Orbeka/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Gdy się opatrzono, że Orbeka znikł, był on już nadto daleko, aby gonić za nim myślano; zgorszył się tylko Bukowiecki, dowiedziawszy się, że pieszo uchodzić musiał. A już też, szelma jestem, niegodziło się tak postąpić, jakby z nieprzyjacielskiego domu! Muszę mu też to wymówić.
Mira posłyszała z rozmów przechodzących, że p. Walenty zniknął, ale ją to mało, lub nic wcale nie obeszło. Wrażenia pierwsze zatarły się już wesołym tańcem, a Staś był tak ślicznym, rumianym chłopakiem, pełnym życia i młodości, że wspartéj na jego ręku, można było o milionach zdziczałego, smutnego, uwiędłego Orbeki zapomniéć.
Oprócz Stasia, przy żwawéj, wesołéj, dowcipnéj wdówce, roiła się młodzież, opasując ją i trzymając w oblężeniu. Strzelały i odstrzeliwały wejrzenia, słowa dwuznaczne, uśmiechy wiele mówiące, młodzież traciła głowy, szalała, panny stały nieco zaniedbane na boku, Bukowieccy oboje byli zasępieni. Wczorajsze dobre wrażenia zacierały się przed oczéwistością, zalotnica warszawska, wydawała się mu niebezpieczną.
— Wiesz jegomość — szepnęła Bukowiecka, taki to czém się skorupka za młodu napoi...
— Oj tak! tak, moja dobrodziejko, odparł sam — szelma jestem, coś mi już dziś to ziółko nie pachnie. Bo niechżeby sobie do kaduka wybrała jednego, ale bałamuci wszystkich.
— A ja mój jegomościuniu, spytam się ciebie, choć to moja krewniaczka, po co ona do nas tu przyjechała? jak ty myślisz?
— Ha, no — może na rezydencyą.
— O! to ci dziękuję, tego sobie nie życzę, dla moich dziewcząt.
— Albo myśli, że się tu łatwiéj trzeci raz za mąż wyda.
— Uważałeś jegomość, jak bezwstydnie tego Orbekę łapała, dobrze zrobił, że uciekł.
— Hm! hm! rzekł Bukowiecki, jak ona zechce, to go znaleźć potrafi.
— Nie da się on jéj.
— To pytanie.
Przy wieczerzy postrzegła się dopiero, uniesiona wirem tańców i szału Mira, że całe niewieście towarzystwo i gospodarzy naraziła sobie, pozawracawszy głowy młodzieży; ponieważ młody Staś najmniéj ją kompromitował, zwróciła się ku niemu, a reszcie poczęła dawać odprawę mniéj więcéj niegrzeczną, ale stanowczą. Postarała się trochę przejednać gospodarstwo oboje, ale z temi poszło ciężéj jakoś, a gdy nad rankiem już odchodziła do swego pokoju, jeden tylko oszalały Staś ją odprowadzał.
Potrzebujemyż pisać obszerniejszą monografią téj kobiety, aby ją dać wam poznać lepiéj? Typ to był wcale nie rzadki, chociaż egzemplarz dziwnéj w swym rodzaju doskonałości. Istota, w któréj serce biło może, ale tylko pod gorącém wrażeniem teraźniejszości. Między wczoraj a jutrem, dla niéj, nie było żadnego związku, jedno nie ręczyło za drugie. Namiętności, fantazye, zachcenia, zacierały się kolejno. Było to istne serce bawełniane, które uciśnięte, przyjmowało na chwilę kształt mu nadany, lecz natychmiast potém mogło równie przybrać inny. Nic na niem nie rysowało się trwale.
Głowa i wyobraźnia wiodły ją raczéj niż uczucie, kochała głową, nienawidziła nią, ale w głowie téj panował chaos dziwny, i pragnienia nieustannie nowych rzeczy.
Były chwile, w których Mira czułą się stawała, gotową do poświęceń, w których umiała kochać, była pokorną, łzawą, serdeczną; żałowała za swe grzechy, przyznawała się do nich, brzydziła sobą — ale — niestety — były to tylko chwile. A po nich szały następowały jeszcze gorętsze, może jeszcze dziksze. Było to życie gorączek, dramatów, zmian, łzów i śmiechów, rozpaczy i szczęść, na drobne posiekanych kawałeczki.
