakiś, a potém przystąpiwszy do Dunkana trzymającego na ręku omdlałą jej siostrę, przemówiła znowu z najżywszym wyrazem głębokiego rozczulenia: — Tobie Hejwardzie nie mam potrzeby polecać w opiekę tego skarbu, jaki posiadasz. Kochasz ją, i gdyby miała jakie wady, miłość zakryłaby je przed tobą; ale wiedz, ze ona jest tak dobrą, tak łagodną, tak tkliwą, jaką tylko istota śmiertelna bydź może. To śnieżne czoło, jest słabym obrazem czystości jej duszy, — dodała odgarniając pukle światłych włosów rozrzucone po twarzy Aliny; — ileżbym jeszcze mogła powiedzieć na jej pochwałę; ale takie pożegnanie jest zbyt bolesne; muszę mieć litość nad tobą i nade mną samą.
Po tych słowach schyliła się ku martwej prawie siestrze, trzymała ją czas niejakiś w objęciach, a potém dała je gorący pocałunek i powstawszy ze śmiertelną bladością na twarzy, lecz bez jednej łezki w oku, obróciła się do dzikiego i rzekła uroczyście: — Teraz, gotowani iśdź za tobą.
— Idź Magua, dobrze, idź, — zawołał Dunkan, składając Alinę na ręku młodej Indyanki stojącej blizko, — idź: Delawarom ich prawa zabraniają cię ścigać, lecz mnie nic nie przeszkadza. Idźże potworo, czego się ociągasz? nikt cię nie zatrzymuje.
Trudno opisać wyraz twarzy Chytrego Lisa, kiedy usłyszał tę groźbę. Zrazu była to radość nadzwyczajna; lecz natychmiast powściągnął ją i przybrał obojętność obłudną.
— Lasy są wolne, — odpowiedział spokojnie; — Dłoń Otwarta może iść za nami.
— Stój panie! — zawołał Sokole Oko, chwytając majora za ramię i wstrzymując go przemocą, — trzeba znać tę potworę; onby wprowadził pana na zasadzkę i śmierć...
— Huronie, — odezwał się Unkas, który ulegając surowemu zwyczajowi narodowemu, musiał dotąd tylko słuchać co się koło niego działo; — Huronie; sprawiedliwość Delawarów pochodzi od Manitu. Spojrzyj na słońce. Widzisz je teraz pomiędzy gałęźmi. Kiedy wyniesie się nad drzewa, już będziesz miał wojowników za sobą.
— Słyszę krakanie wrony! — zawołał Magua z szyderczym śmiechem. — Na bok! — dodał rzucając groźne spojrzenie na lud zwolna ustępujący mu z drogi. — Gdzie sa delawarskie skwawy? Niech idą swoich strzelb i łuków przeciw Wyandotom sprobować. Psy, łotry, drwię ja z was wszystkich!
Tak obelżywe pożegnanie przyjęte zostało w ponurem milczeniu. Magua z miną tryumfującą prowadząc za sobą brankę, udał się ku lasowi, zabezpieczony niezłomne m prawem gościnności.


ROZDZIAŁ VI.

„Zabić tego biédaka, miałbym na sumieniu.“
Szekspir.

Póki Maguą z nieszczęśliwą swoją ofiarą, mógł bydź widziany, póty tłumy ludu stały tak nieruchomie, jak gdyby jakaś nadprzyrodzoną władza, przyjazna Huronowi, trzymała je w odrętwieniu; lecz skoro zszedł z oczu, wszystko poruszyło się natychmiast, każdy roztargniony biegał tu i owdzie, zgiełk i nieład co raz bardziej szerzyć się zaczął, Unkas także dopóty stał na wzgórku z oczyma wlepionemi w Korę, póki farby jej ubioru nie znikły w zieloności lasu; potém zstąpił na dół i cicho przeszedłszy zgraję cisnących się koło niego wszedł do tej chaty, w której pierwej go przyprowadzono.
Kilku poważnych i przezornych naczelników, postrzegłszy w oczach młodego wodza błyskawice gniewu, udało się za nim. Po kilku minutach Tamemund i Alina oddalili się z placu, a wnet kazano rozejść się kobietom i dzieciom. Wkrótce cały oboz stał się podobnym do ogromnego ula, w którym cały rój czeka tylko ukazania się i przykładu matki, żeby wylecieć na ważną i daleką wyprawę.
Nakoniec młody jeden wojownik wyszedł z chaty, gdzie był Unkas, poważnym, lecz niewątpliwym krokiem zbliżył się do karłowatego drzewa, wyrastającego z rozpadliny skalistej płaszczyzny; obdarł je z kory i nic nie mówiąc powrócił nazad. Drugi wojownik przystąpił po nim i obciąwszy gałęzie zostawił sam tylko pień nagi. Trzeci później przyszedł i umalował drzewo w szerokie pasy ciemno czerwone. Mężczyzni będący na podworzu wszystkie te oznaki kroków nieprzyjaznych uchwalonych przez wodzów narodu, przyjęli w ponurem milczeniu. Nareszcie ukazał się sam Mohikan, bez żadnej odzieży na sobie, prócz pasa.
Zbliżywszy się powoli do drzewa, zaczął on tańcować koło pnia krokiem jednostajnym i nucąc swój śpiew wojenny, wydawał niekiedy wrzask dziki i niesforny. Głos jego raz był tak tkliwy, żałosny, melodyjny, iż można go było wziąść za kwilenie jakiego ptaszka; drugi raz zamieniał się w krzyk tak silny i straszny, iż wszystkich obecnych drżeniem przejmował. Pieśń wojenna składała się z niewielu słów powtarzających się często. Zaczynała się niby od jakiegoś hymnu albo wezwania bóstwa, oznajmowała potém zamiar wyprawy i kończyła się znowu pobożną odezwą do Wielkiego Ducha. Nie mogąc wyobrazić czytelnikom melodyi i mocy śpiewu Unkasa, znaczenie słów podamy przynajmniej w tłumaczeniu następném.
„Manitu! Manitu! Manitu! tyś dobry, tyś wielki, tyś mądry! Manitu! Manitu! tyś sprawiedliwy!
—Na niebie, na obłokach, ob! ileż plam widzę! jedne czarne, drugie czerwone. Oh! ileż plam na niebie!
„W lesie, w powietrzu słyszę krzyk, przeciągły krzyk wojny; oh! rozległ się krzyk w lesie, przeciągły krzyk wojny!
„Manitu! Manitu! Manitu! jestem słaby, ty jesteś potężny; Manitu! Manitu! przybądź mi w pomoc!“
Na końcu każdej zwrotki Unkas przeciągał ostatnią nótę nadając swemu głosowi wyraz stosowny do uczucia jakie wynurzał. Po pierwszej, głos jego był uroczysty i pobożny; po drugiej, nabrał więcej żywości i mocy; po trzeciej zmienił się w okropny krzyk wojny, jak gdyby z ust młodego wodza wyszła razem cała wrzawa bitwy. Czwarta strofa zakończyła się pokorném, tkliwém, błagalném wołaniem do bóstwa. Unkas trzy razy śpiew ten powtórzył i trzy razy tańcując okrążył drzewo.
Kiedy kończył piérwsze koło, drugi wódz Lenapów przyłączył się do niego i zaczął tańcować śpiewając inne słowa, na podobnąż prawie nótę. Koleją dalsi wojownicy szli za ich przykładem i wkrótce wszyscy którzy tylko mieli jaką wziętość lub władzę, byli w ruchu. Widok ten stawał się co raz bardziej dziki i straszny. Im mocniej wodzowie rozjątrzali się wyziewając swoje wściekłość chrapliwym, gardłowym głosem; tym groźniejsze błyskawice ciskały ich oczy. W tém Unkas z przeciągłym, gwałtownym okrzykiem wojny, zagłębił swoję siekierę w pień malowany, na znak ze obejmuje dowództwo nad przedsięwziętą wyprawą.
Hasło to obudziło wszystkie uśpione namiętności całego narodu. Sto młodych chłopców, których dotąd wstrzymywała nieśmiałość właściwa ich wiekowi, rzuciło się teraz z zajadłością na drzewo, wyobrażające nieprzyjaciela i rozsiekało je w najdrobniejsze cząstki.
Zapał ten objął wszystkich; dojrzali wojownicy nawet chwytając rozrzucone drzazgi, szarpali je w rękach z taką wściekłością, jak gdyby to były drgające członki ich nieprzyjaciół. Tysiące nożów i siekier błyszczało w powietrzu. Widząc te uniesienia gniewu połączone z dziką radością, nie można było powątpiewać, że wojna wypowiedziana z takiém uczuciem stanie się narodową.
Rzuciwszy piérwszą iskrę pożaru, Mohikan usunął się z koła rozjuszonych wojowników i wstąpił na mały wzgórek. Wkrótce mocny głos jego, z energiczném skinieniem ręki, dał znak, że słońce dosięgło już kresu, do którego miał trwać rozejm z Huronem. Tłumy wzruszone na nowo, opuściwszy symboliczne wyobrażenie wojny, pośpieszyły gotować się na rzeczywistą wyprawę.
W mgnieniu oka, zmieniła się postać całego obozu. Wojownicy już umalowani i uzbrojeni przybrali powierzchowność tak martwą, jak gdyby nic nie było zdolne ich wzruszyć. Kobiéty powychodziły z mieszkań wydając krzyki radości i żalu pomieszane tak dziwnie, iż trudno było zgadnąć, które z tych dwóch uczuć brało górę. Żadna jednak nie stała bezczynnie: jedne unosiły co miały najdroższego, drugie starały się o bezpieczne schronienie dla dzieci albo słabych krewnych swoich; a wszystkie dążyły do lasu, bujną zielonością pokrywającego bok góry.
Tamemund także spokojnie i poważnie udał się za niemi po krótkiém, lecz czułém pożegnaniu z Unkasem, z którym rozstawał się tak niechętnie, jak ojciec z synem utraconym dawno i odzyskanym niespodzianie. Hejward umieściwszy Alinę w schronieniu bezpieczném przybiegł do strzelca z zapałem w oczach, pokazującym ile go obchodził wypadek tego, na co się zanosiło.
Sokole Oko zaś, jak był oswojony ze śpiewem wojennym i wzruszeniami następującemi po nim; tak tez trudno było zgadnąć jakie uczucia w podobnej chwili napełniały jego serce. Liczył on tylko wojowników gotowych iść za Unkasem i okazał trochę ukontentowania postrzegłszy że zapał młodego wodza przebiegł prawie wszystkich zdatnych do boju. Wysłał potem kilkunasto letniego chłopca po swoję danielówkę i strzelbę Unkasa na miejsce gdzie je schowali w lesie zbliżając się do obozu Delawarów, z dwóch pobudek: raz żeby mieć przynajmniej broń zabezpieczoną jeśliby uwiezieni zostali; drugi raz, żeby uchodząc raczej za biednych podróżnych, niżeli ludzi zdolnych do zaczepki lub oporu, nie ściągnąć na się podejrzenia. Podobnież przezorność i roztropność radziła mu teraz nie narażać się samemu, lecz posłać kogo innego; wiedział bowiem, że Magua nie bez licznego orszaku przybył do Delawarów i byt pewny że Huronowie czatowali już na nowych swych nieprzyjaciół. Lecz gdy każdy inny wojownik mógłby stracić życie w tej usłudze, obrał zatém dziecko, które bez podejrzenia mogło wejść do lasu i pierwej spełnić dano sobie zlecenie, nimby domyślono się jego zamiaru. Kiedy Hejward nadszedł, stał on właśnie czekając ozięble powrotu swego posłańca.
