Orbeka/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Tak szło naszemu biednemu niedołędze w Warszawie, do któréj po cichu, tajemnie, nędzny wózeczek wieśniaczy, wkrótce po jego przybyciu, przywiózł Anulkę. Znała ona już dosyć miasto z przypomnień dawnego pobytu, aby w niém sobie dać radę — najęła mieszkanko ubogie, wyszukała zajęcia, i osłonięta, niewidzialna, zestarzała cierpieniem, poczęła ukradkiem śledzić Orbekę, Mirę i tryb życia obojga.
Wielkie, szlachetne serce, w małéj nawet istocie, położeniem swém upośledzonéj, bije tak żywo, iż daje jéj siły do podołania najcięższemu zadaniu. Gdy kto ma jeden królujący cel życia, pewnie go wbrew przeszkodom dosięgnąć potrafi. Anna pomimo osamotnienia, ubóstwa, potrzeby ukrywania się — znalazła ludzi, stosunki i pilném okiem czuwała nad Orbeką, który zapomniawszy o niéj, pobytu w Warszawie domyślać się nawet nie mógł.
Żył on tak odosobniony, pochłonięty swą służbą, iż nawet Sławskiego w Warszawie nie szukał i widziéć się z nim nie pragnął. Obawiał się jego surowości, rad, wymówek, politowania nawet. Sławski znowu był nadto dumnym, ażeby się sam przyjacielowi narzucał, wiedział z odgłosu o jego przybyciu, przewidywał następstwa, opłakał dolę Orbeki, czekając aż mu się stanie potrzebnym.
Nieraz mu też przyszedł na myśl i los téj biednéj dziewczyny, z tak cichém a wytrwałém poświęceniem, z przywiązaniem tak stałém — odepchniętéj i niepoznanéj. Niewiedział wcale o jéj przybyciu, aż do przypadkowego z nią spotkania.
Zeszli się wśród ulicy, jakoś po chodzie ta postać zakwefiona przypomniała mu chromą Anulkę, sądził wszakże iż się omylił i szedł już daléj, gdy ona go sama postrzegłszy, zatrzymała, witając.
— A! to ty dobry panie!
— Panna Anna? tu? w Warszawie? Jakto? pozwolił ci więc Orbeka przybyć z sobą?
— A! uchowaj Boże! on o mnie nic nie wié. Jeźli się z nim widziéć będziecie, zaklinam was, nie wspominajcie mu nawet o mnie.
— O to niema obawy, rzekł Sławski, bo on się z nikim, nawet ze mną nie widuje.
— Jakto? mój Boże! nie szukał pana!
— Sądzę owszem, że unika, — narzucać mu się nie chcę. Mira czuwać musi nad tém, aby złych znajomości nie odnawiał.
— Czy wiesz pan wszystko?
— Jeźli niewiem, to się domyślam, bo zgadnąć nie trudno.
— A! panie — z płaczem poczęła Anulka, wiesz, że sprzedał te Krzywosielce, że porzucił wszystko, a mnie, mnie — ja byłam tylko sługą — odprawił. Przed panem wyznać to mogę, możem była więcéj i czém inném niż sługą dla niego, choć biedny ślepy człowiek o tém nie wiedział; poszłam za nim. Mira go ściągnęła do Warszawy, aby wyssać do ostatka. Łatwo odgadnąć co nastąpi, gdy się wszystko wyczerpnie — ona go odpędzi, łatwy jest powód do kłótni, a potem... pan go znasz — mógłby umrzéć z głodu i rozpaczy, potrzeba czuwać nad nieszczęśliwym. Na tę chwilę, w któréj mu ratunku zabraknie, ja czekam... przeczuwam ją, widzę zbliżającą się, i na tę czarną godzinę, zbrojna jestem, przygotowana.
Sławski rękę jéj uścisnął.
— W téj godzinie, moja panno Anno razem się przy nim znajdziemy, rzekł z uczuciem — ale Bóg może ją odwróci, a jego ocali.
— A! Bóg o nas zapomniał, bośmy opieki jego nie byli warci, odpowiedziała Anulka.
