Przejdź do zawartości

Ostatni Mohikan/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

„Cały łańcuch sztucznie z ogniw się składa.“
Graj.

Wojska nieprzyjazne obozujące w pustyniach nad Horykanem, przepędziły noc 9 sierpnia r. 1757 prawie tak samo, jak gdyby znajdowały się na najpiękniejszém polu europejskiej bitwy: zwyciężeni w smutku i troskach; zwyciężcy w radości i tryumfie. Ale równie smutek jak radość ma swoje granice: sen rozciągający się z cieniami nocy, powoli uśmierzał wszystko; wkrótce głuchą ciszę ogromnych lasów przerywał tylko gdzie niegdzie głos młodego Francuza, na przednich strażach niedbale nucącego piosnkę, albo groźny krzyk Kto idzie! Anglika zazdrośnie strzegącego wałów do ostatniej chwili oddania twierdzy; nakoniec przyszła uroczysta godzina poprzedniczka zorzy, i żaden już znak nie objawiał, że tak wielka liczba ludzi zbrojnych oddycha na brzegach świętego jeziora.
W tej to godzinie najgłębszego milczenia, płótno zasłaniające wchód do największego namiotu Francuzów, uchyliło się zlekka, i któś u winię ty w płaszcz obszerny, wyszedł bez szmeru. Odzież ta miała zapewne tylko chronić go od wilgoci przenikliwej w lasach, lecz razem ukrywała całą jego osobę. Grenadyer stojący na straży u namiotu jenerała francuzkiego przepuścił go bez oporu i sprezentował mu broń ze zwyczajném uszanowaniem wojskowem. Nieznajomy, krokiem lekkim poszedł przez miasto namiotów ku twierdzy William Henryka. Ilekroć zdarzyło mu się pomijać którego z licznych szyldwachów, czuwających nad bezpieczeństwem obozu, na zwykłe ich pytania odpowiadał krótko i zapewne dostatecznie, bo żaden nie zatrzymywał go w drodze.
Prócz tych częstych spotkań, nic nie przerywało jego milczącej przechadzki, od przodka aż do przednich straży obozu. Nakoniec już i żołnierz stojący na punkcie najbliższym nieprzyjaciół, zawołał:
— Kto idzie?
— Swój.
— Hasło?
— Zwycięztwo, — szepnęła osoba tajemnicza, przystąpiwszy do niego tak blizko, zęby mógł usłyszeć.
— Dobrze, — odpowiedział żołnierz zarzucając znowu karabin na ramię; — ależ bardzo rano przechodzisz się mój panie.
— Trzeba bydź czujnym, moje dziecię.
W tém odsłoniła się jedna poła szerokiego płaszcza, nieznajomy przykrył ją szybko i poszedł ku warowni angielskiej, a zdumiony szyldwach nie mniej szybko z najgłębszém uszanowaniem oddawszy mu cześć żołnierską, przemówił z cicha sam do siebie:
— To prawda, dalibóg, trzeba bydź, czujnym, bo jak widzę mamy takiego kaprala, co nie śpi nigdy.
Oficer nie słyszał, albo udał ze nie słyszał tego, szedł dalej i nie wprzód zatrzymał się aż stanąwszy na piasczystym brzegu jeziora, prawie pod samą basztą zachodnią. Kilka obłoczków ciągnęło się w powietrzu i gdy jeden z nich zasłonił tarczę xięzyca, przyćmione światło ledwo z trudnością pozwalało rozróżniać przedmioty. Ostrożny przychodzień skrył się za grubym drzewem i oparty o nie, przypatrywał się pogrążonej w ciszy warowni William Henryka. Nie obojętna ciekawość jednak wodziła jego oczy: z pilną uwagą śledził gdzie są miejsca mocne lub słabe, a nawet nieufność jakaś wydawała się w jego spojrzeniach. Zaspokojony nakoniec swojém badaniem, odwrócił się ku wschodowi, z poruszeniem niecierpliwości rzucił wzrok na góry, jak gdyby gniewał się że te zbyt długo kryły pożądaną mu jutrzeńkę, i chciał odejść, lecz. cichy szelest w narożnej wieży zmienił jego zamiar.
Jakiś człowiek ukazał się na wale, wzajemnie chwil kilka przypatrywał się obozowi Francuzów, a potém podobnież rzuciwszy spojrzenie w stronę wshodnią, jak gdyby żądał lub lękał się świtu, zwrócił oczy na rozległą płaszczyznę jeziora, nakształt drugiego sklepienia niebios w miliony gwiazd przybraną. Jego postąp wysoka, jego melancholiczne zadumanie, godzina i miejsce jego przechadzki, to wszystko wspierało domysł, że był komendantem twierdzy.
Delikatność i ostróżność radziła ukrytemu widzowi oddalić się niezwłocznie, przesunął się więc na drugą stronę drzewa, żeby mógł odejść nie będąc widzianym; ale w tém znowu jakiś szelest zatrzymał go powtórnie. Szelest ten był podobny do pluskania wody, lecz razem różny od łoskotu fali, i w tymże czasie dawał się słyszeć stuk czółen uderzających się jedno o drugie. Po chwili, ciemna postać Indyanina zwolna podniósłszy się nad wodą, cicho wystąpiła na brzeg, zbliżyła się do tego samego drzewa, i wnet oficer postrzegł koniec strzelby skierowany ku baszcie, a nim dziki zdołał wystrzelić, już ręka jego była na zamku.
