Ostatni Mohikan/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
„O! tak srogich tygrysów, Hirkanija nie ma“
Szekspir.

Jak tylko bębny francuzkie odezwały się w obozie, natychmiast angielskie odpowiedziały im w twierdzy; a tejże chwili prawie, mocny dźwięk muzyki wojskowej, rozlegając się po całej dolinie, zagłuszył ich łoskot. Trąby i puzany zwyciężców nie przestawały grać wesoło aż póki żołnierze co do ostatniego nie stanęli pod bronią; lecz skoro piszczałki na wałach dały hasło poddania się twierdzy, wszystko ucichło w obozie.
Tymczasem weszło słońce i rzuciło blask na świetną broń szyków francuzkich, czekających jenerała. Kapitulacya wiadoma powszechnie, dopiero została ogłoszona urzędowie i oddział wojska przeznaczony do zajęcia bram pozyskanej twierdzy, przeciągnął mimo wodza. Przygotowania poprzedzające przejście warowni w obce ręce, odbywały się z obustron, lecz podług różnych okoliczności, różny stawiły obraz.
Na dany rozkaz ustąpienia z twierdzy, po wszystkich szeregach angielsko-amerykańskich dał się widzieć nagły i niechętny ruch do pochodu. Żołnierze z miną ponury zarzucali na ramię broń nienabitą i szykowali się spiesznie, a z ich twarzy i postaci można było wyczytać, że długim oporem rozjątrzeni na nieprzyjaciela, czekali tylko zręczności do zemszczenia się za obrazę wyrządzoną ich dumie, chociaż wolność wyjścia ze wszelką czcią wojskową, powinna była łagodzić to uczucie poniżenia. Kobiety i dzieci biegały tu i ówdzie, już znosząc lekkie ostatki ich bagażów, już szukając między szeregami tych, na których opiece rachować mogły.
Munro ukazał się pośrzód wojsk swoich w mężnej, ale smutnej postawie. Jakkolwiek starał się utrzymywać pozor niezachwianej wytrwałości żołnierza, łatwo dawało się widzieć, że niespodziewana utrata twierdzy rozdarła mu serce.
Hejward mocno był wzruszony; czynnie jednak spełniał swa powinność i potem zbliżył się do starca z zapytaniem: czyliby nie miał jeszcze czego mu polecić.
Munro dwa tylko wymówił słowa: Moje córki! Ale jakże wiele znaczącym głosem!
— Mój Boże! — zawołał Dunkan; — alboż jeszcze nie zrobiono rozporządzenia względem ich wyjazdu?
— Dzisiaj jestem żołnierzem tylko, majorze, — odpowiedział weteran, — wszyscy których tu widzisz koło mnie, nie sąż mojemi dziećmi?
Tego było dosyć Hejwardowi. Nie tracąc ani chwili coraz droższego czasu, pobiegł do mieszkania zajmowanego niegdyś przez komendanta szukać jego córek. Obie były już na progu przygotowane do podróży i otoczone tłumem szlochających kobiet, które zebrały się tutaj, jak gdyby instynkt jakiś im radził, że w tém miejscu znajdą najpewniejszą opiekę. Kora chociaż blada i niespokojna, nic jednak nie straciła odwagi; ale czerwone i podbrzękłe oczy Aliny, świadczyły ile łez wylała. Obie z nietajoną radością ujrzały młodego oficera i Kora przeciw swemu zwyczajowi pierwsza przemówiła do niego.
— Twierdza stracona, — rzecze z posępnym uśmiechem; — przynajmniej spodziewam się że honor nam został.
— Owszem, nigdy niebył świetniejszy jak teraz! — zawołał Hejward. — Ale droga miss Munro, czas mniej troszczyć się o innych, a więcej o siebie. Zwyczaj wojskowy i honor, ten sam honor, który tak umiesz cenić, nakazuje półkownikowi i mnie, przynajmniej do pewnej odległości iść na czele wojska; gdzież teraz wśrzód zamieszania i nieładu znaleść kogokolwiek, coby mógł opiekować się wami?
— Nie potrzeba nam nikogo, — odpowiedziała Kora: — któż, będzie śmiał znieważyć albo skrzywdzić córki takiego ojca i w takiej chwili?