— Miłosierny On zawsze, nie bluźńmy — przerwał poczciwy inżynier. Słuchaj panno Anno, bądź co bądź, jeźli bym wam na co był potrzebnym, daję mój adres — bądź pewną, że — dotrwam przyjacielem wiernym do końca. Dajcie mi także swego mieszkania numer.
Anna szepnęła spuszczając oczy:
— Naprzeciw niego, przytuliłam się w biednéj izdebce, aby zdaleka choć patrzéć i zgadywać co się z nim dzieje.
Tak chwilę pomówiwszy z sobą rozeszli się spokojniejsi oboje, Sławski z uwielbieniem patrząc na tę cichą ofiarnicę poczciwego uczucia, ona widząc w nim opiekuna i sprzymierzeńca.

Tymczasem dramat szedł biegiem przyśpieszonym do nieuchronnego rozwiązania.
Przyśpieszyła je nowa Miry znajomość — wielce oryginalna.
Był to człowiek powszechną naówczas obudzający ciekawość w Warszawie. W istocie rzadkie zjawisko. Małym chłopakiem, ubogim synem rzemieślnika, zbiegł on był przed laty z Warszawy do Hamburga, potém się dostał do Ameryki; począł tam jakiś mały handelek, i z niego przyszedł do bardzo znacznéj fortuny. Może też przesadzano w jéj ocenieniu, ale wiedziano, że miał kilka własnych okrętów, dom w Filadelfii i obszerne plantacye w południowéj Karolinie.
Przez lat kilkadziesiąt wcale o sobie znać nie dawał rodzinie, potém ogarnęła go tęsknota, zapragnął powrócić, zobaczyć, dowiedziéć się co się stało z familią, i na własnym statku przyjechawszy do Hamburga znowu, zkąd przed laty bez grosza jako majtek odpłynął, dostał się do Warszawy.
Ale tu nikogo nie znalazł ze swoich, ojciec i matka umarli, siostra i brat wynieśli się gdzieś bez śladu. Biedny jednak syn rzemieślnika, przyjętym był przez nieznane mu nowe pokolenie i ludzi dla siebie nowych, z tém współczuciem, jakie zawsze obudzają miliony. Najlepsze towarzystwa wyrywały go sobie, choć do nich, prawdę rzekłszy, wcale się nie zdawał stworzony.
Życie surowe a ostre, praca ciężka, ocieranie się o ludzi twardych, społeczność młoda, w któréj przebojem musiał się stanowiska dorabiać, wykształciły go wcale nie na salonowego człowieka.
Nie miał ani powierzchowności przyzwoitéj, ani form w świecie wymaganych. Ale ta gruba powłoka ozłocona majątkiem ogromnym amerykańskim, nie zrażała, pociągała owszem ku niemu, gburem by go nazwawszy wyrzucono za drzwi gdyby nic nie miał, milionowego przyjmowano uprzejmie i nader uprzedzająco.
Trzeba też przyznać, że pan Chryzostom Klapka miał wiele przymiotów, któremi za dość oryginalną powierzchowność plantatorską płacił; wiele zdrowego rozsądku, dowcip ostry, umysł żywy i prawdomówność niespotykaną u innych. Nie stary i nie młody, dotąd nie żonaty, chociaż opowiadał, iż się razy kilka swatał, zawsze niefortunne znajdując przeszkody do zawarcia małżeństwa — Klapka skłonny był do poślubienia kobiety dobréj woli, miłego charakteru i stęskniony za niewieściém towarzystwem... Powierzchowność jego nieokrzesana, twarz ogorzała, rysy pospolite, siwiejący włos nie były pociągające — ale w świetle złota jak się to wszystko inaczéj wydaje! Mira i tytułem i twarzą i dowcipem wielce go zaraz zajęła.
Dopatrzywszy tego wrażenia, które kobiety zgadują i przeczuwają tak cudownie, Mira pochwyciła pana Chryzostoma, ogarnęła go, opanowała i użyła wszelkich możliwych środków, aby się jéj ta ofiara z rąk wymknąć nie mogła.
Pochlebiała mu obrzydliwie, a ów prawdomówca i nieubłagany krytyk społeczności europejskiéj, dziwnie się dał wziąść na lep najpospolitszego w świecie, grubego, widocznego, prawie niezręcznego przesadą pochlebstwa.