Żwawy chłopczyna uszczęśliwiony, że położono w nim takie zaufanie, wysłuchawszy danych sobie przestróg, pobiegł z sercem drgającém od radości i pełném nadzie. Zbliżywszy się do lasu szedł brzegiem z mina obojętną, aż póki niepoznał miejsca, gdzie niedaleko strzelby schowane były, tu znikł pod liśćmi rozłożystych krzaków i pełznął do pożądanego skarbu, jak płaz zwinny. Nie trudno mu było zapewne znaleść czego szukał, bo po kilku chwilach ukazał się ze strzelbą w każdém ręku i pędem strzały puścił się przez równinę dzielącą las od skalistej wyżyny, na której stał oboz. Zaledwo z nadzwyczajną lekkością zaczął wbiegać na górę, strzał ognistej broni dany w pogoń za nim z lasu, przekonał jak słuszna była ostróżność Sokolego Oka. Mały Indyanin odpowiedział na to, okrzykiem pogardy; druga kula z innego punktu została wymierzona przeciw niemu, lecz w tejże chwili stanął na płaszczyznie skały i tryumfalnie podnosząc strzelby, z dumą zwycięzcy zwrócił się ku sławnemu strzelcowi, który go zaszczycił tak chlubném zleceniem.
Pomimo żywą troskliwość o młodego posłańca, Sokole Oko na widok kochanej swojej danielówki, zapomniał i o nim i o wszystkiém w świecie. Pierwszą u niego rzeczą było obejrzeć na prędce broń lubą czy nie poniosła jakiego uszczerbku. Odwiódł więc i spuścił kurek dziesiątek razy, a zapewniwszy się, że równie rura jak sprężyna w najlepszym znajdowały się stanie, obrócił się do chłopca i z najczulszą dobrocią zapytał, czyliby nie był raniony. Młody śmiałek spojrzał tylko na niego dumnie, i nic nie odpowiedział.
— Biedne dziecko, te łotry przestrzelili tobie ramię! — zawołał strzelec, postrzegając wyżej łokcia szeroką ranę od kuli. — Ale nie buj się, kilka listków olszyny uleczy ciebie tak prędko, jak cud jaki. — Wcześnie zacząłeś sposobić się na wojownika, kochany chłopcze; spodziewam się, że do grobu wiele chlubnych blizn poniesiesz. Znam młodych wojowników, którzy już w wielu odznaczyli się potyczkach, a nie mają jeszcze tak zaszczytnego znaku! Idź, — dodał, kończąc obwiązywać ranę, — z czasem będziesz wodzem.
Chłopiec odszedł bardziej pyszniąc się krwią płynącą mu z rany, niżeli najpróżniejszy dworzanin świeżo otrzymaną wstęgą. Rówiennicy poglądali na niego z uwielbieniem i zazdrością; lecz w chwili kiedy tyle ważnych i nagłych zatrudnień zajmowało wojowników, piękny postępek ten, co w innym czasie powszechną zwróciłby uwagę, teraz nie uderzył nikogo. Zdarzenie to jednak wydało Delawarom stanowisko i plan nieprzyjaciół. Wysłano zatém odział młodych wojowników dla wyrugowania Huronów z lasu; ale ci widząc że byli już odkryci usunęli się sami. Pogoń szła do pewnej odległości od obozu, potém zaś lękając się wpaść na zasadzkę, stanęła czekać nowych rozkazów.
Tymczasém Unkas mimo pożorną spokojność, miotany wewnątrz niecierpliwością najżywszą, zwołał wodzów i zaczął rozdzielać im władzę. Naprzód jednak przedstawił strzelca, jako doświadczonego i godnego całej ufności wojownika, a widząc że wszyscy przyjmowali go z najgłębszym szacunkiem dał mu w dowództwo dwódziestu walecznych, czynnych i równie jak on śmiałych ludzi. Powiedziawszy potem Delawarom jaki miał stopień w wojsku Dżankesów drugi jego przyjaciel, chciał mu podobnyż zaszczyt uczynić, lecz Hejward prosił żeby go zostawiono jako towarzysza przy boku strzelca. Po tych pierwszych urządzeniach, młody Mohikan przeznaczył rozmaite stanowiska dla celniejszych wodzów i nie mając czasu do stracenia dał hasło pochodu. Przeszło dwóchset wojowników ruszyło natychmiast z radością, lecz w najgłębszem milczeniu.
Nic im nie broniło wejść do lasu; długo szli pod ciemnem drzew sklepieniem nie spotykając żadnej żywej istoty, coby myśliła stawić im opór, lub mogła dać jakąkolwiek wiadomość potrzebną, nareszcie zatrzymali się w najgęstszej puszczy i wodzowie zszedłszy się w gromadę zaczęli naradzać się pocichu. Wiele było podawanych planów, lecz żaden nie odpowiadał niecierpliwości młodego naczelnika. Gdyby mógł on pójść jedynie za popędem swego charakteru, pewnoby bez żadnego namysłu prowadził wojsko do boju i wypadek potyczki zdał na los szczęścia; ale gdy niepodobna mu było przełamywać zwyczajów narodowych i narażać się na utratę dobrego mniemania o sobie, chociaż więc popędliwy i odważny jego umysł nienawidział rad ostrożności, chociaż na wspomnienie o niebezpieczeństwach, jakie groziły Korze w ręku gotowego na wszystko barbarzyńcy, wszelką zwłokę uważał za nikczemność, musiał atoli każdy podawany śrzodek roztrząsać spokojnie.
Po kilku minutach bezskutecznej narady, postrzeżono jakiegoś człowieka w oddaleniu. Przybywał on od strony gdzie leżał oboz nieprzyjaciół, i szedł tak spiesznie, iż można go było wziąść za posła niosącego warunki pokoju. Kiedy zbliżył się na dwieście lub trzysta kroków do zarośli, w których odbywała się rada Delawarów, zaczął wahać się jak gdyby był niepewny drogi i nareszcie stanął zamyślony. Wszyscy dopiéro zwrócili oczy na Unkasa, jakby zapytując co należało czynić.
— Sokole Oko, — szepnął młody wódz strzelcowi, — potrzeba żeby on nigdy już nie zobaczył Huronów.
— Ostatnia to chwila jego życia, — krótko odpowiedział strzelec, wysuwając z pomiędzy liści koniec swojej rusznicy; lecz kiedy wziął na cel, zamiast tego coby miał strzelić, położył broń na ziemi i rozsunął się po swojemu.
— Bogdajby licho! — rzecze, — wszakto ja tego półgłówka wziąłem był za Minga! Ale gdym zaczął mierzyć go wzrokiem, żeby w najlepsze miejsce ugodzić, czy dasz temu wiarę Unkas, kogo poznałem? — naszego śpiewaka, Dawida Gammę. Oto masz go, stoi głupiec, i cóżby nam przyszło z jego śmierci, a życie może będzie jeszcze pożyteczne, kiedy tylko prócz śpiewów potrafim co wydobyć mu z gardła. Jeżeli harmonija mojego głosu nie straciła swojej władzy, powitam go milszym dźwiękiem niż huk danielówki.
To mówiąc zaczął skradać się po za krzakami i zbliżywszy się do Dawida o tyle, aby mógł bydź dobrze słyszany, powtórzył ten sam śpiew harmonijny, za pomocą którego tak szczęśliwie uszedł był z obozu Huronów. Gamma miał ucho tak delikatne i wprawne, iż nie podobna było, aby nie poznał głosu słyszanego już dawniej, zwłaszcza gdy nikt prócz Sokolego Oka nie mógł wrzeszczeć w ten sposób. Ucieszony więc nieborak odgadnąwszy skąd głos wychodził, z taką łatwością jak stary żołnierz odgaduje gdzie strzelono z armaty, rzucił się na to miejsce i wnet znalazł ukrytego śpiewaka.
— Chciałbym wiedzieć co Huronowie pomyślą o tém, — rzecze strzelec biorąc dawnego towarzysza za rękę i prowadząc do Delawarów. — Jeżeli tylko mogą nas słyszeć, pewno powiedzą, że zamiast jednego dwóch już jest warjatów. Ale nie lękaj się, jesteśmy tu bezpieczni, — dodał ukazując mu Unkasa i jego wojsko. — Opowiedzże nam teraz, na co tam zanosi się u Mingów, tylko czysto po angielsku i bez żadnych trelów.
Dawid widząc koło siebie dzikie i ponure oblicza wodzów przestraszył się z razu, lecz poznawszy głównego naczelnika przyszedł do siebie tyle przynajmniej ze mógł zdobyć się na następną odpowiedź:
— Poganie wystąpili w pole, bardzo licznie, i lękam się czy nie mają jakich złych zamiarów. Było tam u nich i krzyku i stuku, a nakoniec od półgodziny powstała tak djabelna wrzawa, że dalibóg nie mogłem już wytrzymać i wyszedłem do Delawarów spokojności szukać.
— Nie wieleby twoje uszy wygrały na tém, gdybyś się był pośpieszył, — rzecze strzelec; — ale mniejsza o to. Gdzie Huronowie są teraz?
— Ukryci w lesie na drodze stąd do ich osady, lecz tak ich wiele, że jeżeli chcecie usłuchać rostropności to wracajcie się nazad.
Unkas rzucił na swoich towarzyszów szlachetne i dumne spojrzenie, a potem dodał: — a Magua gdzie?
— Z nimi razem. Przyprowadził on od Delawarów starszą panienkę i zamknąwszy ją w jaskini, jak wilk wściekły pobiegł stanąć na czele swoich. Nie wiem cobygo rozdrażniło do takiego stopnia.
— Powiadasz że w jaskini ją zostawił? — zawołał Hejward; — szczęściem dowiedzieliśmy się gdzie się ona znajduje. Czy nie można znaleść jakiego sposobu, żeby ją natychmiast wybawić?
Unkas wlepił pierwej oczy w strzelca nim go zapytał: — Co Sokole Oko myśli o tém?
— Daj mi moich dwódziestu ludzi, — odpowiedział strzelec, — wezmę się na prawo, pójdę po za strumieniem i przechodząc mimo mieszkań bobrowych zabiorę Sagamora i półkownika. Wiatr wieje w tę stronę; łatwo usłyszycie wkrótce nasz krzyk wojenny. Natenczas, Unkas pędź ich do nas, a kiedy będą już w mecie, daję ci uczciwe słowo strzeleckie, ze każdy zegnie się jak łuk jesionowy. Potém przez ich obóz pójdziemy prosto do jaskini uwolnić biedną panienkę. Plan nie bardzo uczony, Panie Majorze; ale przy cierpliwości i odwadze można go uskutecznić.
— Wyborny! — zawołał Dunkan, rad ze oswobodzenie Kory było jego celem; — bardzo mi się podoba. Trzeba tylko podług niego działać natychmiast.
Po krótkiej naradzie plan strzelca został potwierdzony; zaraz ogłoszono go rozmaitym wodzom i każdy pośpieszył na wyznaczone sobie stanowisko.