— Nie chciałbym jednak za dowództwo nad najlepszym półkiem, zostawić was samych; — odparł major oglądając się na około i nie postrzegając nikogo prócz kobiét i kilkorga dzieci. — Pamiętaj że nasza Alina nie ma tyle mocy ducha, a Bóg wie jakie okropności spotkać ją mogą!
— Możesz mieć słuszność, majorze, — znowu przemówiła Kora, uśmiechając się smutniej jeszcze niż pierwej; — ale słuchaj: przypadek zdarza nam przyjaciela, którego jak powiadasz, nam potrzeba.
Major zamilkł i zaraz poznał o kim to mówiła. Przeciągła i poważna nóta pieśni świętych, powszechnie znajoma w osadach ku wschodowi położonych, obiła się o jego uszy. Pobiegł na miejsce skąd ten głos wychodził i znalazł tego, kogo spodziewał się znaleść.
W przyległym domu opuszczonym już przez mieszkańców, Dawid Gamma siedząc przy stole plecami do drzwi, gorliwie wywodził pobożne tony. Dunkań stał za nim póki ostatni spadek miarowego zniżania się jego ręki nie zapowiedział końca sztrofy, a potem uderzywszy go zlekka po ramieniu dla zwrócenia na się uwagi, krótko objaśnił czego żądał.
— Bardzo chętnie, — odpowiedział poczciwy uczeń króla proroka. — Sama melodya i harmonija wydaje się w tych dwóch młodych damach; a przy tem kiedy razem byliśmy w niebezpieczeństwach tak wielkich, słuszna też, żebyśmy razem odbywali podróż w pokoju. Zaraz pójdę do nich jak skończę modlitwę poranną: tylko jeszcze Chwała Ojcu dośpiewać potrzeba. Może prześpiewamy razem? Nóta nie trudna: jestto właśnie ta, którą znają wszyscy pod imieniem Sutwela.
To rzekłszy Dawid otworzył książkę i przegrawszy na swoim instrumencie dla dobrania tonu, zaczął śpiewać tak pilnie, iż Hejward musiał czekać póki nie skończy, a nareszcie kiedy już włożył okulary do futerału i książkę do kieszeni, odezwał się do niego:
— Będziesz łaskaw, przyjaciela, postrzegać żeby nikt nie ubliżył tym damom powinnego uszanowania i nie pozwalał sobie w ich obecności gawęd grubijańskich, bądź czerniących postępki ich ojca, bądź urągających jego nieszczęściu. Słudzy ich będą ci w tém pomocą.
— Bardzo chętnie, — powtórzył Dawid.
— Bydź może, — mówił dalej major, — że gdziekolwiek na drodze spotkacie jaką bandę Indyan, albo włóczęgów francuzkich: w takim razie przypomnisz im warunki kapitulacyi i pogrozisz, jeśliby tego wymagała potrzeba, zaniesieniem skargi do Montkalma. Jednego słowa będzie dosyć.
— A jeżeliby nie było dosyć, przemówię do nich innym tonem, — odpowiedział Dawid biorąc się za swoje okulary i kantyczki, z miną pobożnego zaufania. < — Mam ja tu pieśń jednę, która przy mocnym głosie i muzycznym takcie, największego zuchwalca poskromi. I natychmiast zaintonował:
„Po co poganie! ta wściekłość zawzięta?
— Dobrz! dobrze! — zawołał Hejward przerywając to napomnienie muzyczne. — Zrozumieliśmy się, i czas już żeby każdy z nas pomyślił o swoich obowiązkach.
Dawid skinął głową i obadwa poszli razem, Kora grzecznie przyjęła nowego i nieco osobliwszego opiekuna swojego, a blade policzki Aliny ożywił na chwilę, uśmiech figlarny, kiedy dziękowała majorowi za tak dobry wybór.
Dunkan odpowiedział że uczynił wszystko, co mu okoliczności pozwalały, a z resztą ponieważ najmniejszego niebezpieczeństwa spodziewać się nie należało, obecność Dawida powinna była uspokoić ją zupełnie. Przyrzekłszy na koniec połączyć się z nimi o kilka mil od Hudsonu, pośpieszył stanąć na czele wojska.