Mira umiała go bawić, poklaskiwała każdemu słowu, podnosiła je, powtarzała, czyniła go bohaterem, wyciągała zeń opowiadania, odurzyła go kadzidłem jakiego dawno nie kosztował.
Tytuł też Miry, imie jéj, temu surowemu republikaninowi, dorobkowiczowi, dziecięciu własnéj pracy, więcéj smakowały niż były powinny. Przypominał młode swe lata na bruku, boso spędzone i znajdował zapewne przyjemność, licząc szczeble drabiny, które przeszedł, do dzisiejszego stanowiska swojego.
Mira obudziła zazdrości wiele, próbowano jéj szkodzić, odciągnąć przybysza, ale Amerykanin był uparty, potrząsał głową i został w miejscu.
Ona tak doskonale grała uwielbienie dla wielkiego męża, stawiając go na równi z Franklinem i Waszyngtonem, iż mu się głowa biednemu zawróciła.
Po prostych Amerykankach surowego obyczaju, po Murzynkach dzikich i Mulatkach dziecinnych, które spotykał Klapka w swéj przybranéj ojczyznie, Mira wydać się musiała ideałem.
Przywiędnienie nic jéj nie szkodziło, owszem, byłby się może obawiał młodéj, starsza zdawała mu się partyą stosowną.
I tak — jednego poranka począwszy zręcznie rozmowę Mira, z żartu w żart, śmiechem ją przerywając, doprowadziła zwolna republikanina, iż się jéj ze swą szczerotą trochę szorstką oświadczył najformalniéj.
Mira chwyciła za słowo. Z pośpiechem człowieka, który godziny do stracenia niema, bo w Ameryce bardziéj może niż w Anglii times is money, pan Chryzostom ułożył, iż się pobiorą niezwłocznie. Pani mając ku temu osobiste powody, uprosiła o dni kilka zwłoki i tajemnicę. Szło jéj o pozrywanie różnych węzłów, pętelek, węzełków i sznurków, które ją z różnych stron przytrzymywały. Jedne należało poprzecinać, drugie potargać, innym zwolna dać się rozwiązać.
W czasie częstych odwiedzin Amerykanina, przyjęć jego w domu Miry, uroczystości dawanych dlań, Orbeka swoim zwyczajem wysługiwał się pokornie, cicho, posłusznie, jakby niedomyślał się nawet, na czém się to ma skończyć.
Z powodu tego nowego konkurenta, narażony na wydatki nadzwyczajne, skubany ze wszech stron, nieustannie nasyłany kwitami i rachunkami, gonił już niemal ostatkiem.
Nadchodziła godzina, gdy stawszy się nieużytecznym, miał prawo być wyrzuconym za drzwi, aby nie zawadzał daremnie. On sam przeczuwał, że to już długo potrwać nie może.
Anna przez Sławskiego, zostającego w stosunkach z bankierem, u którego tymczasowo kapitał złożył w depozycie Orbeka, wiedziała już o jego wyczerpaniu. Dozór pilny nad nieszczęśliwym musiał być co dzień troskliwszym, gdyż nieuchronna katastrofa zbliżała się szybkiemi kroki.
Przeciągnęło się jednak rozwiązanie kilka miesięcy, bo Orbeka wyczerpawszy grosz, a starając się przewlec odprawę, sprzedawał po cichu wszystko co miał, pożyczał, dokazywał cudów łapiąc pieniądze na wsze strony.
Tymczasem Mira po cichu też, przez protekcye silne, wyrabiała sobie zamianę pensyi dożywotniéj, którąby straciła przez pójście zamąż, na jednorazowo wypłacić się mający kapitał. Dopóki to się jéj wykonać nie udało, Amerykaninowi zamknęła usta, a starała się zimnego kupca rozkochać do szaleństwa. To się jéj udało zupełnie. Jest-to pewnikiem, że kobiety, które same dla jakiegoś serdecznego kalectwa kochać nie mogą, najżywszą miłość obudzić, pielęgnować ją i do niezmiernéj podnieść umieją potęgi. — Dla nich jest-to rzecz teoryi, rachuby, umiejętności z nieubłaganą logiką prowadzonéj. Jak dobry doktór znają one symptomata, wiedzą jakie po sobie następują, co oznaczają, do czego prowadzą i na wszystko stosowne mają leki. Uśmiech, słowo, pocałowanie ręki, nawet dozy poufałości lub surowości, łaski i gniewu, ważą doskonale i mieszczą tak trafnie, by pożądany wywołały skutek.