ROZDZIAŁ VII.

I nie wprzódy się w swoim gniewie Feb uśmierzy,

Aż król powróci zdobycz, którą dotąd trzyma

I darmo odda brankę z czarnemi oczyma.
Homer.

Kedy Unkas rozdzielał swoje siły, lasy były tak spokojne, i prócz kilkunastu osób naradzających się cicho, tak na pozor pozbawione mieszkańców, jak w ówczas kiedy pierwszy raz z rąk Stworzyciela wyszły. Oko zagłębiając się pomiędzy gęste drzew konary spotykało tu i ówdzie wolne przerwy śrzód gałęzi i liści, lecz nigdzie nie mogło postrzedz nic takiego, coby było obce temu miejscu, albo nie zgodne z jego ciszą.
Jeżeli czasem gałązka zachwiana od ptaka, lub orzech upuszczony z łapek wiewiórki, zwróciły uwagą Delawarów na miejsce skąd ten szelest pochodził, wnet tém uroczystsze i bardziej uderzające następowało milczenie. Ciągle tylko dawał się słyszeć szmer płynącego powietrza po zieloném sklepieniu puszczy na wiele set mil rozległej.
Widząc pustki i głęboką głuszę lasu, dzielącego stanowisko Delawarów od obozu ich nieprzyjaciół, możnaby było mniemać, że nigdy stopa ludzka nie powstała w tych stronach: bezwładność i spoczynek ogarniały tu wszystko; lecz Sokole Oko postawiony na czele głównego działania, nie tak mało znał z kim miał do czynienia, żeby go mogły złudzić te zwodnicze pozory.
Kiedy się jego oddział zgromadził, wziął on swoję danielówkę pod pachę, i dawszy znak towarzyszom poszedł nazad ku rzeczce, którą przebywali przychodząc. Nad jej brzegiem zatrzymał się, póki wszyscy nie nadeszli, a potém zapytał w języku delawarskim:
— Czy wie — kto z was dokąd płynie ten strumień?
Jeden Delawar wyciągnął rękę, otworzył dwa palce i ukazując ich spojenie, odpowiedział:
— Nim słońce bieg swój zakończy, mała rzeka będzie w wielkiej. — Czyniąc później nowy giest wyrazisty, dodał: — Połączone obie stają się jedną dla bobrów.
— Tak ja i myśliłem uwalając kierunek wody i położenie gór okolicznych; — rzecze Sokole Oko, rzucając bystry swój wzrok pomiędzy rozdzielone drzew wierzchołki. — Wojownicy! bodziemy skrycie szli brzegiem tej rzeczki, aż póki nie wpadniém na trop Huronów.
Towarzysze swoim zwyczajem przez krótkie wykrzyknienie dali znak zgody; lecz gdy naczelnik ruszał z miejsca żeby im przodkować, niektórzy wyrazili mu na migach, że nie wszystko jest jak należy. Strzelec zrozumiał ich natychmiast i obejrzawszy się postrzegł psalmistę dążącego za nimi.
— Czy wiesz, przyjacielu, — odezwał się do niego poważnie, a może i nieco pyszniąc się ze swojego dowództwa; — czy wiesz, że to jest oddział nieustraszonych wojowników, wysłany na niebezpieczną wyprawę i prowadzony przez takiego, co chociaż nie zdatny do układania pięknych słówek, ale lubi prędko przystępować do dzieła? Nim upłynie dziesięć minut, może już trzeba będzie iść po ciałach martwych czy żywych Huronów.
— Lubo ustnie nie byłem uwiadomiony o waszém przedsięwzięciu, — odpowiedział Dawid z ożywioną twarzą i takim ogniem w oczach, jakiego nigdy nie miało jego spokojne i bez żadnego wyrazu spójrzenie, — żołnierze twoi przywiedli mi na myśl synów Jakóba, idących przeciw Sichemitom za to, że ich wódz chciał pojąc żonę z narodu wybranego od Pana. Nadto, wiele odbyłem podróży z panienką, którą staracie się oswobodzić, mieszkałem przy niej w okolicznościach bardzo opacznych, i chociaż nie jestem człowiekiem wojskowym, chociaż nie noszę szabli u boku, chciałbym uczynić cokolwiek dla niej w tym razie.
Sokole Oko wahał się przez chwilę, jak gdyby nie wiedział co miał czynić z tak szczególniejszym ochotnikiem, a potém odpowiedział:
— Wiesz co, mój przyjacielu, nie umiesz robić żadna bronią, nie masz strzelby; lepiej zostaw to nam samym: Mingowie oddadzą zaraz co wzięli.
— Nie mam ja wprawdzie chełpliwości i okrócieństwa Goliatowego, — rzecze Dawid wydobywając procę z pod poły; — lecz nie zaniechałem naśladować syna Izraela. W dzieciństwie często wprawiałem się do tej broni; możem więc nie zupełnie jeszcze zapomniał jej używać.
— Hm! — rzecze Sokole Oko obojętnie i wzgardliwie oglądając procę i skórzany fartuch psalmisty; — mogłoby to wszystko bydź dobre, gdybyśmy mieli bronić się tylko od strzał, albo wreszcie i nożów, ale to bieda że Francuzi każdego Minga opatrzyli w porządną strzelbę. Jednak, ponieważ jak się zdaje masz sekret, za pomocą którego cały przechodzisz śrzód ognia i tyle byłeś dotąd szczęśliwy.... Panie majorze, dla czego pański kurek nie na piesku? Dosyć strzelić raz przed czasem, żeby dwadzieścia głów rozsadzić bez użytecznie. — Jeżeli chcesz, śpiewaku, idź sobie z nami; będziesz mógł nam dopomodz, kiedy przyjdzie wydać okrzyk wojny.
— Dziękuję ci przyjacielu; strapiłaby się dusza moja, gdybyś był mię nie przyjął, — odpowiedział Dawid, jako naśladowca, którego pysznił się imieniem, zbierając nad rzeczką kamienie do fartucha, chociaż nie miał żadnej skłonności kogokolwiek zabić.
— Nie zapomnij tylko, — dodał strzelec rzucając na niego znaczące spojrzenie; — że idziemy bić się, a nie trele wywodzić. Pamiętaj że nim przyjdzie pora wydać okrzyk wojny; żaden inny głos prócz huku strzelb nie powinien odzywać się tutaj.
Dawid pokorném skłonieniem głowy dał znak, że przyjmuje ten warunek, a Sokole Oko spojrzawszy jeszcze raz na swoich jak gdyby chciał zapewnić się czy są wszyscy, kazał ruszać dalej.
Oddział strzelca więcej mili szedł po nad rzeką. Spadziste jej brzegi i krzaki otaczające same koryto, zasłaniały ich tak dobrze, iż z żadnego punktu śledzące oko nie mogłoby ich ujrzeć; przez całą drogę jednak, nie zaniedbywano wszelkich ostrożności, właściwych Indyanom idącym do boju. Dwóch dzikich w pewnej odległości przodując swoim towarzyszom, płazem prawie pełzło po za obu brzegach, a bystry ich wzrok przez każdy otwór między gałęźmi wciskał się w głąb lasu. Nie dość na tém, cała gromada zatrzymywała się co pięć minut najmniejszy szelest rozróżniano z delikatnością słuchu, ledwo pojętą dla ludzi mniej zbliżonych do stanu natury. Nic wszakże nie wstrzymało ich kroków i przyszli aż na miejsce, gdzie mniejsza rzeczka łączyła się z większą, nie mając ładnego powodu mniemać iżby byli odkryci. Strzelec kazał tu stanąć i podniósł oczy ku niebu.
— Możemy mieć dobry dzień do bitwy, — rzecze do Hejwarda po angielsku, ciągle przypatrując się powłóczystym chmurkom. — Kiedy słońce świeci i strzelba lśni się, trudno jest brać na cel. Wszystko nam sprzyja; Huronowie mają wiatr przeciw sobie: cały dym poleci im w oczy; nam zaś nic niebędzie ćmiło wzroku. Ale otoż już kończą się zarosłe i nie masz żadnej dla nas zasłony. Bobry od sta lat zamieszkały te nadbrzeża: widzisz pan co tu pniów pozgryzanych! ledwo gdzie nie gdzie drzewo żyjące niby jeszcze.
Strzelec w kilku tych słowach dał trafny rys widoku, jaki otworzył się przed nimi. Rzeka płynęła tu nie jednostajnie, raz cisnąc się gwałtownie przez skaliste parowy, drugi raz rozlewając się szeroko na głębokie doliny. Wszędzie nad brzegami dawały się widzieć suche drzewa dawniej lub później pozbawione życia; jednych były już tylko pnie czarniawe, inne świeżo ogołocone z kory, zaledwo więdnieć poczynały. Kilka rozwalonych i mchem porosłych bobrowych chatek, czas jeszcze oszczędzał, jakby na świadectwo, że kiedyś całe pokolenia tych stworzeń zaludniały tę pustynię..
Nigdy strzelec z takiem natężeniem uwagi nie oglądał wszystkich stron okolicy, pośrzód której znajdował się teraz. Wiedział on że mieszkania Huronów były najdalej o pół mili i lękając się wpaśdź na jaką zasadzkę, z niespokojnością szukał bądź najmniejszego śladu nieprzyjaciół.
Raz lub dwa razy brała go chętka dać hasło do szturmu i ubiedz nieprzyjacielski oboz, lecz zawsze doświadczenie przedstawiało mu natychmiast całe niebezpieczeństwo tak zuchwałego kroku. Znowu więc nadstawiał ucha i z niecierpliwością pragnął usłyszeć jakikolwiek znak potyczki w stronie gdzie stał Unkas; ale nic nie przylatywało z tamtąd, prócz świszczącego wiatru, który w przestworach lasu zmiatając i wichrząc liście zapowiadał burzę. Nakoniec uprzykrzyła mu się ostrożność, poszedł za natchnieniem wrodzonej sobie odwagi i postanowił nie ociągać się dłużej.
Skoro wódz stojący na podsłuchach za krzakiem w pewnej odległości przed swoim oddziałem, dał rozkaz cichym głosem; wojownicy ukryci w parowie przy samém łożysku rzeki, zaczęli wysuwać się na brzeg wyniosły, jak żałobne cienie, i wnet wszyscy zgromadzili się koło niego. Sokole Oko wskazawszy palcem gdzie iść mieli, ruszył sam na przód. Delawarowie uszykowali się rzędem i szli za nim pojedynczo, tak ściśle stąpając w jego ślady, iż gdyby nie było Hejwarda i Dawida, pozostałby znak przechodu jednego tylko człowieka.
W tém zaledwo ukazali się na otwartém miejscu, dziesiątek wystrzałów razem dano do nich z tyłu; jeden Delawar podskoczywszy jak daniel ugodzony kulą, padł na ziemie bez ruchu.
— No! a właśnie lękałem się jakiegokolwiek czartowstwa podobnego rodzaju! — zawołał strzelec po angielsku i zaraz z szybkością błyskawicy dodał w języku Delawarów: — Prędko za drzewa, i strzelać!