Przeżywszy wiele poczętych szczęść i rozpaczy, które być miały wiekuistemi, Mira żadnego z nich nie wyniosła doświadczenia, marzyła jak w pierwszych dniach wiosny, spijała przyjemnostki dzisiejsze, nie troszcząc się o gorycze, jakie po sobie zostawić miały; rzucała się w bólach, które lada powiew łagodniejszy rozpraszał. Słowem, była to ta istota poety „wietrzna“ któréj postaci zazdroszczą anieli, a w któréj duszy, może nie tyle zła było, co nieuleczonéj płochości.
Wróciwszy do swojego pokoiku zmęczona, rozbawiona, z mazurkiem w głowie, z szeptem Stasia w uchu, upojona tryumfami, padła na posłanie, powiedziawszy sobie, że potrzeba było na seryo pomyśléć o jutrze.
Ale to postanowienie rozchwiało się poziewaniem, sen przyszedł skleić powieki, i w marzeniach tańcowała jeszcze, ale już tylko z Orbeką.
Zbudziła się zdziwiona sama, że ze wszystkich, nawet nad ślicznego Stasia, głębsze wrażenie na niéj uczynił ten biedny, zwiędły człowiek, który tak uciekł niegrzecznie, bez pożegnania.
We dworze, po wczorajszéj uczcie, zaspali wszyscy, miała więc czas Mira następujący list napisać do przyjaciółki swéj, pani Lullier, do Warszawy.
„Kochana Lulu! przyrzekłam ci opisać moją podróż, i odkrycia po dzikich krajach, a choć niewyspana, zmęczona okrutnie, danego słowa dotrzymuję, winnaś mi być bardzo wdzięczną. Dla ciebie nie mam tajemnic; wiesz, że wybrałam się do tych Indyj, szukając trochę nowych przygód, a trochę może nowego towarzysza do dalszych wycieczek, bo mi już saméj i nudno, i za długo tak jestem ni wdową ni mężatką. W waszéj Warszawie wszyscy się ze mną oswoili, i to jest świat, co się rozwodzi a nie żeni. Pojechałam więc do poczciwéj cioci. A! wystaw sobie, drogi w stanie pierwotnéj niewinności, koleje powybijane do wnętrzności ziemi, błoto straszne, karczmy okropne; ale lasy kwitnące, wonne, wiosna czarodziejska. Po kilku dniach pielgrzymki, złamawszy tylko dwa razy moją żółtą karetkę, trochę połamana sama, dostałam się do ciotki. Dom patryarchalny, sześć panien na wydaniu, bale, jak się zdaje, codzień, czy przez dzień, muzyka złożona z żydów i cymbałów, towarzystwo przedwieczne, ale młodzież żwawa, ochocza, i chłopcy ładne, jak krew z mlekiem. Uczty Baltazara! co ci ludzie tu jedzą! cały boży dzień, nie masz wyobrażenia, jestem przestraszona, patrząc tylko na to. Wujostwo oboje de bien braves gens a l’antique, przyjęli mnie zrazu zimno, bo mnie widać poprzedziła jakaś reputacya, et on est severe et rigide à la campagne ale potem zaraz ich udobruchałam.
Wystaw sobie, żem trafiła na rodzaj baliku, była to uczta dawana na powinszowanie, czy już tam nie wiem jak nazwać — pewnemu panu Orbece, który, z ubogiego szlachcica, został milionowym panem, przez spadek po stryju.
Ten Orbeka, un original, misanthrope, suchy, żółty, ni stary ni młody, życie spędził na wsi, nad książkami i klawikordem, z jednym psem i sługą. Dopiero go te miliony wyciągnęły na świat. Otóż, wystaw sobie, podbiłam go od razu. Patrzał na mnie w zachwyceniu, w jakiémś osłupieniu, jakby na istot swych marzeń, drżał mówiąc, bełkotał... mówię ci pochwyciłam go; gra bardzo ładnie, ty wiesz Lulciu że i ja nie źle grywam, gdy chcę. Otóż tego dnia chciałam i zawróciłam mu głowę sonatą Beethowena.