Rzeczy się zbliżały do końca, miano Mirze kapitał zapłacić, pan Chryzostom zgodził się na zrealizowanie dollarów na franki i przeniesienie do Paryża, a poczciwy Walenty gorączkowo zajęty swą ruiną, niczego się nie domyślał, nic nie widział jeszcze. Jednego wieczora — gdy tego dnia właśnie Mira paręset dukatowy rachunek posłała była Orbece z wierzycielem natrętnym, którego nie miał czém zapłacić, — p. Walenty przywlókł się do jéj drzwi jak winowajca nieszczęśliwy..
Strapiony był okrutnie, wierzyciel, którego napróżno błagał o folgę, powrócił do Miry z wymówkami, ta pobladła z gniewu i wściekłości prawie. — Kazała zawołać Orbekę, przyszedł jak na stracenie.
Wszyscy się byli rozeszli, nikogo w pokojach prócz niéj i jego.
Zobaczywszy nieszczęśliwego stojącego w kącie, pobiegła ku niemu zniecierpliwiona, zagniewana.
— Co to takiego jest? zawołała, dla czego Werner nie zapłacony?
— Nie miałem w téj chwili..... szepnął cicho Orbeka.
— Ale jakże możesz niemieć! wiesz że mi pieniądze co chwila potrzebne.... że powinieneś mieć zawsze gotówkę...
— Ale nie mam, ale mam już ani szeląga — odezwał się Orbeka ponuro — nie mam, bom oddał ci wszystko, wszystko...
— Mnie! mnie! a to zabawna rzecz! mnie! zawołała wpół szydersko.
Orbeka spojrzał na się — osłupiały.
— Mnie! dodała — cóż to jest? jak to śmiesz mówić? Żyliśmy razem, expensowaliśmy wspólnie... Mnie! ale ja grosza twego nie widziałam... tyś oszalał chyba...
— Ależ zlituj się — odparł biedny — wszystkie wypłaty odsyłałaś do mnie.
— Jakie? jakie? mizerne tam, jakieś głupie, drobne rachunki, krzyknęła ruszając ramionami oburzona. Waćpan nigdy i większą mając fortunę nie umiałeś się rządzić, ja wiedziałam na czém się to skończy ten nieład. Kto chciał rwał z jego kieszeni. Jakto, już ze sprzedaży Krzywiosielec nie ma nic? nic?
— Nic — ani szeląga — rzekł rozpaczliwie Orbeka, nic...
— A cóż ty teraz poczniesz? zapytała zimno, naiwnie kobieta, odstępując od niego.
Orbeka nie umiał odpowiedzieć na taki cynizm, udaną czy umyślną prostotę, nie było co odrzec, spuścił głowę.
Była chwila dziwnego, ponurego jakiegoś milczenia. Mira podeszła kroków parę i wróciła ku niemu.
— Zapomniałam panu powiedziéć — odezwała się zmienionym, suchym głosem, że ja z baronem, (zrobiła go nim już na prędce) z baronem Klapką, który jest moim narzeczonym, wyjadę w tych dniach do Paryża.
— A ja? ja? spytał osłupiały Orbeka.
— Właśnie się pytam co waćpan ze sobą poczniesz?
— Nie wiem, rzekł Orbeka, nie wiem.
— Przecież powinieneś się był domyśléć, wiedziéć — że ja wychodzę zamąż?
— Zamąż! zamąż! powtarzał jakby nieprzytomny Walenty.
— Cóż w tém tak dziwnego?
— Dziwnego, tak, nic, szeptał przybity Orbeka, nic.
— Przecież waćpan sam mówiłeś mi tyle razy, że starą nie jestem, choć przedwcześnie starość udaję, juścić tak zostać nie mogłam.