Na te słowa cały oddział rozpierzchnął się tak szybko, ze nim Hejward ochłonął z zadziwienia, już sam tylko pozostał z Dawidem. Ale na szczęście Huronowie wzięli się do odwrotu i w tej chwili przynajmniej nie było niebezpieczeństwa dla nich. Przerwa ta potyczki nie trwała jednak długo; zaraz Sokole Oko ukazał się z ukrycia, dał ognia, i na czele swoich nacierając nieprzyjaciół cofających się zwolna, przeskakiwał od drzewa do drzewa to strzelając, to nabijając strzelbę.
Zdawało się z początku, ze bardzo mała liczba Huronów była w zasadzce; lecz im usuwali się dalej, tym więcej ich przybywało i wkrótce zebrały się siły zdolne wstrzymać, a nawet i odeprzeć Delawarów. Hejward wmięszał się pomiędzy walczących i naśladując ostrożność towarzyszów, strzelał ciągle kryjąc się i ukazując się naprzemian. Bitwa wzmagała się co raz bardziej. Huronowie zatrzymali się w odwrocie; obie strony stanęły na miejscu. Mało jednak było ranionych, bo każdy usiłował ile możności kryć się za drzewem i wtenczas tylko wychylał się trochę kiedy brał na cel.
Z tém wszystkiém położenie Delawarów zaczynało pogorszać się widocznie. Sokole Oko przewidywał bardzo dobrze co ich spotkać mogło, lecz nie miał sposobu temu zaradzić. Równie cofać się jak stać na miejscu było niebezpiecznie, bo nieprzyjaciel otrzymujcie ciągle nowe posiłki, rozszerzał skrzydła w ten sposób, że mała garstka wojowników strzelca, prawie nie mogąc już znaleść zasłony, musiała zwolnić ogień, a wkrótce spodziewała się bydź otoczoną przez całe pokolenie Huronów. W chwili tak okropnej obawy, krzyk wojenny i huk broni ręcznej rozległ się blisko tego miejsca, gdzie Unkas stał w głębokiej dolinie, daleko niżej od wzgórza, na którem Sokole Oko potykał się z zajadłością i rospaczą.
Nagły ten odgłos drugiej potyczki sprawił dla strzelca i jego towarzyszów najpomyślniejszy skutek. Nieprzyjaciel oczewiście podług pewnego planu wykonywał swoje obróty, lecz mylnie rachując liczbę zatajonego w lesie oddziału, zostawił zbyt małą siłę przeciw gwałtownemu natarciu młodego Mohikana. Gdy wiec wrzawa bitwy zaczęła zbliżać się co raz bardziej, Huronowie opasujący hufiec Sokolego Oka, zmiarkowawszy że ich towarzysze ulegają, pośpieszyli w większej części na główny punkt obrony.
Głosem i przykładem zagrzewając wojowników swoich, Sokole Oko dał natychmiast rozkaz nacierać na nieprzyjaciela, co podług ich sposobu toczenia bitew znaczyło posuwać się od drzewa do drzewa co raz bardziej naprzód, nie ukazując się jednak na widok. Attak ten szedł z początku pomyślnie, Huronowie musieli cofać się bez przestanku. Lecz skoro weszli w gęste zarosłe, zatrzymali się znowu i potyczka inny obrót wzięła. Ogień z obu stron równie był rzęsisty; wytrwałość oporu odpowiadała zapałowi napaści i nie można było zgadnąć na czyją szalę padnie los wygranej. Delawarowie nie stracili jeszcze ani jednego człowieka, ale z powodu mniej obronnego stanowiska, krew ich zaczynała już płynąć obficie.
Gdy tak znowu groziło niebezpieczeństwo, Sokole Oko znalazłszy zręczność wemknął się za tez same drzewo, za którém chronił się Hejward, i mając po prawej ręce większą część wojowników swoich gotowych na każde zawołanie, dawał szybkie lecz bezskuteczne wystrzały do nieprzyjaciół zasłonionych gęstwiną.
— Pan jesteś młody, majorze, — rzekł nakoniec do towarzysza, opierając się dla wytchnienia na ulubionej danielówce swojej; — jesteś młody, a zatém może kiedykolwiek zdarzy się panu dowodzić wojskiem przeciwko tym szatanom Mingom. Masz więc zręczność poznać zasady bitw indyjskich. Cała rzecz zależy na tém, żeby mieć rękę szybką, oko bystre i schronienie blizkie. Przypuśćmy, że pan komenderujesz teraz oddziałem wojsk królewsko amerykańskich: zobaczmyż jakbyś postąpił w tym razie.
— Kazałbym tych łotrów wysadzić na bagnety.
— Zapewne, takto rozumują wszyscy biali. Ale w tych pustyniach każdy wódz powinienby naprzód zapytać sam siebie, czy nie można by szczędzić choć jednego życia! Niestety! — dodał kiwając głową jak gdyby smutna myśl mu przyszła, — ze wstydem wyznać muszę, że przyjdzie czas kiedy w tych potyczkach koń będzie stanowił wszystko. Bydle więcej zdąży niż człowiek, i będziemy musieli nakoniec wziąść się do koni. Przypuść pan konia za dzikim; jak tylko raz wystrzeli, pewno nie zatrzyma się nigdy żeby nabić znowu.
— O tém pomówiemy lepiej innym czasem — przerwał Hejward; — a teraz czy mamy przypuścić attak?
— Nie rozumiem dla czego, jeżeli potrzeba wytchnąć chwil kilka, nie mielibyśmy obrócić tego czasu na pożyteczne uwagi, — odpowiedział strzelec łagodnie. — Attakować zbyt nagle, nigdy ja nie lubię, bo to zawsze bezpotrzebnie kilka głów kosztuje. Jednakże, — dodał nastawując ucha ku tej stronie, gdzie w oddaleniu dawał się słyszeć hałas bitwy, — może Unkas żąda naszej pomocy; trzeba rozpędzić tych łotrów, co nam zastępują drogę.
To rzekłszy, odwrócił się natychmiast z pewném już postanowieniem i głośno zawołał na swoich Indyan. Ci odpowiedzieli mu przeciągłym krzykiem i na dany znak każdy szybko obiegł koło swojego drzewa. Skoro tylu ukrytych nieprzyjaciół ukazało się razem, Huronowie chwycili się do strzelb i dali ognia, lecz z pośpiechu żaden nie trafił. Delawarowie natenczas nie dając im ani odetchnąć, wielkiemi susami rzucili się do nich, jak pantery na swą zdobycz. Nie ominęło to jednak, czego się strzelec obawiał: kilku starych, przebieglejszych nad innych Huronów, nie dało się oszukać tym sposobem; oszczędzili oni naboje i przypuściwszy Delawarów, blisko, trzech położyli trupem. Strata ta wszakże, bardziej jeszcze rozjuszyła towarzyszów Sokolego Oka: z wściekłością wpadłszy między gęste krzaki zmiatali wszystko cokolwiek im stawiło opor.
W alka siły na siłę nie trwała długo: Huronowie spiesznie ustępować musieli; lecz skoro ujrzeli się już na drugim brzegu zarośli bez żadnej zasłony za sobą, stanęli znowu i wzięli się do obrony z tą zajadłością, jaką okazuje zwierz drapieżny wyparty ze swojej jamy. W chwili krytycznej kiedy bitwa jeszcze raz zaczynała bydź wątpliwą, huk strzału rozległ się z tyłu Huronów, kula gwiżdżąc przeleciała trzebież bobrową i wnet pośrzód ich mieszkań dał się słyszeć potężny okrzyk wojny.
— To Sagamor! — zawołał strzelec, ogromnym głosem powtarzając krzyk przyjaciela; — wzięliśmy ich we dwa ognie, nie ujdą nam teraz!
Trudno jest wystawić sobie, do jakiego stopnia, niespodziany ten attak przeraził Huronów. Pozbawieni wszelkiej zasłony, nie myśląc już o żadnym sposobie odporu, wszyscy razem wydali krzyk rozpaczy i w ucieczce tylko szukali ratunku. Wielu ich natenczas padło od kul nieprzyjacielskich.
Nie zatrzymamy się nad opisem spotkania strzelca z Szyngaszgukiem i czulszych jeszcze powitań Dunkana z ojcem jego Aliny. Kilka słów powiedzianych na prędce wytłumaczyło wzajemnie stan rzeczy, a potem Sokole Oko przedstawując oddziałowi swemu Sagamora, złożył swą władzę w ręce naczelnika Mohikanów. Szyngaszguk przyjął dowództwo, do którego urodzenie i wziętość dawały mu niezaprzeczone prawo, z tą powagą, jaka szczególnie zaręcza posłuszeństwo wodzowi dzikich. Idąc za przewodnictwem strzelca nowy wódz i wojownicy jego poszli na powrót przez tez same zarosłe, co dopiéro były placem krwawej potyczki. Delawarowie znajdując swoich trupów ukrywali starannie, poległym nieprzyjaciołom zaś obdzierali głowy. Ponieważ zwycięzcy po tak żwawej utarczce potrzebowali wytchnienia, Sagamor kazał zatrzymać się na jednym pagórku gęstemi pokrytym drzewami. U nóg ich na wiele mil ciągnął się ciasny wąwóz zarosły lasem: w śrzodku tego parowu Unkas walczył przeciwko głównym siłom Huronów. Mohikan i jego towarzysze przystąpiwszy nad krawędź wzgórza słuchali pilnie. Wrzawa bitwy zdawała się co raz blizszą, ptastwo zaczęło przelatywać nad doliną, jak gdyby spłoszone hukiem, i wkrótce dym rozciągnięty poziomie wznosząc się nad drzewa, ukazał miejsce najzaciętszej potyczki.
— Zbliżają się w tę stronę, — rzecze Dunkan, skoro rozległ się nowy wystrzał ręcznej broni; — jesteśmy tak na samym śrzodku ich linii, że nie będziemy mogli działać skutecznie.
— Ciągną oni do tego dołu, gdzie najgęstsze drzewa, — odpowiedział strzelec, — i będziemy mogli uderzyć na nich z boku. A co, Sagamorze, zaraz będzie czas wydać okrzyk wojny i siąść im na kark. Ja tym razem pozostanę z wojownikami mojego koloru: ty mnie znasz, Mohikanie; bądź pewny ze ani jeden nie przejdzie tej rzeczki, co jest za nami, nie usłyszawszy huku danielówki.
Wódz indyjski stał jeszcze chwil kilka cały zajęty wrzawą bitwy, która zbliżając się widocznie, oznajmowała że Delawarowie brali górę, i nie piérwej zszedł z swojego miejsca, aż kule padając koło niego jak ziarna gradu przed burzą, przeświadczyły go iż równie przyjaciele jak nieprzyjaciele, byli już bliżej niżeli się spodziewał. Sokole Oko z towarzyszami swoimi ukrył się za gęstym krzakiem i czekał dalszych wypadków z tą niezachwianą spokojnością, jaką w podobnym razie, tylko samo przyzwyczajenie nadać może.
Wkrótce huk broni ognistej przestał powtarzać się po lasach i grzmiał tak czysto, jak gdyby strzelano na otwarłém polu. Nakoniec Huronowie wyparci z puszczy zaczęli ukazywać się jeden po drugim i zbierając się co raz gromadniej szykowali się za ostatniemi drzewami, gdzie pozbawionych dalszego ratunku rozpacz już tylko uzbrajała w męztwo. Hejward drżący z niecierpliwości nie mógł ustać na miejscu i zaiskrzone oczy ciągle zwracał na Szyngaszguka, zapytując go niby, czy nie czas już uderzyć. Lecz pełen powagi i godności wódz siedząc na urwisku skały, przypatrywał się bitwie tak spokojnie, jak gdyby był najobojętniejszym widzem.