Rozkaz pochodu był już wydany i kolumny angielskie ruszały z miejsca. Bębny zagrzmiały nagle: na głos ten obie siostry wstrzęsły się i wybiegły z domu. Pierwszym widokiem, co je przeraził, były białe mundury grenadyerów francuzkich pilnujących już bram warowni, a kiedy zbliżyły się do przedmurza, zdało się im jakby obłoczek jakiś mignął w powietrzu; podniosły oczy i postrzegły nad swojemi głowami pływającą białą chorągiew Francyi.
— Prędzej, uchodźmy stąd! — zawołała Kora, — nie przystoi córkom oficera angielskiego zostawać tu dłużej.
Alina podała jej rękę: a otoczone tłumem kobiet i dzieci wcisnęły się w bramę. Oficerowie francuzcy wiedząc że były córkami komendanta, oddawali im znaki uszanowania, lecz przez delikatność uczucia wstrzymywali się od wszelkich innych grzeczności, które w podobnym razie nie mogły bydź im przyjemne.
Ponieważ ledwo wystarczało koni i powozów dla ranionych i chorych; Kora i Alina wolały iść piechotą, niżeli którego z tych nieszczęśliwych pozbawić nieodbicie potrzebnej pomocy. I tak jeszcze wielu niezupełnie ozdrowionych i słabych, musiało wlec za wojskiem wycieńczone swoje członki, gdyż nie było w pustyni żadnego śrzodka ulżenia im podróży. Wszystko jednak ciąguęło jakimkolwiek bądź sposobem: żołnierze w ponurem milczeniu, niedołężni i kalecy z jękiem i bolem, kobiéty i dzieci przejęte strachem, chociaż sam nie mogły powiedzieć jego przyczyny.
Kiedy ostatnia ta gromada opuściła twierdzę, gdzie nie było już schronienia ani dla siły uzbrojonej ani dla słabości bezbronnej, całkowity obraz rozwinął się na płaszczyźnie. W niewielkiej odległości po prawej ręce, uszykowane wojska Montkalma stojąc pod bronią przepuszczały zwyciężonych, podług umowy, ze wszelką czcią wojskową. Francuzi przypatrywali się uważnie i w milczeniu: żadne urągowisko, żadne słowo dotkliwe nie obiło się o uszy Anglików. Załoga przeszło z trzech tysięcy ludzi złożona, dwoma szeregami zmierzała do jednego punktu, skąd droga przez las szła nad Hudson. Wciąż po za całym brzegu puszczy widać było chmury Indyan jak sępów łakomie poglądających na blizką zdobycz i tylko obecnością większej siły wstrzymywanych od rzucenia się na nię. Kilku ich jednak wmięszało się między rozmaite gromady krokiem nierównym dążące za Wojskiem, gdzie także byli i opoźnieni żołnierze, mimo surowy zakaz wydalania się z szeregów: dzicy ci atoli, mieli powierzchowność spokojnych, lubo ponurych widzów.
Kiedy już przednia straż prowadzona przez Hejwarda weszła do lasu i powoli znikała z oczu, rozruch swarliwy w gromadzie niedalekiej od kobiet zwrócił uwagę Kory. Jakiś żołnierz z wojsk prowincyonalnych, za karę nieposłuszeństwa, został zagrożony utratą ciężaru, który opóźniał jego kroki. Jeden Indyanin chciał mu odebrać manatki: Amerykanin był silny i nie gotów bez oporu zrzec się własności: wszczęła się więc zwada, a wkrótce i bitwa powszechna. Sto dzikich jakby cudownie zjawiło się na tém miejscu, gdzie tylko co, ledwo dziesiątek ich było, i kiedy ci wspierali napastnika, a Amerykanie bronili towarzysza, Kora postrzegła Maguę z całą mocą swojej wymowy zdradliwej przemawiającego do rodaków. Kobiety i dzieci nie śmiejąc iść dalej, cisnęły się jedne do drugich jak stado przestraszonych owiec. Lecz wnet skoro chciwy Indyanin otrzymał czego żądał i odszedł ze zdobyczą, dzicy cofnęli się na bok, jak gdyby chcieli dać wolne przejście Amerykanom i nie mieli zamiaru turbować ich więcej.