Mówiła tak przerywano, śmiejąc się, łając, papląc — ale Orbeka nie słyszał i nie słuchał... w głowie mu się zmąciło — uczuł że ten cios nowy uderzył go tak, iż przestał być panem woli i myśli — odwrócił się do drzwi machinalnie, powoli — i wyszedł.
Co się działo w jego biednym mózgu, jak doszedł do kroku, który zapewne za ostateczny ratunek uważał — trudno by było wytłómaczyć. Instynkt więcéj niż rozum nim kierował. Zszedł ze schodów na dół zataczając się, jak pijany, postał chwilę sparty o bramę, potém włożył rękę do kieszeni, i znalazłszy w niéj ostatnich pięć dukatów, które tegoż dnia był wziął za stary kameryzowany zegarek, zamyślony począł iść, coraz żywiéj, coraz gwałtowniéj, spiesząc... do domu gry...
Orbeka nie grał nigdy w życiu, myśl sprobowania się z losem, przychodziła mu po raz pierwszy.
Wszystkim naówczas znane były te niemal publiczne, otwarte dla każdego sale złote i srebrne, na których szalona gra, dzień i noc się nie przerywała. Chociaż to były niby prywatne czyjeś mieszkania, wchodził tam kto chciał, grał kto miał co postawić — ta tylko była różnica zaproszonych od nieznanych, że pierwszym gospodarz dawał kredyt, pomagał uprzejmie do ruiny, przyjmował od nich fanty, domy i dobra na słowo, inni grali gotówką.
Ludzie największych imion trzymali banki, i najpiękniejszych imion ludzie zgrywali się przy nich do koszuli. Nie jeden wchodził bogatym, a wychodził żebrakiem.
Orbeka trafił tym samym instynktem, który mu myśl nastręczył, do jednego z najznaczniejszych domów gry: znał nieco gospodarza. Tu nikt na niego nie zważał, przyszedł, chwycił kartę walającą się na ziemi i posunął na niéj swoje pięć dukatów.
Oczy w nią wlepił, jak w tęczę, stał... wygrała raz... załamał, wygrała drugi, przeszła trzeci... Naówczas, sam znów nie wiedząc jak chwycił inną kartę ze stołu, przerzucił całą wygranę... czekał. Szczęście mu wedle przysłowia służyło... podwoił wygranę jeszcze...
Była już ta summka dosyć znaczną by oczy zwrócić na niego; grał daléj, ciągle nieumiejętnie, ale gorączkowo, machinalnie, pod władzą jakiegoś natchnienia niezrozumiałego jemu samemu.
W kilku minutach zebrany pieniądz wyrósł na kilkaset, i na tysiąc dukatów.
Naówczas Orbeka wstał, zagarnął to złoto, odrzucił z niego jeszcze pięć dukatów, postawił je, przegrał i z zimną krwią zabrawszy resztę w chustkę, cofnął się wśród śmiechu, nawoływania i żartów... Ale na szyderstwa, na łajania był jak kamień, pilno mu już było iść natychmiast... domyśléć się łatwo dokąd. Bramę zastał zamkniętą, dzwonił próżno, i wreszcie zmokły a zziębły powrócił mrucząc do domu.
— Śmieszna rzecz, szeptał ciągle — śmieszna rzecz, odpędzać, kiedy ja mam jeszcze pieniądze, to nie może być...
Był to już rodzaj obłąkania, gdyż inaczéj tego stanu duszy i umysłu nazwać niepodobna.
Wróciwszy do domu Orbeka rzucił złoto w szufladę, sam padł na łóżko, ale nie zasnął — myśli dziwne błąkały mu się po głowie — płakał.
Samo przypuszczenie, że ma ją utracić na zawsze, niewidziéć już nigdy — zabijało go. W ostatnich czasach tak był znowu nałogowo przyrósł do czarownicy, co nim jak sługą miotała, tak zgodził się ze swém smutném położeniem, tak nauczył być zawsze z nią, przy niéj, czuć, że jéj na coś służy i jest potrzebnym, — iż myśl rozstania równała się dla niego śmierci.
Niżéj upaść już było niepodobna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.