— Czas już Delawarom dać ognia! — odezwał się nareszcie Dunkan.
— Nie jeszcze, nie, — odpowiedział strzelec; — kiedy nasi zbliżą się dosyć, Sagamor oznajmi ze jest tutaj. Patrz pan, łotry zbierają się za tą kupą sosen, jak pszczoły koło swej matki. Dalibóg, dziecko trafiłoby kulą w śrzodek tego roju.
W tem Szyngaszguk dał hasło, cały oddział jego strzelił razem i dziesiątek Huronów padło trupem. Na jego okrzyk wojny odpowiedziało radosne wołanie w lesie i tejże chwili rozległ się wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby tysiąc piersi wyzionęło go spoinie. Strwożeni Huronowie pierzchnęli na dwie strony, a przez złamany śrzodek ich szeregu, Unkas wyszedł z lasu na czele przeszło stu wojowników.
Rzucając rękoma w lewo i w prawo, młody wódz ukazywał nieprzyjaciół towarzyszom swoim. Rozerwane skrzydła Huronów uciekały w dwie przeciwne strony, zwycięzcy poszli za zbiegami w pogoń, rozdwoił się odgłos bitwy i oddalając się w rozmaitym kierunku niknął powoli w miarę tego, jak walczący zagłębiali się w puszczy. Jednak nieliczny hufiec Huronów gardząc ucieczką cofał się zwolna, jak gromada osoczonych lwów i wstępował na wzgórek, z którego tylko co Szyngaszguk ze swoim oddziałem pośpieszył do boju. Magua odznaczał się pomiędzy nimi, równie hardą i dziką, jak rozkazującą jeszcze postawą.
Zapamiętale rozsyłając wszystkich wojowników swoich na ściganie zbiegów, Unkas pozostał prawie sam jeden. Mimo to wszakże, skoro ujrzał Chytrego Lisa, żadnej więcej uwagi czynić niezdolny, wydał okrzyk wojny, i gdy czterech lub pięciu towarzyszów przyskoczyło do niego, bez względu na nierówność liczby, rzucił się ku nieprzyjaciołom. Magua śledząc każdy krok nienawistnego przeciwnika, skoro postrzegł że młody bohater, uniesiony niebacznym zapałem, sam się podaje pod jego ciosy, zatrzymał się z sercem drgającém od okrótnej radości; lecz w tém rozległ się krzyk z drugiej strony i Długi Karabin ukazał się na czele białych. Huron znowu wziął się do odwrotu i uchodził dalej na wzgórek.
Unkas ścigał tak zapalczywie, że prawie nie widział przyjaciół spieszących mu w pomoc. Próżno Sokole Oko wolał na niego żeby się nie narażał. Krok w krok idąc za nieprzyjaciółmi, zuchwale gardził ich strzałami i zmuszał uciekać tak szybko jak gonił. Szczęściem, zawzięte gonitwy te nie trwały długo, inaczej strzelec ze swoimi pozostałby w tyle, a młody Mohikan padłby ofiarą zbytecznej odwagi. Lecz nim co podobnego stać się mogło, zwyciężeni i zwycięzcy niemal razem wpadli do wsi Wyandotów.
Na widok mieszkań swoich nowém męztwem zagrzani Huronowie, stanęli raz jeszcze i z wściekłością rospaczy walczyli przed ogniskiem rady. Nigdy wicher nie przelatuje takim pędem i z tak okropném spustoszeniem, jak przeszła ta bitwa. Siekiera Unkasa, strzelba Sokolego Oka i silne jeszcze ramię Munra, tyle dokazywały cudów, że wkrótce trupy pokryły ziemię. Jednakie Magua, mimo swą zuchwałość i bezustanne narażanie się na ciosy szukających go nieprzyjaciół, pozostał w życiu. Rzekł by kto, że podobnie jak owych rycerzy znajomych nam z legend i bajek starożytnych, bronił go talizman jakiś. Skoro już w koło niego wszyscy towarzysze polegli, wydając krzyk okropny, w którym obok największej wściekłości wyrażała się rospacz, Lis Chytry z dwoma tylko pozostałymi przyjaciółmi opuścił plac potyczki, zostawując Delawarów zajętych zbieraniem krwawych łupów zwycięztwa.
Lecz Unkas, który go dotąd nie mógł upatrzyć w tłumie, postrzegłszy teraz rzucił się za nim w pogoń. Sokole Oko, Hejward i Dawid pośpieszyli w ślady swojego przyjaciela; mimo wszelką usilność jednak, strzelec ledwo zdołał zbliżyć się do niego o tyle, aby w przypadku mógł mu dać pomoc. Zdawało się raz, że Magua chciał odwrócić się jeszcze i probować czyliby mu nie udało się nasycić swej zemsty, ale odepchnąwszy myśl tę zaledwo powstałą, tuż przed nadchodzącymi nieprzyjaciółmi wemknął się między gęste krzaki i wpadł do znajomej czytelnikowi jaskini. Sokole Oko widząc ze już Lis Chytry ujść im nie potrafi, wykrzyknął z radości i na czele swoich towarzyszów czém prędzej wskoczył za nim do pieczary, żeby nie stracić go z oczu. Kiedy tak przebiegali długie i ciasne wydrążenie pod ziemią, tłumy kobiét i dzieci z przeraźliwym wrzaskiem uciekały przed nimi. Przy słabém i grobowém świetle lochu można je było wziąść za duchy albo cienie pierzchające na widok żyjących.
Ale Unkas nie widział nikogo prócz Magui; jego jednego szukał oczyma, jego pilnował się kroków. Hejward i strzelec powodowani temże samém, chociaż nie tak mocném, uczuciem, ścigali go również. Lecz im bardziej posuwali się w głąb lochu, tym większa ogarniała ich ciemność; a nieprzyjaciele doskonale znając drogę uchodzili im z rąk prawie i nakoniec znikli zupełnie. Wtém biała suknia mignęła w ciasném przejściu prowadzącém jak się zdawało na wierzchołek góry.
— To Kora! — zawołał Hejward głosem drżącym od zbytku wzruszenia.
— Kora! Kora! — powtórzył Unkas, jak daniel wyskakując naprzód.
— To ona, — odezwał się strzelec. — Nie lękaj się pani, my tutaj, my jesteśmy tutaj!
Widok nieszczęśliwej ofiary dodał im nowego zapału, można powiedzieć skrzydeł. Ale droga stawała się co raz bardziej przykra, zawalona urwiskami głazów i w niektórych miejscach prawie nie podobna do przebycia. Unkas rzucił strzelbę która była mu na zawadzie i biegł zapamiętale, Hejward uczynił toż samo, lecz wkrótce poznali swą nieroztropność, bo Huronowie w ucieczce przez wazką pieczarę, znaleźli czas dać ognia do goniących za nimi i kula lekko zraniła młodego Mohikana.
— Trzeba ich dognać! — zawołał strzelec, prawie z rozpaczy nadzwyczajnym skokiem wyprzedzając towarzyszów; — łotry nie mogą chybiać do nas w tém miejscu, a sami, widzicie zasłaniają się swoją niewolnicą.
Niezważając na te słowa, albo raczej nie słysząc ich, przyjaciele Sokolego Oka poszli jednak za jego przykładem, i przez niesłychane usiłowania wkrótce dokazali tyle, że mogli już widzieć Korę ciągnioną przez dwóch Huronów, a przed nimi Maguę pokazującego drogę. W tém nagle światło dzienne wpadło do jaskini; postacie prześladowców i nieszczęśliwej ofiary, mignęły po skalistej ścianie i znikły zaraz. Niejakiś szał rozpaczy podwoił i tak już nadludzkie prawie siły Unkasa i Hejwarda. Postrzegłszy otwór wyskoczyli obadwa z pieczary ujrzeli nieprzyjaciół uchodzących na stromą górę.
Droga była niezmiernie spadzista i usiana kamieńmi. Z długą rusznicą w ręku nie mogąc biedź tak śpiesznie, a może też mniej żywą zagrzewany troskliwością o los branki, strzelec pozostał za Hejwardem, obu zaś Unkas wyprzedził. Tym porządkiem pędząc przesadzali urwiska i przepaści, które w innym razie zdawałyby się im niedostępnemi. Nakoniec znój ich wynagrodzony został; zbliżyli się znacznie do Huronów, opóźniających się z powodu Kory.
— Stójcie, psy Wyandoty! — zawołał Unkas z wierzchołka skały grożąc podniesionym tomahawkiem; — oddajcie nam dziewczynę Delawarów!
— Ja nie pójdę dalej, — zawołała Kora wstrzymując się nagle nad brzegiem głębokiej rozpadliny prawie u szczytu góry — Lepiej mię zabij, przeklęty Huronie; nie pójdę dalej!
Dwaj Huronowie będący przy niej z obu stron, natychmiast podnieśli tomahawki z tą radością okrutną, z jaką podług powszechnego mniemania, szatani chwytają się do złego. Lecz Magua wstrzymał ich ciosy, powyrywał z rąk maczugi i rzucił daleko, a dobywszy noża, z twarzą wyrażającą najgwałtowniejsze i najsprzeczniejsze namiętności, rzekł do swojej niewolnicy:
— Kobiéto, wybieraj: wigwam albo nóź Chytrego Lisa!
Kora nie zwróciwszy ku niemu jednego spojrzenia padła na kolana, twarz jej przybrała jakiś wyraz nadzwyczajny; wznosząc oczy i ręce do nieba, wymówiła cichym, lecz pełnym ufności głosem:
— Boże, oddaję się tobie; czyń ze mną co ci się podoba!
— Kobiéto, — chrapliwie powtórzył Magua, — wybieraj!
Lecz Kora jaśniejąca spokojnością jak anioł, nie słyszała tych nalegań i żadnej nie dała odpowiedzi. Huron drżąc cały podniósł nóż w górę i wnet opuścił rękę, jakby niepewny co miał czynić. Zdawało się że gwałtowna walka szarpała jego duszę, po chwili jednak znowu podniósł broń zabójczą, ale wtem krzyk przeraźliwy rozległ się nad jego głową. Unkas nie mogąc wytrzymać dłużej z niezmiernej wysokości rzucił się na wazką krawędź skały, gdzie stał morderca. Magua zwrócił oczy w górę, a tymczasem jeden z towarzyszów jego, mając swobodną porę, utopił nóż w piersiach dziewicy.
