Osaczona/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Wicio siedział w miękkim, wygodnym fotelu w gabinecie wuja i paląc papierosa wertował „Ogród Fraszek“ Potockiego. Helenka grała w salonie waryacye Beethovena. Miała niewielką i nierówną technikę, ton miły, ale powierzchowny, akcentowała nieszczerze i pretensyonalnie.
Wiciowi zaczęła jej gra działać na nerwy.
— Ani odrobiny prawdziwego zrozumienia, ani cienia muzykalnego odczucia! — myślał rzuciwszy książkę. — Nieszczęsna panieńska gra!
Wogóle wszystko zaczynało mu w Podlesiu działać na nerwy. Bywał tu dawniej nieraz całymi miesiącami, w zimie lub późną jesienią i zżył się z rodziną wuja Józefa, najstarszego brata matki. Stosunki oziębiły się później, gdy Wicio wpadł w wir życia studenckiego i zaczął robić głupstwa. Wuj zapłacił za niego parę razy długi, ale z chwilą, gdy Wicio rzucił uniwersytet i zaczął studyować malarsiwo, przestał się nim zajmować. A naraz zaproszono go znowu do Podlesia. Zdziwił się, bo zwykle taki tam był w lecie nawał gości, że nawet starszym wujom odmawiano, a cóż dopiero jemu. Nie mniej przeto ucieszył się. Do wujowstwa Józefów był szczerze przywiązany. Lubił wuja za jego rozsądek, prostotę i śmiałość myśli, wujenkę za jej niesłychaną subtelność i dystynkcyę, Helenkę i jedynego syna wujostwa, Adasia, uważał za rodzeństwo. Przytem w Podlesiu była zwykle taka miła, pogodna atmosfera.
— Coś się tu zepsuło! — myślał i jakby czekał na odpowiedź, rozejrzał się pytająco po ścianach gabinetu.
Wszystko było jak dawniej. To samo wielkie biurko stało między oknami, ten sam zielony garnitur mebli koło pieca, w drugim kącie stół do kart wiecznie rozłożony, kanapka i trzy wielkie fotele, ta sama biblioteka pod oknem; na stole kilka talij kart do pasyansa, parę książek, wszędzie rozstawione popielniczki — jak zwykle w pokoju, w którym się stale przebywa.
— Co się tu mogło zmienić? Wujenka niezdrowa... tak... odrobinę; zdaje się nerwy. Zresztą wygląda doskonale. Posiwiała w prawdzie zupełnie, ale ona jest siwa od czasu tego tyfusu... Z tą siwizną jest jej nawet kolosalnie do twarzy... Pani z czasów Ludwika XVI.
Istotnie, jej różowa twarz o subtelnych, delikatnie rzeźbionych rysach, z tym zgrabnym, cienkim nosem o drgających nozdrzach i cudnych, mieniących się jak morska woda podłużnych oczach, wyglądała, jak wykrojona z jakiegoś portretu Bacciarelli’ego.
— Jednakże... co ta mała gra? Ach, to waryacye na temat „Nel cor piu non mi sento....“ malutki wiatraczek gwiżdżący wciąż na jeden i ten sam temat, tak... Hela jest też nie w sosie... o, nie! Ale to zrozumiałe... Dorosła panna, zrywa się do lotu, chciałaby zacząć życie na własny rachunek... O tak, „nel cor piu non mi sento...“ Wuj jest taki sam, jak był. Wesół, pogodny, zadowolony... Gdyby się tu co zepsuło, gdyby nie wszystko było w porządku, pierwszy on miałby nieswoją minę... On niczego nigdy nie ukrywa. A może to o Adasia idzie?
Wuj życzył sobie, aby chłopak przez siódmą i ósmą klasę chodził do gimnazyum, wujenka wolałaby mieć go po dawnemu na wsi, przy sobie...
— No, dobrze, ale ostatecznie taka drobnostka...
Nie, to nie była drobnostka, to była sprawa pierwszorzędnej wagi. Wujenka Walerya kochała Adasia nad życie. Wicio przypomniał sobie, jak lada zasłabnięcie, lada kaszel małego, który w dzieciństwie był bardzo chorowity, nabawiały ją śmiertelnej trwogi. Kochała go prawie po zwierzęcemu, szalenie, z krzywdą i ujmą dla całego otoczenia. Nie zapominała najdrobniejszej psoty wyrządzonej małemu, starała się dogodzić mu we wszystkiem. Był jej dumą, jej pychą, jej całem szczęściem.
Zwłaszcza, że...
Wuj Józef był dość dziwnym człowiekiem. Pominąwszy już jego dobre serce, rozsądek i niepokalaną uczciwość — był utylitarystą i to — bezwzględnym, Umysł nieprzeciętny, niesłychanie żywy, o młodzieńczej świeżości — był przytem młodzieńczo zmiennym i buntowniczym. Nie uznawał nigdy żadnych autorytetów, śmiał się z uczucia, czcił pozytywny rozum, nie wierzył absolutnie nikomu i niczemu, wyjąwszy namacalne dowody — mimo to wcale nie był zaślepionym i stwierdziwszy omyłkę przyznawał się do niej publicznie; krótko mówiąc jego sumienność tak w traktowaniu interesów, jak zagadnień życiowych imponowała Wiciowi, który uważał ją za naśladowania godną.
