Osaczona/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Sypialnia pani Waleryi znajdowała się na dole, mimo, iż się sprzeciwiał temu tak jej mąż, jak i miejscowy doktor. We dworze, położonym nisko, panowała wilgoć, tak, że wszystkie sypialnie były z tego powodu na pierwszem piętrze. Pani Walerya jednak tak długo wymawiała się koniecznością wczesnego wstawania i zajęciami gospodarskiemi, które wymagały rzekomo jej bezpośredniej blizkości, aż dano jej spokój.
Właściwa przyczyna tego leżała gdzieindziej. Nie sypiała w nocy i chętnie wówczas przechadzała się po całym domu. Zapalała świece ustawione tak, aby blask ich nie bił w okna i chodziła po mrocznych pokojach, do jakiegoś smutnego zjawiska podobna. W cichych, ciemnych pokojach czuła się wreszcie tak samotna, za jaką się w rzeczywistości uważała. I to uczucie dawało jej jakąś bolesną rozkosz.
Mąż mówił jej niejednokrotnie, że ją uważa za nienormalną. I ostatecznie, dusza ludzka tak jest dziwna i nieuchwytna, że trudno zakreślić granice tego, co się uważa za normalne, a co za nienormalne. A jak tu mówić o normalności cierpiącego człowieka? Bo zresztą, jeśli cierpienie można uważać za stan normalny, to dlaczegóż miałoby być nienormalne wszystko, co jest jego skutkiem?
— Aj! Aj! — uśmiecha się ironicznie pani Walerya. — Logika pojęć i logika uczuć! Co jest prawdziwsze?
— Sąd, odpowiadający rzeczywistości, jest logicznym przypomniało jej się zdanie, wypowiedziane niedawno przez męża podczas jakiejś dysputy z Adasiem.
— A co tu odpowiada rzeczywistości? Męka serca, nic więcej. Więc czegóż jeszcze chcecie?
Otworzyła po cichu okno i zaczerpnęła pełną piersią zimnego, górskiego powietrza.
Czarne świerki stały niemą, żałobną grupą przed domem. Czuć było ich wilgotną, żywiczną woń.
Z okien pierwszego piętra padał na drzewa blask, od czasu do czasu przesłonięty jakimś ruchliwym cieniem. Słychać było przytłumiony odgłos rozmowy i głośne wybuchy śmiechu.
Helenka siedzi w szlafroczku na łóżku ojca, Adaś i Wicio stoją obok i rozmawiają: Ojciec sekunduje im, drocząc się z nimi złośliwie.
— Kasyno! — szepcze pani Walerya.
Dzieci nazwały tak tę chwilę, kiedy ojciec, zmęczony fizycznie, ale nie senny, odpoczywał leżąc w łóżku i gawędził. Matka nie brała udziału w tych zebraniach. Nie chciała krępować ojca, który rozwijał zwykle przed dziećmi swe poglądy — a te poglądy były jej przekonaniom przeciwne. Nie mogłaby ich słuchać w milczeniu, spierać się nie chciała, kwestyonować autorytet ojca — nie wypadało jej.
A te gawędy w „kasynie“ odsuwały od niej dzieci i przeciągały zupełnie na stronę ojca. Omawiano tam wszystkie kwestye, począwszy od interesów, w które ojciec dzieci wtajemniczał, a skończywszy na najdrażliwszych nawet zagadnieniach życiowych. Dzieci nie słyszały nigdy z ust ojca nauk ani napomnień; on tylko krytykował i rozwijał przed niemi swe teorye. Uznawał rzeczy za rozumne lub głupie; o pierwszych mówił z szacunkiem, z drugich — śmiał się i drwił. Ale głupotą w jego oczach była i złośliwa perfidya i brak szlachetności i zbytnia interesowność podobnie jak i przesadna czułostkowość i wrażliwość. Uczył dzieci ścisłości w myśleniu, sceptycyzmu i niepodlegania żadnym powagom, żadnym dogmatom i w przeciągu pół godziny w niwecz obracał długoletnią pracę matki.
Pani Walerya milczała, gdy szło o syna. Adaś miał być przecie mężczyzną, nie dzieckiem, a pan Józef wpoił w żonę tak niezbicie przekonanie o umysłowej wyższości mężczyzn nad kobietami, że unikała dyskusyi nawet z synem. Kiedy jednak zauważyła, że i Helenka jest pod wpływem ojca i wygłasza jego zasady, nie mogła powstrzymać się od protestu.