Postrzegłszy to Huron jak tygrys skoczył rozgniewany na swego przyjaciela; lecz w tejże chwili rozdzielił ich Unkas z wielkiego pędu padając pod nogi Chytrego Lisa. Potwór ten zapomniał natychmiast o innym przedmiocie swej zemsty, a bardziej jeszcze rozjątrzony zabójstwem dopiero popełnioném w jego oczach, z piekielnym okrzykiem podle ugodził w plecy przypadkiem obalonego Unkasa. Młody bohater zerwał się jeszcze, nakształt ranionej pantery, i w ostatniém wysileniu położywszy trupem mordercę Kory, sam znowu upadł na ziemię; a chociaż nie zdolny dać najmniejszego oporu, dumnym i nie ustraszonym wzrokiem zdawał się mówić Chytremu Lisowi, coby uczynił gdyby mu sił nie brakło. Okrótny Magua porwał natenczas młodego Mohikana za bezwładną już rękę i trzy razy pchnął nożem między żebra, nim oczy jego z wyrazem najgłębszej wzgardy, ciągle utkwione w twarz nieprzyjaciela, powlekła mgła śmiertelna.
— Stój! stój! Huronie, — wołał Hejward na wierzchołku skały głosem przenikającym; — miej litość nad innymi, jeżeli chcesz sam doświadczyć litości!
Zwycięzca Magua spojrzał na młodego żołnierza i ukazując mu oręż cały zbroczony we krwi nieszczęśliwych ofiar, wydał krzyk tak okropny, tak dziki i tak dobrze malujący jego barbarzyński tryumf, iż wojownicy potykający się jeszcze na dolinie, więcej niż o tysiąc stop pod nim, nie potrzebowali tłumaczenia co ten głos znaczył. Wnet po nim rozległy się straszliwe groźby i ukazał się strzelec, sadząc przez głazy i przepaści tak szybkim i pewnym krokiem, jak gdyby jakaś władza niewidzialna unosiła go w powietrzu. Lecz kiedy przybył na miejsce rzezi, znalazł już tylko okrwawione trupy.
Sokole Oko jedne rzucił na nie spojrzenie i zaraz wzrok swój bystry podniósł na górę, prawie prostopadle sterczącą przed nim. U samego jej wierzchołka stał jakiś człowiek w groźnej postawie, z rękoma wzniesionemi nad głowa. Nie przypatrując się długo, strzelec zmierzył do niego; lecz w tém odłam skały spadając nagle i gniotąc jednego ze zbiegów odkrył całą osobę i pozwolił wyraźniej widzieć gniewem zapaloną twarz poczciwego Gammy. W tém Magua wyszedł z głębokiej jamy, z najzimniejszą obojętnością przestąpił zwłoki ostatniego towarzysza, wielkim susem przeskoczył szeroką rozpadlinę i zaczął wstępować na skałę, gdzie już pociski Dawida szkodzić mu nie mogły. Jednę jeszcze pozostawało mu przesadzić przepaść, żeby bydź bezpiecznym zupełnie, kiedy zatrzymał się w pędzie i rzucając na strzelca urągające spojrzenie, zawołał:
— Biali psy! Delawarowie baby! Magua zostawuje ich między skałami krukom na pastwę!
To rzekłszy rozśmiał się okropnie i skoczył z całej siły, lecz nie dosięgną! przeciwnego brzegu i padając uczepił się rękoma za gałęzie krzaku rosnącego nad urwiskiem. Sokole Oko krok w krok gonił za nim, tak trzęsąc się cały, ze koniec jego strzelby podniesiony nieco w górę drgał jak listek od wiatru. Nie mordując się daremnie Lis Chytry, opuścił się w dół ile wystarczała mu długość ramion, a znalazłszy o co oprzeć nogę, dźwignął się nagle i zdołał kolana zarzucić na krawędź skały. Wtenczas dopiéro, kiedy skupiła się jego postać, strzelec wziął go na cel. Okoliczne skały nie były bardziej nieruchome od rusznicy Sokolego Oka, w chwili wystrzału. Huron opuścił ręce i głowę w tył odrzucił, mocno jednak klęcząc na miejscu. Utkwiwszy potém w nieprzyjaciela wzrok zagasły chciał jeszcze skinieniem pokazać, że nie dba o niego; lecz siły go odbiegły, przechylił się na wznak i poleciał w przepaść, gdzie przeznaczenie grób mu wyznaczyło.


ROZDZIAŁ VIII.

Nakoniac zemsty dzień żądany świeci,

Srogich plac mordów żre Muzułman krwawy,
A tryumfalny głos Hellady dzieci
Rozległ się pieniem wolności i sławy.
Ty coś zwycięztwem wsławił kres tej wojny
Cny Botzarysie! dzielne grono bratnia
Z pychą, bez żalu, opuszczasz spokojny,

W spadku im czyny rzucając ostatnie.
Halleck.

Nazajutrz o świcie pokolenie Lenapów przedstawiało tylko obraz smutku i żałoby. Ucichła wrzawa bitwy, a zwycięztwo więcej niż zemstę przyniosło dla nich, bo od wieków nienawistny im ród Mingów całkiem wyniszczony został. Milczenie i ciemność panujące na miejscu, gdzie był oboz Huronów, tłumaczyły nadto los koczowniczej tej hordy. Chmury kruków, już na wierzchołkach gór uganiając się o zdobycz, już z chrzęstem skrzydeł tłumnie wpadając w szerokie przerwy lasu, obmierzłym wskazywały sposobem gdzie było życie, gdzie śmierć jest teraz. Słowem, oko najmniej oswojone z widokami, jakie zbyt często zdarzają się na pograniczu dwóch pokoleń nieprzyjaznych, poznałoby od razu okropne ślady zemsty Indyjskiej.
Jednakże piérwsze promienie słońca zastały Lenapów we łzach. Nie było słychać żadnego okrzyku zwycięztwa, żadnego pienia tryumfu. Ostatni wojownik obdarłszy resztę głów nieprzyjacielskich, wrócił już z pola bitwy, i zaledwo zdołał zmyć ślady krwawych dzieł swoich, śpieszył do spółobywateli, by ubolewać z nimi razem. Duma i zapał ustąpiły miejsca pokorze: po okrzykach zemsty, rozległy się jęki najgłębszego żalu.
Chaty stały pustkami: ktokolwiek uszedł śmierci, biegł na przyległą równinę i łączył się do tłumu, w ponurem i uroczystém milczeniu składającego ogromne koło. Mimo różnicę dostojeństwa, płci i wieku, wszystkich jedno przejmowało uczucie, wszystkich oczy były utkwione w jedno miejsce wewnątrz koła, gdzie znajdował się przedmiot tak dotkliwej i powszechnej boleści.
Sześć dziewcząt Delawarskich z rozpuszczonemi po ramionach uplotami długich i czarnych włosów, zaledwo śmiejąc podnieść kiedy niekiedy rękę, rzucało wonne ziółka albo leśne kwiatki na mary uplecione z roślin, pachnących, na których pod baldakinem z tkanin indyjskich zrobionym na prędce, spoczywały martwe zwłoki czułej, szlachetnej, pełnej zapału Kory. Piękna jej postać uwinięta była w mnóstwo również prostych zasłon, a twarz tak niegdyś czarująca wdziękiem, ukryta na zawsze przed wzrokiem śmiertelnych. U nóg jej siedział smutkiem przywalony Munro. Szędziwa głowa jego schylona prawie aż do ziemi, wyrażała korne poddanie się woli Opatrzności; lecz na czole malowała się najgłębsza boleść. Przy nim Gamma z głową wystawioną na promienie słońca, ciągle tkliwy wzrok przenosił od przyjaciela, którego tak trudno było mu pocieszać, na książkę, w której tylko mógł czerpać siły i sposoby do tego. Nieco dalej Hejward oparty o drzewo starał się ukrywać wzruszenia żalu przewyższające moc jego charakteru.
Jakkolwiek dopiéro opisany widok był melancholiczny i smutny, smutniejszy jednak przedstawiał się na drugim brzegu koła. Unkas jak gdyby był żywy, siedział ubrany w najkosztowniejsze ozdoby, jakich tylko bogactwo jego pokolenia dostarczyć mogło. Najrzadsze pióra powiewały mu nad głową, w skrzepłem ręku połyskiwał jeszcze groźny oręż, na szyi i ramionach lśniło się mnóstwo kanaków i medali wszelkiego rodzaju, chociaż zagasłe jego oczy i twarz ostygła, przerażającą stawiły sprzeczność obok tego przepychu, którym duma starała się go otoczyć.
Na przeciw nieszczęśliwego syna, stał Szyngaszguk bez żadnej broni, bez żaddnej ozdoby, bez żadnego malowidła, prócz świetnego herbu żółwia raz nazawsze wypiętnowanego mu na piersiach. Od chwili jak się zgromadziło pokolenie, stary Mohikan nie spuścił oka z martwej twarzy swojego Unkasa. Wzrok jego był tak osłupiały, postać tak nieruchoma, iż gdyby nie konwulsyjne zżymania się, do jakich czasem boleść żalu doprowadzała ojca, a ciągła spokojność śmierci na obliczu syna, obcy przychodzień nie mógłby zgadnąć, kto z nich dwóch był pozbawiony życia.
Obok Szyngaszguka, strzelec w najgłębszém zadumaniu, z głową zwieszoną, opierał się na tej broni, co nie zdołała uratować jego przyjaciela. Trochę dalej Tamemund utrzymywany przez starszyznę pokolenia, zajmował mały wzgórek, skąd jednym rzutem oka mógł widzieć cały swój lud posępny i niemy.
We wnątrz, lecz blizko brzegu koła znajdował się jakiś przybylec w cudzoziemskim mundurze. Za kołem zaś, kilku konnych sług jego ż loźnym koniem stało jakby w gotowości do dalekiej drogi. Mundur jego pokazywał, iż należał do orszaku naczelnika Kanady: wyprawiony zapewne z poselstwem pokoju, gdy dzika popędliwość sprzymierzeńców uprzedziła tego starania, musiał zostać tylko cichym widzem wypadków sprzeczki, której zapobiedz nie zdołał.
Słońce już ubiegło czwartą część dziennej drogi, a ciągle jeszcze od wschodu jutrzenki niema bezwładność, godło opłakiwanej śmierci, ogarniała strapione pokolenie. Żaden głos nie odezwał się, prócz kilku łkań przytłumionych, żaden ruch nie dał się postrzedz, prócz składania niewinnych ofiar przez młode rowiennice Kory. Rzekłby kto że wszystkiemi osobami w dziwném tém widowisku, były posągi kamienne.
Nakaniec mędrzec wyciągnąwszy ramiona oparł się na barkach starych towarzyszów swoich i powstał z trudnością, tak wycięczony i słaby, jak gdyby od dnia wczorajszego, kiedy jeszcze z uczuciem i mocą przewodniczył radzie narodowej, przywalił go ciężar całego wieku. — Mężowie Lenapy! — odezwał się potém ponurym, wieszczym głosem, — oblicze Manitu jest za obłokiem, oczy jego odwróciły się od was, uszy są zamknięte, usta nie dają wam odpowiedzi. Nie widzicie go, a jednak karzą was wyroki jego. Otwórzcie serca, nie dopuszczajcie się kłamstwa. Mężowie Lenapy! oblicze Manitu jest za obłokiem.
Głębokie i uroczyste milczenie nastąpiło po tych prostych i strasznych słowach, jak gdyby duch czczony od pokolenia sam przemówił. Wśród skruszonych i nieruchomych tłumów ludu, jeden Unkas zdawał się bydź istotą żyjącą.