Wszystko znowu ruszyło w drogę i przyszła kolej na kobiety pomijać Huronów. Jeden z nich postrzegłszy na przechodzącej blizko, szal żywego koloru, bez wahania się wyciągnął po niego rękę. Kobieta ta niosła dziecię przykryte końcem szalu, i bardziej z przestrachu niż w zamiarze bronienia własności, dziecko razem z szalem mocno przytuliła do piersi. Kora tylko co już chciała zawołać na nię, żeby zaspokoiła chciwość dzikiego, lecz ten opuścił szal, a porwał dziecię. Matka bez przytomności, z rospaczą wyrytą na twarzy rzuciła się do niego chcąc odebrać syna. Indyania z okrótnym uśmiechem jednę rękę wyciągnął ku niej na znak, że gotów uczynić zamianę, a w drugiej trzymając niemowlę za nogę kręcił je koło głowy, jak gdyby chciał pokazać przez to ile przywiązywał ceny do żądanego okupu.
— Na! — bierz! — oto masz! — bierz wszystko! — wołała przerażona matka ledwo mogąc oddychać, i drżącą ręką zrzucając z siebie odzienie, jakie tylko naprędzce zdjąć mogła; — bierz wszystko co mam, a oddaj mi dziecko!
W tém drugi Huron podpadł i chwycił szal na powietrzu. Dziki stratą upragnionej zdobyczy wzburzony do wściekłości, zdeptał inne sprzęty ofiarowane jemu i roztłukłszy głowę dziecka o kamień, drgające jeszcze członki rzucił matce pod nogi. Nieszczęśliwa na moment zmieniła się w posąg. Obłąkane jej oczy utkwiły się bez ruchu w martwe jestestwo, co przed chwilą na jej łonie tak mile uśmiechało się do niej.
Podniosła potém głowę w górę, jak gdyby chciała błagać nieba o pomstę nad zbójcą; lecz barbarzyniec widokiem świeżej krwi rozjuszony jeszcze bardziej, podniosł tomahawk i zdruzgotał jej czaszkę. Padła na ciało dziecka i skonała.
W tej chwili przesilenia, Magua przyłożył obie dłonie do gęby i wydał straszliwy krzyk wojny. Rozsypani po wszystkich stronach Indyanie odpowiedzieli mu na wyścigi; okropne wycie rozległo się od brzegów lasu aż do końca doliny.
Podobnie jak szybko wyskakują konie biegowe, kiedy im szranki otworzą, więcej dwóch tysięcy Indyan, w mgnieniu oka wybiegłszy z lasu rzuciło się na tylną straż wojsk angielskich, jeszcze ciągnącą przez dolinę i na rozmaite gromady, które po osobno szły za wojskiem. Nie będziemy kreślili widoku jaki odkrył się natenczas: jest on zbyt okropny. Indyanie byli uzbrojeni zupełnie; Anglicy nie spodziewali się paści: żołnierze ich nie mieli broni nabitej, a większa część osób składających ostatnie kupy, żadnego nie mogła dać oporu. Śmierć za tém grasowała wszędy i w najohydniejszej postaci. Obrona służyła tylko do rozjątrzenia drapieżności morderców. Postwili się oni nawet nad ciałami już pozbawionemi czucia. Krew płynęła strumieniem: widok jej zapalał w nich pragnienie do tego stopnia, że niektórzy uklękłszy na ziemii pili ją z roskoszą piekielną.
Wojska wyćwiczone, prędko uszykowały się w kwadrat i to je ocaliło. Chociaż wielu żołnierzy w próżnej nadziei zaspokojenia chciwych barbarzyńców pozwoliło sobie wydrzeć z rąk nienabite karabiny, żaden jednak szereg złamany nie został. Klęska rzezi spadła całkiem na bezbronne tłumy podanych.
Wśrzód takiego widoku, dwie siostry skamieniałe ze strachu, przez dziesięć minut, które wydały się im dziesięciu wiekami, stały na miejscu. Za pierwszym ciosem kobiety i dzieci z wrzaskiem skupiły się koło nich tak mocno, iż nie podobna było myśleć o ucieczce, a później kiedy tłum rozbiegł się próżno unikając niechybnej zguby, w żadna stronę nie mogły dać kroku, żeby nie wpaśdź pod tomahawki dzikich. Krzyk, jęki, płacz, narzekania i przeklęstwa, mieszały się z rykiem Indyan.