Jeźli się jeszcze gdzie spotkamy na świecie ten człowiek jest mój. Nie powabny, nie młody smutny jakiś, nadto surowo wygląda, ale milionowy. W najgorszym razie, w intercyzie ślubnéj można sobie zawarować, une retraite honorable, avec 50 mille florins de rente. Ce n’est pas le bout du monde, mais c’est quelque chose.
Na seryo pomyślę o nim.
Nieszczęściem przyszły tańce pod wieczór; on nie tańcuje, a ja mam passyą do mazura, porzuciłam go w kącie, bo mi się trafił chłopaczek jak laleczka, a było ich do wyboru! Przeszaleliśmy z nim do białego dnia, alem straciła z oczu mizantropa, który podobno pieszo uciekł do domu. Nie mam nadziei, żebym go już tu pochwycić mogła, ale go złapię w Warszawie, dokąd pojedzie.
Ja też tu długo bawić nie myślę, jako osobliwość une couple des jours, na téj pustyni, pojmuję, ale żyć niepodobna. Cały ten świat taki jakiś rubaszny, a mimo to — d’une severité! Przytem ubierają się, jedzą, piją śmiesznie. I fryzyera nie ma całkiem, a do marchande des modes, chyba do Warszawy posyłać.
Zdaje mi się też, że wczoraj nieostrożnie jakoś tryumfowałam, panny tutejsze, matki, ojcowie, krzywo na mnie patrzą. Bukowieccy widocznie się obawiają. O! mniejsza o to niewyżyłabym ich zrazami i bigosami. Dziś w całym domu tak słychać kapustę, że piszę trzymając flakonik pod nosem, bo mnie aż dusi.
Ale dla przyzwoitości, zabawię dni kilka, pozawracam głowy wieśniakom, rozkocham Stasinka, żeby całe życie wzdychał do mnie, zostawię mu pierścioneczek na niezabudź, i, adieu Messieurs!
Biedne niewiniątko! żebyś wiedziała jak mu ręce drżały, gdym sparta na jego ramieniu wracała nad ranem, jak gorący pocałunek złożył na końcu paluszków moich, odchodząc z westchnieniem, z którego się śmiałam serdecznie. Mais un petit bout de roman naif, cela rajeunit, c’est rafraichissant — nie prawdaż?
Chciałabym ci opisać wieś, bo ty jéj nie znasz wcale, a szlachecki dwór na wsi — Ah! que c’est drole! Ja, chociażem się wychowała w podobnym, alem już zupełnie zapomniała tych obyczajów. Każdy z tych panów jest w stanie zjeść na dzień całego wołu i wypić beczkę piwa, antał wina, que sais-je? zajeździć dziesięć koni. Wszystko to poubierane ze staroświecka, mówią głośno, klną strasznie, ale w gruncie jak się przekonywam, pod pantoflem wszyscy. Kobiety wszechmogące. A! jakie kobiety, moja droga, niewystawiasz sobie tego wykrochmalenia, téj powagi, śmiałości ich razem i naiwności.
Raz wyszedłszy za mąż, świat zawiązany, nikt tu nie słyszał o rozwodach, un mariage c’est pour l’eternités on y entre comme dans im choitre. To pociecha, tylko że się rządzi despotycznie. Ubierają się przedwiecznie, mody nie znają; przychodzą tu one podobno w pięćdziesiąt lat dopiero, gdy już o nich w całym świecie zapomniano. Długobym tu wyżyć nie mogła, ale widziéć było warto przecie. Zdaje się, że za parę dni, sans tambour ni trompete, każę zaprządz do żółtéj karetki i... stawię ci się, jednego białego poranka, aby cię uścisnąć, nagadać się i uśmiać. Tylko muszę wprzódy się dowiedzieć, co się z moim milionerem stało, bo je n’en demordrai pas, musi być moim. Całuję śliczne oczki twoje.“

Mira.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.