Po kilku minutach, cichy, słodki szmer jakiś, rozpoczął pewien rodzaj pienia na cześć ofiar wojny. Był to smutny, płaczliwy, przejmujący duszę głos kobiet. Śpiewaczki nie miały słów ułożonych wcześnie, lecz koleją jedna po drugiej nucąc tę niby modlitwę pogrzebową, wyrażały co im uczucie lub wzruszenie natchnęło.
Niekiedy gwałtowne łkania i jęki przerywały śpiewanie, a wtenczas dziewczęta otaczające Korę, rzucając się na ziemię w szaleństwie żalu, rozmiatały kwiaty własną usypane ręką. Lecz skoro tylko pierwszy zapęd smutku uciszać się zaczynał, śpieszyły znowu opłakiwanej przywracać te oznaki niewinności i dobroci. Pieśni ich chociaż rozerwane składały jednak pewien ciąg pochwał Unkasa i Kory.
Jedna z tych dziewcząt, urodzeniem i przymiotami wyższa nad towarzyszki, będąc przeznaczona opiewać młodego wojownika, wystąpiła naprzód i zaczęła od skromnego wyliczania cnót jego. Wyrażeniom jej szczególniejszy nadawały wdzięk owe obrazy wschodnie, co niegdyś zapewne przez Indyan z drugiego końca lądu przyniesione, są niejakoś ogniwem łączącém historją dwóch światów. Nazywała go panterą swego pokolenia; wystawiała przebiegającego wzgórza krokiem tak lotnym, że noga jego nie zostawiała śladu na piasku, sadzącego ze skały na skałę z wdziękiem i lekkością młodego danielka. Oko jego porównała do gwiazdy błyszczącej w noc ciemną; głos podczas bitwy, do gromu zagniewanego Manitu. Przypomniała mu nakoniec matkę rozwodząc się nad tém, jakie to było dla niej szczęście mieć takiego syna; prosiła go żeby przy pierwszem spotkaniu się z nią w krainie duchów powiedział, że dziewczęta Delawarskie łzami oblewając mogiłę jej syna, nazywały ją błogosławioną.
Po niej nastąpiły inne i tkliwszym jeszcze głosem, z delikatnością płci ich właściwą uczyniły wzmiankę o cudzoziemce, którą śmierć razem z bohaterem wydzierając ziemi, pokazała, ze duch wielki chciał ich połączyć na zawsze. A jeżeli towarzyszka jego nie miała wiadomości najgłówniejszych, jeżeli nie była zdatna do wszystkich usług, których taki, jak on wojownik wymagać miał prawo, prosiły go o łagodność i pobłażanie, bo jej nikt nie uczył. Bez żadnego cienia zazdrości rozwodziły się potém nad niezrównanemi jej wdziękami, nad mocą szlachetnej odwagi, nad mnóstwem przymiotów wynagradzających aż nadto brak wychowania.
Dalsze później z kolei głosem czucia i miłości przemawiając do młodej cudzoziemki, starały się ją przekonywać, że nie powinna była lękać się o siebie, że jej szczęście jest zapewnione, bo strzelec zdolny opędzić wszystkie jej potrzeby idzie z nią razem, bo wojownik silniejszy od wszystkich niebezpieczeństw czuwa nad nią. Podróż jej będzie spokojna i ciężar lekki, tylko niech się nie smuci daremnie po przyjaciołach dzieciństwa, po miejscach pobytu jej ojców. Wszakże w świętych lasach, gdzie polują duchy Lenapów, są równie uśmiechające się doliny, równie przezroczyste źrzódła, równie piękne kwiaty, jak w niebie białych. Napomniały jednak przy tém, żeby była troskliwą o swego towarzysza, i nie zapominała nigdy o różnicy, jaką mądry Manitu między nią a nim położył.
W tém ożywiając się nagle, wszystkie razem zaczęły znowu opiewać przymioty Mohikana. Miał on szlachetność, męztwo, odwagę, wszystko co wojownikowi przystoi, co młodej dziewczynie podobać się może. Kształcąc potém myśli swoje w subtelne, oddalone obrazy, dały do zrozumienia, że chociaż tak krótko bawił pomiędzy niémi, skłonność jego serca nie uszła przenikliwości płci ich właściwej. Dziewczęta Delawarskie nie miały dla niego powabu; pochodząc z narodu Sagamorów, co niegdyś brzegi wód słonych posiadał, przylgnął sercem do ludu mieszkającego śrzód mogił jego przodków. Z resztą czyliż nie dawała się wytłumaczyć ta skłonność? Wszystkich oczy postrzedz mogły, ze biała dziewczyna była krwi czystszej niżeli cały jej naród; że potrafiłaby znosić trudy, i niebezpieczeństwa życia pędzonego w lasach. A teraz, — dodały nakoniec, — Duch wielki przeniósł ją na miejsce, gdzie wiecznie szczęśliwa będzie.
Zmieniwszy potém głos i przedmiot, wspomniały o jej towarzyszce płaczącej w blizkiém mieszkaniu. Łagodny, czuły jej charakter porównały do czystych nieskażonych gwiazdek śniegu, co równie łatwo topnieją od słońca, jak powstają od mrozu; pukle światłych jej włosów do splotów młodej latorośli winnej; błękit oczu do sklepienia niebios; delikatność płci do białego obłoczka zrumienionego pierwszym promieniem słońca. Lecz chociaż przez spólność żalu życzliwe dla młodego wodza białych, chociaż nie wątpiły o jego przywiązaniu ku Alinie, chociaż strzegły się wyraźnie czynić różnicy, można jednak było poznać, że nie upatrywały w niej tak wielkich przymiotów jak w Korze.
Podczas smutnych i słodkich tych pieśni w całém zgromadzeniu najgłębsza panowała cichość; przerywały ją tylko niekiedy gwałtowne wybuchnienia żalu. Delawarowie słuchali jakby oczarowani jakimś urokiem: na wyrazistych ich twarzach dawało się czytać każde odcienie powszechnie udzielających się wzruszeń. Dawid nawet uczuł ulgę słysząc tak miłe głosy, i kiedy już śpiewy ucichły, w oczach jego błyszczało jeszcze żywe rozrzewnienie.
Strzelec, który z pomiędzy białych jeden tylko rozumiał język Delawarów, podniosł trochę głowę, żeby niestracić żadnego słowa dziewcząt; lecz kiedy zaczęły wystawiać życie Unkasa i Kory w lasach szczęśliwych, wstrząsnął głową jako człowiek znający błąd prostej ich wiary i znowu schyliwszy czoło ku ziemi, aż do końca żałobnego obchodu stał zamyślony. Szczęściem wyrazy dzikich nie zrozumiałe dla Hejwarda i Munra, nie mogły obudzać ich żalu.
W pośrzód rozrzewnionych Delawarów, jeden Szyngaszguk był wyjątkiem; osłupiałe oczy jego, ani razu nie zwróciły się w stronę; podczas najtkliwszych wyrzekań, żaden rys jego twarzy nie okazał najmniejszego wzruszenia duszy. Martwe i zimne ciało syna, było dla niego wszystkiém: zdawało się, że stracił wszystkie zmysły prócz wzroku i dla tego tylko żył jeszcze, żeby patrzał na tę twarz, co tak mile przed tém uśmiechała się do niego, a teraz na zawsze miała bydź ukrytą przed nim.
W tém mąż poważnej i surowej postawy, wojownik sławny z dzieł wielu, a mianowicie z zasług położonych w ostatniej bitwie, powoli wystąpił z tłumu i zbliżył się do zwłok Unkasa.
— Dla czego ty nas opuściłeś, zaszczycie „Wapanaków? — rzecze do młodego wojownika, jak gdyby ten mógł go słyszeć; — życie twoje nie trwało nad chwilę, lecz blask twojej sławy był jaśniejszy od słonecznego ognia. Poległeś młody zwyciężco; ale seciny Wyandotów poszły przed tobą torować ci ścieszkę śrzód cierni, do świata duchów. Któżby pomyślał widząc ciebie na polu bitwy, że mogłeś umrzeć? Kto kiedykolwiek przed tobą wskazywał Utsawie drogę do boju? Nogi twoje były lżejsze od skrzydeł orlich, ręka cięższa od gałęzi spadającej z wierzchołka sosny, głos podobny do Manitu grzmiącego w obłokach. Słowa Utsawy bardzo są słabe, — dodał smutnie; — boleść przeszyła mu serce; zaszczycie Wapanaków, dla czego nas opuściłeś?
Po Utsawie inni wojownicy przystępowali koleją, aż póki wszyscy znakomitsi wodzowie w narodzie, nie oddali ostatniego hołdu towarzyszowi broni. Potém znowu najgłębsza cichość nastała.
Wśrzód tej ciszy podniósł się jakiś szmer głuchy i lekki nakształt brzmienia muzyki oddalonej. Głos ten z razu, tak słabo i niewyraźnie uderzał uszy, że nie można było zgadnąć skąd pochodził; lecz powoli zaczął nabierać mocy i dźwięku; wkrótce dały się słyszeć jęki, wyrzekania, żale, a niekiedy i słowa przerywane. Drżące usta Szyngaszguka wyjawiły nakoniec, że to on chciał przyłączyć swój głos do pochwał oddawanych jego synowi. Wszystkie oczy przez poszanowanie dla ojcowskiego smutku, spuściły się ku ziemi; żaden znak nie wydawał uczuć jakich doświadczali Delawarowie, chociaż na ich twarzach i w samych postaciach nawet można było czytać, że słuchali z tak chciwą i natężoną uwagą, jaką dotąd Tamemund tylko mógł zjednać.
Lecz pilność ta, była daremną; głos zaczął drżeć, upadać, mieszać się i niknąć, jak przelotne echo muzyki unoszone wiatrem. Usta Sagamora zamilkły i oczy znowu zwróciły się na Unkasa, cała postać skrzepła została bez ruchu, jak utwór z rąk wszechmogącego upuszczony przed wlaniem duszy. Delawarowie widząc, że nieszczęśliwy ojciec nie dość był przygotowany do zniesienia ostatniego ciosu, dali mu jeszcze chwil kilka, a tym czasem przez wrodzony sobie instynkt delikatności, całą uwagę zwrócili niby na pogrzebowy obchód młodej cudzoziemki.
Jeden z najstarszych wodzów dał znak kobiétom otaczającym ciało Kory; dziewczęta natychmiast wzięły mary i niosąc je powolnym, mierzonym krokiem, cicho i żałośnie opiewały przymioty nieboszczki. Gamma, który pilnie przypatrywał się tym obrzędom tak pogańskim dla niego, oparł się na ramieniu półkownika i szepnął mu do ucha:
— Panie, wszakto już niosą zwłoki twojego dziecka, nie pójdziemyż za niemi, nie zmówiemyż przynajmniej na mogile chcześciańskiego pacierza?
Munro zadrgał, jak gdyby głos trąby ostatecznego sądu obił się o jego uszy; rzuciwszy potém w koło siebie bolesne i niespokojne spojrzenie, powstał z ziemi i poszedł za ciałem córki krokiem żołnierza, lecz z sercem ojca upadającém pod ciężarem żalu. Otoczyli go również przejęci smutkiem przyjaciele; sam nawet młody oficer francuzki towarzyszył mu wzruszony mocno, zbyt wczesnym i gwałtownym zgonem tak pięknej kobiéty. Skoro tylko wszystkie Delawarki podług wskazanego sobie porządku zajęły miejsca w orszaku żałobnym, mężowie pokolenia Lenapów ścisnęli się w gromadę i znowu opasali Unkasa milczącym i nieruchomym tłumem.
