Ordynat Michorowski/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Przeciwnicy skierowali na siebie gardła pistoletów. Bohdan przed komendą rzekł do swego sekundanta, Stalskiego, przyjaciela z Nicei:
— Ja walę w powietrze, a on... jak chce.
Raz, dwa...
Huknęły strzały.
Bodzio skrzywił się, pistolet wypadł mu z dłoni. Lewą ręką schwycił się za mięśnie prawej.
Podbiegli do niego.
Przez rękaw sączyła się krew. Bodzio zawalał nią palce. Patrząc na czerwone plamy, rzekł z pozornym spokojem, chociaż zęby mu szczękały:
— No, to się pierwszemu Michorowskiemu zdarzył taki casus. Ojej! moi przodkowie w grobie się przewrócą.
Lekarz obejrzał ranę. Ciało prawej ręki było przestrzelone na wylot, ale kość nie ruszona.
Bodzio wyciągnął drzącą z bólu dłoń do swego przeciwnika.
— Wybaczmy sobie; prawda? Swoją drogą — może to nie wypada, ale powiem: oto żałuję, żem panu nie odtrącił małego paluszka u nogi. Co?! To dopiero byłby strzał! Na drugi raz się poprawię.
W karecie Bohdan osłabł.
— Nie tyle z bólu, ile pewno z wrażenia — uspakajająco rzekł lekarz do Waldemara:
— Pierwszy pojedynek — to emocja.
Bohdan coś szeptał zbielałemi wargami. Ordynat podtrzymał go.
— Co mówisz Bodziu? — spytał troskliwie.
— Ee! nic. Ale to nie koniec. Wyzwę kiedy jakiegoś tam... i... kropnę, aż miło. Drugi raz taki głupi nie będę.
Syknął zlekka i szepnął jeszcze.
— Ojej! żeby choć było o co?...
Przez kilka dni ordynat nie mógł się dowiedzieć przyczyny pojedynku.
Bohdan zaciął się w milczeniu.
Nareszcie sam zaczepił Waldemara.
— Wuju: czy kobieta warta jest, żeby za nią umrzeć?...
— Nie wiem, o jakiej kategorji kobiet mówisz?
— Kategorje! kategorje! Mówię: kobieta i kwita. Każda ma nos do wąchania, oczy do kokietowania, usta do całowania i cnotę do sprzedania.
— Bluźnisz i sądzisz stronnie, podług swych ideałów z półświatka. To nie racja — odrzekł surowo ordynat.
Bohdan umilkł, chodził zdenerwowany po pokoju. Nagle stanął obok Waldemara w wyzywającej pozie.
— A ja mówię wujowi, że świat składa się przeważnie z takich właśnie fatałachów babskich. Zawiercą człowiekowi w nozdrzach, aż się zakicha, ale każdy lezie na ten miód. Kobiety porządne, wielkiej wartości, nie wywołują pojedynków, zabójstw, bo są może jak święte, którym się całuje szaty. Ale zanim się do takiej człowiek dochrapie, to go mogą sto razy djabli wziąść przez — łachman.


Pałac ten przypomniał mu Czerczyn...
— Skąd ty to wiesz? — zdziwił się ordynat.

— Wiem.
— Nabyłeś już praktyki; nie będziesz narażał życia dla głupstwa.
— Ojej, czy raz jeszcze!... Albo to wuj mało napłatał łbów dla gamratek?... Różnych gatunków one są: takie, siakie i owakie. I w rozmaite skóry odziewają się. Często trudno poznać, co kryje nawet gronostaj.
Bohdan ciągle ironizował, rozumował, ale nie mówił nic więcej. Waldemar był niespokojny. Tembardziej, że Bodzio zmizerniał i chodził osowiały. Ręka mu się zgoiła, lecz dokuczało mu widocznie jakieś cierpienie moralne. Ordynat odgadywał, lecz milczał.
Sam był zresztą pochłonięty ciągłą rozterką z własną duszą, co spowodowała Lucia.
Przytłumiona wieść o ich małżeństwie rozpłynęła się po salonach niepowstrzymanie. Spoglądano na nich, jak na narzeczonych.
Lucia promieniała, Waldemar pochmurniał.
Unikał jej starannie. Widywali się tylko na większych zebraniach. Ten stosunek dziwny nie uszedł wzroku pani Idalji. Nie mówiła nic, udawała zręcznie, że nie widzi nic i nie słyszy pogłosek. Może i ona pragnęła tego, lecz... w możliwość nie wierzyła.
A tymczasem urządzała coraz nowe zabawy, wciągając w nie Lucię i ordynata. I udawało się jej.
Lucia zmieniła swój system. Dawniej poważna, westalka nawet wobec Waldemara, teraz wpadła niekiedy w szał zabawy. Czarowała mężczyzn bezwiednie jeszcze samym urokiem nagłej zmiany. Wszystko, co w niej było zalotnością i chęcią podobania się, skierowała na ordynata. Z zimnej, sztywnej — stała się kipiącą warem wewnętrznym. Oczy jej paliły żywym płomieniem, usta rozchylały się, żądne pocałunków. Cała postać gięła się do Waldemara z żywiołową mocą miłości.
— Jestem twoją! — mówił mu to każdy jej ruch.
I pewien wyłom się w nim zaczynał.
Wrażenie tak wiotkie, jak cień śmigającej jaskółki, ale pachnące słodką wonią, niby przewiew rozkwitłej gałęzi akacji, wsiąkało mu w nerwy — i kropla po kropli — padało na obudzony prąd krwi. Każda kropla czyniła ją czerwieńszą, bardziej gorącą. Coś się poczynało w nim, ale słabo, nieuchwytnie, jak ocknięte echo górskie, dawno zatracone i śpiące w upłazach. Na wirchach już się odzywa, ale turnie śpią jeszcze. Ogarniało go zdziwienie i przestrach. Jednak nie szukał bram ratunkowych.
W tym czasie Bohdan znikł z Warszawy. Po kilku dniach niepewności ordynat otrzymał od niego list z Głębowicz.
List brzmiał:
„Uciekłem tu, bo Warszawa mnie chłonie.. Wierzyłem w swoją baletniczkę, myśląc, że unikat i ofiara zakulisowa. Za brutalny żart, skierowany do niej, wyzwałem tamtego, ale nawet śmierć naśmiała się ze mnie i pokazała figę, za co ma moją dozgonną wdzięczność. Owa uciśniona niewinność jest już w dziesiątych rękach, jeśli w równie naiwnych jak moje, niech im idzie na zdrowie. Niech wujek spłaci moje nowe długi — już ostatnie mam nadzieję (adresy podaję niżej), i wraca do Głębowicz. Tu bezpieczniej. Haneczka moja, szampanik! i mam pewność, że tylko moja.

Bohdan.“

Ordynatowi z całego listu najwięcej przemówiło do przekonania, że tam — bezpieczniej. — Opłacił długi Bodzia, z zamiarem natarcia mu uszu, wymówił się koniecznością i wyjechał.
Lucia czuła, że ten wyjazd to trochę ucieczka. W duszy swej miała hejnały nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.