Orbeka/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Dzień ten uroczysty nadszedł wreszcie, a u państwa podkomorstwa, jakkolwiek przyjmowanie gości było rzeczą bardzo zwyczajną, od rana niezmierny był ruch w domu. Przyczyniało się do tego po troszę i przybycie pięknéj Miry, dla któréj też wystąpić nieco wypadło.
Sama jejmość, najmłodsza z panien wydelegowana do departamentu kuchennego, rezydentka, która rządziła bielizną i srebrami, podkomorzy władnący lochem i napojami, od ósméj byli czynni. Ludzie processyonalnie snuli się, niosąc rozmaite aparata do sali jadalnéj.
Piękna pani, wczoraj przybyła, nieukazała się rychło, zasnęła długo, potém ubierała się dość czasu, naostatek wymówiła się pisaniem jakichś listów aż do obiadu.
Panienkom tylko dozwolono było dobiegać do niéj, aby się dowiadywać, czy czego nie potrzebowała.
Na wsi, pod owe czasy, obiad nawet w te dnie uroczystsze, dawano dosyć wcześnie, około dwunastéj, kilku już sąsiadów przybyło, w bawialnym pokoju taca stała z wódką i przekąskami dla gości, aby im do obiadu czczość nie dokuczyła. Podkomorzyna o pół do jedénastéj była już w wielkim stroju, turbanie na głowie i piórach, panny w sukienkach nowych.
Zaraz po dwunastéj przyszła też i Mira. Gospodarstwo mocno się obawiali, ażeby strojem i wdziękiem córek ich nie pogasiła; — uradowali się prawie, gdy ją ujrzeli ubraną bardzo skromnie, ciemno, bez błyskotek.
Ale niestety! czarownica była jeszcze piękniejszą niż wczora, można ją było wziąść za młodziuchną panieneczkę, tak wyglądała świeżo, tak miała minkę niewinną, skromną i potulną. Wśród osiemnasto i szesnastoletnich kuzynek, zdawała się młodszą ich siostrzyczką.
Prawie jednocześnie z nią wszedł na pokoje pan Walenty, na którego twarzy widać tylko było pomięszanie, zakłopotanie, niecierpliwość prawie. Przywitawszy się, natychmiast pośpieszył ukryć się w kątku, jak najmniéj chcąc drugich zajmować sobą i sam zajmować się drugiemi.
Nie spojrzał nawet na kobiety, nie widział jak nieznacznie ciekawym zmierzyła go wzrokiem piękna rozwódka. Zdając się z twarzy go uczyć i badać — obawiając się wszakże, by gry téj niepostrzeżono, nie odgadnięto, Mira udawała zajęcie czém inném, i grała wybornie rolę obojętnéj.
Tymczasem goście się zjeżdżali, dom napełniał, otwarto drzwi do sali jadalnéj, pan Walenty jako solenizant, zmuszony był podać rękę gospodyni, a los chciał, że go posadzono pomiędzy podkomorzyną a Mirą.
Mira była niesłychanie skromną, milczącą, prawie onieśmieloną. Mimowoli pan Walenty wzrok obrócił na nią i — już go od téj twarzyczki uroczéj oderwać nie mógł. Wiedział on z prezentacyi nazwisko pani ale kto ona była, nie wiedział wcale. Uderzył go, wyraz dziewicy młody, pełen świeżości téj kobiety, widocznie nie do wiejskiego należącéj świata.
Przy obiedzie niewiem od czego zawiązała się rozmowa. Mira poprowadziła ją tak zręcznie, że do najwyższego stopnia rozdraźniła ciekawość Walentego. Wiedziała, że lubił muzykę, pociągnęła go, okazując niepospolitą jéj znajomość.
Ale rzuciwszy parę ziarnek, które miały się w sercu i myślach rozrastać, natychmiast umilkła, osłoniła się milczeniem i ze strategią najdoskonalszą, zdawała się cofać i bronić bliższéj znajomości.
Orbeka był zdumiony, zmięszany, lecz pełen uszanowania, nie narzucał się zbytecznie.
Rozmowa téż pojedyncza stawała się przy krążących kielichach niemożliwą, całe towarzystwo prowadziło szalony gwar, ów chór wesela, wśród którego krzyżowały się dowcipne wykrzykniki, zdrowia, zapytania głośne, odpowiedzi zabawne, żarty oklepane, ale zawsze do śmiechu pobudzające. Może z całego grona biesiadników stół otaczających, najmniéj rozwesolonym był p. Walenty i Mira. Humory ich na pozór przynajmniéj zdawały się dziwnie zgodnemi.
Wypito zdrowie Orbeki, życząc mu szczęścia i pomyślności. Kieliszek Miry trącił o kielich sąsiada, a oczy jéj sypnęli mu ogniem i iskrami głęboko w duszę. Pan Walenty poczuł się jakby spętanym i przybitym. Był zwyciężony bez walki, a wydawał się pod ciężarem tego szału i upojenia tak niezgrabnym, jak tylko wielkie uczucie lub namiętność czynić nas umie.
Jedna okoliczność dla wszystkich będąca tajemnicą, nawet dla Miry, przyczyniała się jeszcze do wrażenia, jakie ona na nim czyniła.
W życiu przeszłem biednego człowieka leżały na pobojowisku krwawe pamiątki wielkiéj, szalonéj, okrutnie zawiedzionéj miłości, która zwichnęła całą dolę Orbeki. Ta kobieta, któréj on obraz nosił na sercu do dziś dnia, była jakby rodzoną siostrą Miry. Nadzwyczajne podobieństwo nie tylko twarzy, ale fizyognomii, uśmiechu, ruchu, głosu, przypominało męczennikowi dni zachwytu, dni nadziei, dni szczęścia... bardzo krótkiego.