W tém Alina postrzegła wysoką postać oficera angielskiego spiesznie dążącego przez równinę ku stanowisku wojsk Montkalma. Zdało się jej, że to ich ojciec, i w istocie był to Munro. Niebaczny na wszystko co go spotkać mogło, biegł on zapytać jenerała francuzkiego, gdzie jest przyrzeczone bezpieczeństwo i domagać się pomocy, bardzo już późnej. Tomahawki jedne po drugich podnosiły się na niego, kilkadziesiąt nożów groziło mu kolejno: starzec silnem jeszcze ramieniem spokojnie odpychał ręce sięgającej po jego życie, lecz ani używał innej obrony, ani opóźniał kroku. Jego stopień, wiek i nieustraszona odwaga, takiém uszanowaniem przejmowały dzikich, i£ żaden nie śmiał zadać wymierzonego ciosa. Na szczęście przy tém, mściwy Magua szukał go natenczas w szeregach przedniej straży.
— Ojcze! Ojcze! My tutaj! — zawołała Alina poznawszy go nakoniec. — Ratuj nas kochany ojcze! ratuj ho zginiemy!
Głos ten zdolny zmiękczyć serce kamienne powtórzył się wielekroć, lecz zawsze napróżno. Ostatnim razem wszakże, zdawało się że Munro cóś usłyszał; ale ponieważ Alina padła omdlona, a Kora ze łzami rzuciła się na nię, nie mógł ich postrzedz i smutnie wstrząsnąwszy głową szedł dalej, myśląc tylko o spełnieniu tego, co powinność wymagała po nim.
— Panienki! — rzecze Dawid, który chociaż bezbronny, nie pomyślał do tąd opuścić stanowiska; — Jestto jubileusz diabłów nie przystał chrześcianom dłużej zostawać tutaj. Wstawajcie i uciekajmy.
— Uciekaj sam, staraj się ratować siebie: nam nic dopomodz nie możesz, — odpowiedziała Kora ciągle trzymając siostrę w obieciach.
Gwałtowne jej poruszenia przy tych słowach zwróciły uwagę Gammy na Alinę pozbawioną czucia. Poznał ze siostra jej nie odstąpi i znowu rzucił wzrok na szatanów roznoszących morderstwa; pierś mu się wzdęła, wyprężyła się jego postać wysoka, a ta całej twarzy widać było, że wstrzęsło nim nowe i mocne uczucie.
— Jeżeli młody pasterz Hebrajski, — rzecze do siebie — mógł dźwiękiem arfy i pienieni swoich hymnów boskich, poskromnić złego ducha Saulowego; zacóżbyśmy teraz nie sprobowali władzy muzyki świętej?
Dobywszy potém całego głosu, zaintonował pieśń pobożną z tak wysokiego tonu, że słyszano go pomimo krzyk rospaczy, jęki umierających i zwierzęce wycia zabójców.
Kilku dzikich posunęło się już do córek Munra w zamiarze obdarcia im głów i ubiorów; lecz postrzegłszy ogromną marę bez ruchu stojącą przy nich i jakby zachwyconą myślami swojego śpiewu, wstrzymali się i zaczęli słuchać. Podobała się im nieustraszona stałość, z jaką wojownik biały śpiewał swoję pieśń śmierci. Popatrzali na niego z uwielbieniem i wyrajając jedni drugim wspólne zadowolenie poszli szukać innych ofiar i innych zdobyczy.
Zagrzany i Złudzony tém powodzeniem Dawid, sądząc że wpływ świętej władzy działać zaczyna, podwoił usilność. Głos ten nadzwyczajny zastanowił jakiegoś Indyanina, który jakby nie racząc mordować lada kogo przebiegał rozmaite gromady i szukał ofiary godnej siebie. Był to Magua: zwrócił się on w tę stronę i postrzegłszy dawniejsze swe branki znowu w swojej mocy, wydał przeciągłe wycie tryumfu.
— Pódź! — zawołał potém, okrwawioną ręką chwytając Korę za suknię; — pódź do wigwamu Hurona! Czyliż ci tam nie będzie lepiej niż tutaj?
— Precz odemnie! — odpowiedziała Kord odwracając głowę.
Indyanin wyciągnął jej przed oczy zbroczoną we krwi rękę i rzekł z okrótnym uśmiechem:
— Ona czerwona; ale ta czerwoność z żył białych.
— Potworo! — zawołała nieszczęśliwa, — to ty jesteś sprawcą wszystkich tych okrócieństw!
— Magua wielki wódz, — odpowiedzią Huron tonem tryumfującym. — No cóż, czy dziewczyna czarnowłosa pójdzie za nim do jego narodu?