Dół dla Kory był wykopany na małym wzgórku, gdzie kilka młodych i bujnych sosen, rzucało cień posępny. Dziewczęta przybywszy tutaj, złożyły swój ciężar na ziemi, i z cierpliwością odznaczającą Indyanki, a z nieśmiałością właściwą ich wiekowi, czekały żeby ktokolwiek z przyjaciół Kory upoważnił ich do dalszej czynności pogrzebowej. Nakoniec strzelec, który jeden tylko znał ich zwyczaje, odezwał się po delawarsku:
— Wszystko to dobrze co moje córki zrobiły; biali dziękują im za to.
Zadowolone tą pochwałą dziewczęta, włożywszy ciało do trumny z kory brzozowej zręcznie, a nawet wytwornie zrobionej, spuściły je w ciemne i wieczne jego mieszkanie. Zwyczajnym porządkiem potém, w milczenia przykryto mogiłę ziemią pomieszaną z gałęźmi i liśćmi, a oddawszy ostatnią tę posługę młode Delawarki zatrzymały się jeszcze, jakby nie wiedząc czy miały wypełniać dalsze obrządki używane w ich narodzie. Strzelec natenczas przemówił znowu:
— Kobiéty moje spełniły już wszystko; duchy ludzi białych nie potrzebują ni żywności, ni odzieży. Teraz, — dodał poglądając na Dawida, który otworzywszy książkę gotował się zaintonować pieśń świętą., — ja sam zostawuje resztę temu, co lepiej ode mnie zna zwyczaje chrześcian.
Indyanki skromnie usunęły się na stronę i odegrawszy w smutném widowisku główną role, zajęły miejsca prostych widzów. Przez cały ciąg gorących modłów Dawida, żaden znak zadziwienia lub niecierpliwości nie okazał się na ich twarzach; słuchały tak uważnie, jak gdyby mogły rozumieć jego słowa, jak gdyby podzielały z nim uczucie skruchy, ufności i nadziei.
Wzruszony tém wszystkiém co dopiero miał przed oczyma, a może tez wewnętrzném wzniesiony uczuciem, psalmista przewyższył sam siebie. Głos jego pełny i mocny po tkliwych i żałosnych jękach dziewcząt, nie tracił bynajmniej na porównaniu, a hymn święty wyraźnie i na jednostajną notę śpiewany tę miał jeszcze zaletę, ze ci dla których szczególnie był przeznaczony mogli go rozumieć. Poważna i uroczysta cichość panowała w całém zgromadzeniu.
Kiedy Gamma zakończył ostatnię sztrofę, niespokojne i bojaźliwe spojrzenia, a razem troskliwsze jeszcze wystrzeganie się najmniejszego szmeru, dały poznać: iż wszyscy obecni postrzegli, ze ojciec nieszczęśliwej ofiary ma przemówić. Jakoż Munro, widząc: iż przyszła mu pora wypłacić dług, który za najcięższą próbę mocy nad sobą uważać można, odkrył białe swe włosy i przybrawszy postać mężną, podniosł naprzód oczy na tłum otaczający, a potém dał znak strzelcowi, żeby go słuchał, i odezwał się w te słowa:
— Powiedz tym dziewczętom, co tyle okazały czułości i dobroci, że przywalony wiekiem i cierpieniami starzec, dziękuje im z głębi serca. Powiedz, ze Najwyższa Istota, którą wielbimy wszyscy, odpłaci im za ich litościwą uczynność, wtedy gdy bez względu na różnicę płci, dostojeństwa i koloru, wszyscy staniemy u podnoża Jej tronu.
Strzelec pilnie wysłuchawszy tych słów drżącym wymówionych głosem, wstrząsnął głową jak gdyby powątpiewał o czém, i odpowiedział:
— Mówić do nich w ten sposób, jest toż samo, co im dowodzić, że śnieg nie pada w zimie, albo że słońce najmocniej doskwiera nie w tenczas, kiedy liścia na drzewach nie masz. — Obrócił się potém do kobiét i oświadczył im wdzięczność Munra, starając się podług swego mniemania zastosować wyrazy do pojęcia słuchaczów.
Nieszczęśliwy starzec znowu już był opuścił głowę na piersi, i pogrążył się w smutku ponurym, lecz młody Francuz z lekka dotknął się do jego ramienia, i ukazał naprzód kilku młodych Indyan przynoszących lektykę zamkniętą, a potém słońce.
— Rozumiem Waćpana, odpowiedział Munro usiłując mówić głosem mocnym — rozumiem. Tak niebo chciało; podaję się jego woli. Koro, dziecię moje! jeżeli błogosławieństwo ojca pogrążonego w rospaczy może dójść aż do ciebie, przyjmij je razem z gorącą modlitwą moją! Jdźmy, panowie, — dodał poglądając w koło siebie z udaną spokojnością, chociaż boleści szarpiącej jego serce nie mógł ukryć zupełnie, — idźmy, nie mamy już tu nic do czynienia.
Hejward chętnie pośpieszył oddalić się z tego miejsca, gdzie go męztwo lada moment gotowe było opuścić. Tym czasem jednak kiedy dalsi towarzysze wsiadali na koń, zbliżył się do strzelca i przypomniał mu obietnicę zobaczenia się w wojsku angielskiém. Dosiadłszy potém swego konia stanął przy lektyce, w której dawały się tylko słyszeć przytłumione łkania Aliny. Wszyscy biali, prócz Sokolego Oka pojechali za Munro, i wkrótce las ukrył ich przed oczyma Delawarów.
Ale skłonność jaką spólne nieszczęście zawiązało miedzy mieszkańcami tych lasów, i cudzoziemcami trafem przybyłymi do nich, nie wygasła tak prędko. Przez wiele Jat, powieść o dziewczynie białej i młodym wojowniku Mohikańskim przynosząc rozrywkę podczas długich wieczorów zimowych, podżegała w sercach młodych Delawarów wrodzoną nienawiść ku nieprzyjacielskiemu pokoleniu.
Nie zapominano tez i o dalszych osobach mających udział w tym wypadku. Za pośrzednictwem strzelca, który długo jeszcze był niejakoś punktem śrzodkowym między cywilizacyą, a stanem dzikości, Delawarowie otrzymali wiadomość, że nieszczęśliwy starzec, wycieńczony jak mniemano powszechnie, służbą wojskową, lecz pewniej dogryziony zbytkiem cierpień, połączył się z cieniami swych ojców, a Dłoń Otwarta pozostałą jego córkę zawiózł do odległych mieszkań ludzi białych, gdzie jej łzy płynąc czas długi, ustąpiły nakoniec miejsca uśmiechowi szczęścia, daleka zgodniejszemu z jej charakterem.
Lecz wszystkie te wypadki, jako późniejsze, nie należą do naszego opowiadania. Sokole Oko przeprowadziwszy wzrokiem ludzi swojego koloru, wrócił na miejsce, gdzie się jeszcze żałobny obchód odbywał. Delawarowie oblekający już Lukasa w odzienie śmiertelne, postrzegłszy go wstrzymali się trochę, żeby mógł ostatnim spojrzeniem i słowem pożegnać przyjaciela. Zwłoki młodego wodza na zawsze potem okryto, i tymże porządkiem jak Korę schowano w ziemi, lecz tylko do czasu, ponieważ kiedyś miały bydź złożone w grobach, przodków jego.
Cały tłum otaczał mogiłę z takimże żalem, z takąż powagą, i w takimże milczeniu, jakie już opisaliśmy wyżej. Ciało złożono w postaci spoczynkowi właściwej, twarzą na wschód słońca. Oręż wojenny, broń myśliwską i wszystko potrzebne do wielkiej podróży umieszczono przy niém. Zrobiono potém otwór w trumnie, żeby duch, kiedy przyjdzie pora, mógł powrócić do swoich zwłók śmiertelnych, i z przemysłem właściwym dzikim, zwyczajnym sposobem zabezpieczono ją od żwierząt i ptaków drapieżnych.
Po tych wszystkich urządzeniach, powszechna uwaga znowu zwróciła się na Szyngaszguka, jakby spodziewając się, że wódz tak mądry przemówi nakoniec, i w okoliczności tak uroczystej nie zaniecha udzielić pociechy lub zbawiennej nauki. Nieszczęśliwy ojciec zrozumiał życzenie ludu, podniósł głowę i spokojnym wzrokiem przebiegłszy tłum smutny, pierwszy raz od początku długiego obchodu, przemówił wyraźnie.
— I czegóż bracia moi są smutni, czego córki moje zalewają się łzami? Że młody wojownik poszedł polować w lasach szczęśliwych! że młody wódz chlubnie zakończył swój zawód! Był on dobry, uległy, waleczny. Manitu potrzebował takiego wojownika i wezwał go do siebie. Ja zaś jestem już tylko pniem podkopanym i obciętym przez białych. Naród mój wyginął i na brzegach jeziora słonego, i na delawarskich skałach. Nikt nie powie jednak że wąż jego pokolenia stracił swą mądrość! Zostałem sam jeden...
— Nie, Sagamorze, nie zostałeś sam jeden, — przerwał Sokole Oko, nie mogąc już dotrwać dłużej w swojej filozoficznej oziębłości i czule poglądając na surową twarz przyjaciela. — Kolor naszego ciała jest różny; ale Bóg postawił nas na jednej drodze, żebyśmy razem odbywali podróż. Nie mam ja krewnych i nawet równie z tobą powiedzieć mogę, nie mam narodu. Unkas był twoim synem, był człowiekiem czerwonym; taż sama krew płynęła w waszych żyłach; jeżeli jednak kiedykolwiek zapomnę o tym chłopcu, co tak często obok mnie walczył podczas wojny, a wypoczywał podczas pokoju, niech Ten co nas wszystkich, jakiejkolwiek bądź farby stworzył, niech Ten, mówię, w dniu sądnym zapomni o mnie! Unkas na jakiś czas rozstał się z nami; ale ty Sagamorze nie zostałeś sam jeden.
Szyngaszguk z zapałem chwycił rękę, którą Sokole Oko w uniesieniu podał mu nad świeżą mogiłą i dwaj ci dumni, nieustraszeni strzelcy, skłoniwszy głowy, bujnemi łzami zrosili ziemię pokrywającą zwłoki Unkasa.
Wsrzód uroczystej ciszy, jaka na widok tak tkliwy powstała, Tamemund zabrał głos i rozwiązał zgromadzenie w te słowa:
— Dosyć tego, — rzecze. — Idźcie potomkowie Lenapów; gniew Manitu nie jest uśmierzony. Czegoż jeszcze Tamemund ma czekać? Biali są panami ziemi, daleki dla czerwonych czas wybawienia. Dzień mojego życia był bardzo długi. Rano, widziałem synów Unamisa w sile i szczęściu, a nim noc nadeszła, zniknął już z przed oczu moich ostatni wojownik starożytnego rodu Mohikanów!

Koniec tomu czwartego i ostatniego.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Święty Tammang.
  3. Podług mniemania niektórych narodów dzikich, ziemia jest oparta na ogromnym żółwiu.
  4. Wilhelma Penna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.