— Czy wuj wujenkę kocha? — pytał się Wicio w duchu.
A czy on wogóle kochać umie?
Uśmiechnął się.
Wuj Józef był najlepszym ojcem ze wszystkich, których Wicio kiedykolwiek widział.
Co się zaś tyczy wujenki — to trudno. Ona obstawała zawsze przy swojem. Przekonania jej różniły się od poglądów wuja Józefa, a wuj Józef, człowiek mądry, nie starał się bynajmniej o przekonanie jej o słuszności swoich zapatrywań. Sam wolnomyślny — uznawał poglądy drugich — bez dyskusyi. Szanował zawsze jej przekonania religijne, towarzyskie, jej zapatrywania na życie, ba, nawet jej słabości, jej zamiłowanie do beletrystyki francuskiej, jej nieracyonalny, namiętny sposób czytania, a nawet — skłonność do flirtu...
Wicio zarumienił się mimowoli.
Jednakże, widok flirtującej żony musiał być dla poważnie myślącego wuja Józefa czemś bardzo śmiesznem. On miał zawsze skłonność do wyśmiewania ludzi... Kobieta flirtująca zapomina, że w oczach nieinteresowanego człowieka mogą jej zabiegi wyglądać niezbyt korzystnie, a takich rzeczy było między wujem a wujenką dużo.
Wicio słyszał od obcych w mieście, jakoby wuj Józef utrzymywał nieco poufały stosunek z niejaką panią Träncken. Znał ją. Pani Träncken, wdowa po wyższym oficerze, była osobą bardzo dobrze wychowaną, z dobrej rodziny, sympatyczną i miłą. Nie była już ani młoda, ani ładna, ale posiadała jakiś niezmiernie naturalny dźwięk i odznaczała się ujmującą wesołością. W domu jej schodzili się ludzie z najlepszego towarzystwa, młodzi profesorowie uniwersytetu, kilku starszych malarzy o wyrobionem nazwisku, uznani literaci, był to salon ludzi dowcipnych, pragnących odpoczynku i rozrywki. Mówiono, że u pani Träncken bywało czasem bardzo wesoło. Grano dość wysoko w karty, pito czasami szampańskie, w karnawale urządzano kostyumowe wieczorki. Wicio był u pani Träncken kilka razy. Otaczała się kobietami pięknemi, wesołemi i bardzo wytwornemi, wszelkiemi siłami starała się o wytworzenie w swym domu atmosfery pełnej wesołości, pewnej, pozbawionej wszelkiej troski lekkości i sztucznej, towarzyskiej powierzchowności. Kiedyś, przed laty, żyła z wujenką Waleryą w przyjaźni. Obie kobiety różniły się między sobą zasadniczo. Pani Walerya, poważna, smukła, pełna wielkopańskiej dystynkcyi, lubiła poważne (właściwie retoryczne) dyskusye na temat wiary, etyki, sztuki lub miłości. Pani Träncken grała chętnie w labeta lub w pokera i rozmawiając całemi godzinami, choćby o najnowszej modzie, flirtowała na zabój. Pani Walerya znajdowała między ludźmi czcicieli, pani Marya Träncken przyjaciół-kolegów. Należał do nich i wuj Józef.
Wuj Józef był człowiekiem nieco przez życie zmęczonym. Pracował dużo. Z niewielkimi środkami zdobył sobie znaczny majątek. Wymagało to wiele trudów i wysiłków umysłowych. Wicio, który znał wuja od dawna, wiedział, że wuj miał okres czasu, w którym już koło dziewiątej wieczorem tak był zmęczony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Kładł się spać, budził się po dwu godzinach i przy świecy liczył, rachował i kombinował do rana; dopiero o świcie zasypiał na parę godzin ponownie. Było tedy zupełnie naturalną rzeczą, że ten człowiek, zmęczony i przepracowany, potrzebował koniecznie jakiejś rozrywki. W domu, gdzie zawsze się stosowano do niego, znaleźć jej nie mógł. Jeśli był zmęczony — wszyscy byli zmęczeni, jeśli chciał wesołości, musiał sam udawać dobry humor. Zresztą — nudził się na wsi, gdzie trudno było o nowych ludzi i o niespodziewane rozrywki, choćby tak drobne, jak partya pokera w wesołem towarzystwie.
Źe wuj Józef wyjeżdżał co parę tygodni na kilka dni do miasta, o tem Wicio wiedział. Nie było mu też tajnem, że czas wolny od zajęć spędzał w domu pani Träncken, gdzie był duszą towarzystwa. Nie dziwił się temu i nie sądził, by wujenka Walerya uważała to za rzecz zdrożną.
— Zresztą, gdyby nawet — myślał — to w każdym razie ma tyle krytycznego zmysłu, jest tak mądra i wyrozumiała, że nie brałaby tego zbyt poważnie. Zwłaszcza dziś, gdy ma swój wielki dom, dzieci, stanowisko, gdy może powiedzieć, że życie dało im wszystko, co miało do dania.
— Nel cor piu non mi sento...
Helusia gra te waryacye z jakąś furyą.
Zmrok zapada.
Wielkie, czarne świerki amerykańskie, rosnące przed domem, zaczęły cicho szumieć i drżeć, zdjęte chłodem górskiego wieczoru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.