— Do syna masz prawo — tłumaczyła mężowi — ma być spadkobiercą twego nazwiska, stanowiska i majątku, niechże odziedziczy po tobie i przekonania. Jestto twój syn — uznaję to i rozumiem, że chcesz, aby się przejął zasadami, które są twoim życiowym dorobkiem. Są to doświadczenia, prawdy, nad których odkryciem nie będzie się potrzebował męczyć. Być może, że mu to da szczęście — nie wiem, bo ja jestem innego zdania, ale — to chłopak, należy do ciebie. Co się jednak tyczy Heli, to stanowczo domagam się, abyś uszanował w niej to, co ja w nią wpoiłam. Hela będzie kobietą, żoną, matką, a tu to już mogę powiedzieć, czego kobieta do szczęścia potrzebuje.
— Wątpię! — odpowiedział mąż. — Czy jesteś szczęśliwa?
— Nie — odpowiedziała bez namysłu.
— Więc jakiem prawem chcesz uszczęśliwiać drugich?
— A ty jesteś szczęśliwy?
— O ile to odemnie zależy — tak. Różnica między nami jest ta, że gdy źródło mojego „nieszczęścia“, lub lepiej mówiąc, niezadowolenia, leży w mem otoczeniu, to u ciebie bije ono z ciebie samej. Ty i w niebie nie byłabyś szczęśliwa. A zresztą, ja ci Heli wcale „nie psuję“, a pozwolisz jednak, że jako ojciec nie będę przed moją rodzoną córką taił moich przekonań. Nie narzucam ich nikomu — wiesz o tem chyba najlepiej z własnego przekonania.
A dzieci zaczęły traktować matkę z tą pełną pobłażania łagodnością, właściwą wszystkim, którzy szanują przekonania drugich właśnie dlatego, że je uważają za pozbawione wszelkiej treści, tak, jak niejednokrotnie z pietyzmu zachowuje się stare obrzędy i tradycye.
— Wziął mi dzieci! — myśli pani Walerya.
— I zabił cię! — dodaje jakiś daleki, cichy szept.
Pani Walerya zamknęła okno. Zimno się jej zrobiło.
Noc taka czarna, taka cicha. Z daleka słychać ponury głos rogu nocnego stróża, a tam, nad nią, na pierwszem piętrze, chychoce młody, złośliwy śmiech.
Przeszła się kilka razy po pokoju, a naraz stanęła i załamała ręce.
— Czemże ona jest dziś tu, w swym własnym domu? Dzieci słuchają jej pobłażliwie, jak zbioru jakichś przestarzałych maksym wydrukowanych w pożółkłej od starości książce z przed stu lat, mąż szuka odpoczynku gdzieindziej. Dzieci w jej towarzystwie nienaturalne lub znudzone, śmieją się tylko, gdy jej niema. Pobyt z nią jest dla nich ofiarą, jej serce, jej doświadczenie życiowe, jej przekonania są im niepotrzebne... I niepotrzebną jest nawet w gospodarstwie, wiecznie zdenerwowana, chora.
Wyszła z sypialni i rozstawiwszy w pokojach zapalone świece zaczęła chodzić po domu, paląc papierosy i pijąc wodę.
W stołowym pokoju stał na staroświeckiej komodzie stary, rodzinny zegar. Namalowany na cyferblacie obraz przedstawiał karlsbadzki „Sprudel“ z czasów, kiedy tam jeździł dyliżansem na kuracyę „Ekscelencya tajny radca v. Goethe“. Panie w dziwnie kolorowych, dekodowanych sukniach, wdzięczyły się do panów we frakach, w cylindrach i w jasnych spodniach na strzemiączkach. W głębi rosły olbrzymie krzaki jakichś dziwacznych róż, wielkich, jak słoneczniki.
Pani Walerya zatrzymała się przy zegarze i pociągnęła za sznurek. Wśród ciszy nocnej odezwała się dzwonkowa muzyczka waryacyi na jakiś Mozartowski temat.
Gawot skonał.
Pani Walerya znowu pociągnęła za sznurek i znowu zabrzmiała melodyjka cicha, bezmyślna, jasna a płynna, jak cichy szmer sączącego się ze skały strumyczka górskiego.
Kołyszą się żółte płomienie świec rozstawionych po kątach i cienie wielkie, czarne migają po ścianach. Pani Walerya, w swej czarnej, jedwabnej sukni stoi wciąż przy staroświeckiej, dębowej komodzie i słucha cichutkiego grania dzwoneczków. Tak młoda, a siwe ma już włosy, przez życie upudrowane, a choć twarz jej rumiana, pełna i uśmiechnięta, to oczy tak smutno patrzą z pod cienkich, czarnych brwi, a ręka ciągnąca za sznurek zegara, taka koścista, chuda, zimna.
I zdaje jej się, że jest czemś w rodzaju tego zegara na staroświeckiej komodzie. dla nikogo on żadnych nie wybija godzin, nikt nie patrzy ciekawie na jego wskazówki, nikt biegu życia wedle nich nie reguluje. I czasem tylko znajdzie się jakiś słuchacz, który cierpliwie posłucha starej piosenki...
... starej piosenki, przez nikogo dziś nie śpiewanej...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.