— Nie! nigdy! odważnie wyrzekła Kora: — zabij mię, jeśli chcesz, nasyć twoję zemstę piekielną.
Magua sięgnął po tomahawk, lecz wnet się wstrzymał, wahał się jeszcze przez chwilę, a potém jakby nagłą uderzony myślą, chwycił na ręce martwą prawie Alinę, i pobiegł ku lasowi.
— Stój! stój! — wołała Kora z obłąkanym wzrokiem pędząc się za nim, — stój nędzniku! Puść to dziecię! Cóż, więc chcesz uczynić?
Ale Lis Chytry był głuchy na to wołanie; albo raczej widział jaką własność miał ciężar będący w jego ręku, i chciał z niej korzystać.
— Poczekaj, panienko, poczekaj! — wołał ze swojej strony Dawid; — poczekaj; już moc święta działać poczyna i wkrótce uśmierzy się piekielna wrzawa.
Lecz widząc że go także niesłuchano, wierny Gamma pobiegł za rospaczającą siostrą i zacząwszy pieśń nową, podług niezbędnego zwyczaju, to podnosił to zniżał długie swe ramię. Tak przebiegli płaszczyznę śrzód umierających i martwych, mordowanych i morderców. Alina w ręku srogiego Hurona była bezpieczna; ale Kora stokroć uległaby pod ciosami rozjuszonych nieprzyjaciół, gdyby nie dziwna istota, co się przyczepiła do niej; dzicy bowiem mniemali że psalmista był obdarzony duchem szaleństwa, i to ocaliło ich oboje.
Magua przemyślny na sposoby unikania wszelkich niebezpieczeństw i pogoni, wązkim parowem wpadł do lasu, gdzie go czekały konie, które znalazł przed kilku dniami porzucone ud podróżnych. Trzymał je drugi barbarzyniec nie mniej odrażające) twarzy. Lis Chytry przewiesiwszy na jednym ciało Aliny pozbawione czucia, dał znak Korze żeby dosiadła drugiego.
Mimo okropność jaką przejmowała ją obecność tego człowieka, uczula ona niejakąś ulgę, skoro obmierzły widok morderstw znikł jej z oczu. Wsiadła na koń i wyciągnęła ręce do siostry z tak tkliwym wyrazem, że sam Magua został wzruszony i umieścił Alinę na jedném z nią siodle. Wziąwszy potém cugle szybko poprowadził w głąb lasu.
Dawid w mniemaniu dzikich i tego nawet nie wart żeby go pozbywać się uderzeniem tomahawku, widząc iż nikt o nim nie myślał, zarzucił długą swą nogę na pozostałego konia, i jako człowiek zawsze ścisły w pełnieniu wszystkiego, co sobie za powinność uważał, jechał przy nieszczęśliwych siostrach tak blizko, jak mu niedogodna droga pozwalała.
Wkrótce zaczęli wstępować pod górę, lecz ponieważ ruch jazdy, orzeźwiał powoli Alinę, Kora mając uwagę raz zajętą troskliwém staraniem koło siostry, drugi raz rozerwaną gwałtownym krzykiem podnoszącym się z doliny, nie zwalała dokąd ich prowadzono i aż, dopiéro na spłaszczonym wierzchołku skały, poznała miejsce gdzie przed kilku dniami, bardziej ludzki przewodnik uważał ich za bezpiecznych zupełnie. Tu Magua zatrzymał się i pozwolił zsiąść z koni. Zdaje się, że okropność ma niepokonaną dla ciekawości ponętę: nieszczęśliwe branki, chociaż same w najsmutniejszém położeniu, uczuły jednak chętkę spojrzeć na opłakane widowisko, rozwijające się prawie pod ich stopami.
Dzieło śmierci dokonywało się jeszcze; Huronowie ze wszech stron ścigali resztę swych ofiar, a półki francuzkie uszykowane i pod bronią stały w tém osłupieniu, które niewytłumaczone dotąd, rzuciło niestartą plamę na imię ich wodza. Dzicy póty broczyli się we krwi, póki chciwość zdobyczy nie wzięła góry nad pragnieniem rzezi. Zwolna zaczęły słabieć jęki konających, nakoniec powszechny okrzyk tryumfu barbarzyńców zatłumił wszystko.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.