Indyanin tak niespodziewanym sposobem zawiedziony w swoim podłym i zdradzieckim zamiarze, wydał głos podziwienia. Oficer nic nie mówiąc wziął go za ramię i odprowadził z miejsca, gdzie rozmowa mogłaby dla obu bydź niebezpieczną. Kiedy już byli dosyć daleko, rozsłonił płaszcz, pokazał swój mundur z krzyżem Świętego Ludwika na piersiach i dawszy się poznać dzikiemu że był Montkalmem, rzekł do niego surowie:
— Co to miało znaczyć? Mój syn czy nie wie, że jego ojcowie Kanadyjscy zakopali siekierę wojny z Anglikami?
— Cóż więc pozostaje czynić Huronom? — odpowiedział Indyanin złą francuszczyzną: — żaden ich wojownik ani jednych włosów na pokazanie nie ma, a twarze blade zawierają przyjaźń między sobą.
— Ach, to Lis Chytry! Skądże ten zbytek gorliwości w przyjacielu, co tak niedawno był nieprzyjacielem naszym! Wiele słońc zaszło od czasu jak Lis trzymał się angielskiego słupa wojny?
— Gdzie jest teraz słońce? Za górami, czarne i zimne; ale kiedy powróci będzie światłe i gorące; Lis Chytry jest słońcem swojego pokolenia. Wiele gór i obłoków było między nim a jego narodem; ale teraz świeci i na niebie chmur nie masz.
— Ja bardzo dobrze widzę, ze Lis jak chce włada swoimi braćmi, bo wczoraj obdzierał im głowy, a dziś słuchają go przy ognisko rady.
— Magua wielki wódz.
— Niechże on tego dowiedzie dając przy-pf kład swojemu narodowi dobrego postępowania z nowymi przyjaciółmi naszymi.
— Na co wódz Kanadyjskich ojców naszych, młodych wojowników swoich przyprowadził w te lasy? Na co kazał armatom strzelać do tego domu z ziemi?
— Żeby go wziąść. Kraj ten należy do mojego pana i kazał on waszym ojcom Kanadyjskim wypędzić z niego Anglików. Oni zgodzili się ustąpić, i teraz nie uważa już ich za nieprzyjaciół.
— Dobrze; a Magua na to odkopał siekierę, żeby ją w krwi zbroczyć. Teraz ona światła, a jak będzie czerwona, zgodzi się znowu ją zakopać.
— Ale Magua nie powinien plamić krwi białej lilii francuzkiej. Nieprzyjaciele wielkiego króla panującego za jeziorem wód słonych, powinni bydź nieprzyjaciółmi Huronów; a przyjaciele przyjaciółmi.
— Przyjaciółmi! — powtórzył Indyanin z gorzkim uśmiechem; — niech ojciec Magui, pozwoli jemu swojej ręki.
Montkalm wiedząc ze dla utrzymania wziętości jaką miał u narodów dzikich, więcej trzeba było ulegać niż używać władzy, podał mu rękę chociaż ze wstrętem. Magua chwycił ją i przyłożywszy palec jenerała do głębokiej blizny w śrzodku swoich piersi, zapytał tonem tryumfującym:
— Czy mój ojciec poznaje co to jest takiego?
— Któryżby wojownik tego nie poznał? Jest to znak od ołowianej kuli.
— A to? — rzekł potem Indyanin pokazując mu nagie swe plecy; gdyż prócz pasa i mokkasinów nie miał innej odzieży.
— To? Któż to tak nielitościwie skrzywdził mojego syna?
— Magua miał bardzo twardą pościel w wigwamach Anglików, i od niej te znaki.
Dziki znowu uśmiechnął się gorzko, lecz uśmiech ten nie skrył zajadłości barbarzyńskiej. Nakoniec pohamowawszy wzruszenie, przybrał ponurą godność wodza Indyjskiego i dodał:
— Idź, powiedz młodym wojownikom swoim że mają pokoj! Lis Chytry wie co Hurouom po wiedzieć.
Nie racząc rozmawiać dłużej, ani czekać odpowiedzi, wziął swoję strzelbę pod pachę i poszedł do lasu, gdzie obozowali jego rodacy. Po drodze liczne pikiety pytały go: Kto idzie? nie odpowiadał żadnej, i temu tylko był winien życie, iż żołnierze znali upor Indyan Kanadyjskich i zaciętą hardość dzikich.
Montkalm stał jeszcze czas niejakiś na miejscu, gdzie go Magua porzucił. Świeży przykład nieugiętego charakteru sprzymierzeńców dzikich, przykre obudził w nim uwagi. Przypomniał, że już jedno okropne zdarzenie w okoliczności podobnej do obecnej splamiło jego imię, i żywo uczuł, jaką odpowiedzialność bierze ten na siebie, kto byleby osiągnąć cel zamierzony, nie dba o wybór śrzodków; jak niebezpiecznie jest używać narzędzia, nie będąc pewnym czy jego skutki umiarkować się dadzą!
Lecz nakoniec wszystkie te myśli uznał za słabość w chwili tryumfu; powrócił do swego namiotu i ponieważ dzień zaczynał już świtać, kazał biciem w bębny obudzić całe wojsko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.