Nikt w sąsiedztwie niewiedział nawet o tém, że p. Walenty był żonatym, był zdradzonym, i gdy mu rozwód wydarł żonę, postanowił mimo jéj niewiary, dotrzymać swéj przysięgi do śmierci.
W téj chwili to zjawiające mu się widmo ukochanéj, odświeżone, odmłodzone, jakby oczyszczone z przeszłości, aż do szału go egzaltowało. Musiał całéj siły i potęgi charakteru użyć, aby nie rzucić się pod nogi tego upiora; ale siedział roztargniony, jak na żarzących węglach, płonąc i bledniejąc na przemiany, modląc się, by obiad kończąc się co prędzéj, uwolnił go od téj próby, któréj lękał się co chwila więcéj.
Jak na przekorę, gdy kielichy poszły koleją, zdrowie gospodarstwa, podkomorzego, podkomorzyny, pięknéj Miry, córek, kuzynek, gości każdego z osobna, kochajmy się, oby się nam dobrze działo, i t. d. i t. d. nie było końca wiwatom i siedzeniu. Niektórzy się powymykali, ale głównym osobom nie godziło się wstać od stołu. Wszyscy trochę podweseleni byli w tym humorze różowym, który ośmiela, brata, a nie zbyt czyni uważnym na to, co się w koło dzieje. Była to chwila obrana przez piękną sąsiadkę do przypuszczenia szturmu na podbitego już i tak człowieka. Zwróciła się ku panu Walentemu z uśmieszkiem i wejrzeniem rozpajającém, łzawém, a tak niewinnie śmiałem.
— A czy pan téż możesz lubić takie gwarne towarzystwa? spytała go po cichu; ja się przyznaję, że choć one są w obyczajach naszego kraju, znieść ich nie mogę. Nawet w stolicy żyjąc, bom długo przebywała zagranicą i w Warszawie, cichego szukam kątka do spojrzenia na świat. Niepowiem żebym go niepotrzebowała, tego świata, w którym jest ruch, życie, w którego głowach i sercach wre i gotuje się przyszłość, ale to dla mnie scena, któréj ja z loży mojéj przypatrywaćbym się tylko chciała.
Pana Walentego poił wzrok jéj, upajał dźwięk głosu, zasłuchany uśmiechał się błogo, a gdy skończyła, przez chwilę przysłuchiwać się zdawał jeszcze. Odpowiedź jego była niewyraźna, słowa plątały się w ustach, czuł że się jéj wyda dziwnie pospolitym lub niewykształconym, ale miał do czynienia z niewiastą, która czytała w mężczyznach, jak w księgach otwartych. Zrozumiała ona, że wrażenie jakie czyniła, ośmielało go, — tryumfowała, więc się jéj wydał lepiéj z tém pomięszaniem, niżby się przedstawił z największym dowcipem.
— A! i pan nie lubisz gwaru! rzekła, — takiem się domyślała wcześnie z tego co mi o nim mówiono.
— Czy to prawda? — dodała żywo, ale spuszczając oczy i głos zniżając, że pan wyjeżdżasz do Warszawy i Lwowa.
— Tak jest, pani, bardzo wkrótce.
— Ja także nie myślę tu bawić długo, szepnęła niby nie umyślnie, a w istocie z głęboką rachubą — wracam do Warszawy. Wszak mogę mieć nadzieję, że mnie pan tam za dobrą znajomą uważać i odwiedzić zechcesz? Ja żyję samotnie, mało kto u mnie bywa, bawię się muzyką, książkami, mam kółko małe i dobrane, nie wiążą mnie żadne obowiązki.
— Jakto pani? przerwał niezręcznie, zdradzając się, Walenty, pani...
Podniosła Mira oczy śmiało na niego, i odgadłszy pytanie, odpowiedziała bardzo po prostu.
— Byłam zamężną, — ale nią nie jestem już. — Przecierpiałam wiele i pragnę zostać swobodną.
Orbeka nie umiał utaić radości, która mu twarz rozpromieniła. Mira przelotném wejrzeniem, schwyciła ją, ale zdawała się miéć oczy spuszczone i niewidziéć nic.
Jakkolwiek przywykła do zwycięztw łatwych, do cudów — piękna pani dziwiła się jednak sama temu które widocznie odniosła w téj chwili — coś dla niéj niewytłómaczonego w tém było. Rachowała na daleko mozolniejszy podbój, na opór, na walkę, — ten łatwy tryumf ją niepokoił, miałażby się zawieść na człowieku?..
Wśród przerywanéj rozmowy, na którą tylko baczne kobiet oko było zwrócone, runęły krzesła i ławy, podnieśli się wszyscy od stołu. Orbeka podał rękę gospodyni, towarzystwo z kieliszkami, ze śpiewem, procesyą, przeszło do bawialnego pokoju.
Ale tu było za gorąco, więc jedni pod lipy, drudzy w ganek, inni do ogrodu wynosić się zaczęli; towarzystwo dzieliło się, rozłamywało, grupowało, wedle powinowactw.
Podkomorzyna wszakże schwyciwszy głównego gościa; tego, o którego jéj szło najbardziéj, nie myślała go puścić tak łatwo. Miała ona swe projekta, i na uwięzi trzymała biednego rozmową; szczęściem nieopodal siedząca Mira mówiła doń daleko więcéj zajmującém wejrzeniem, które grało po wszystkich strunach dawno oniemiałych, w sercu nieszczęśliwéj ofiary.
Podkomorzynie szło o to wielce, aby się jéj córki popisały przecie przed znawcą z muzyką, któréj się uczyły od madame francuzki, umyślnie sprowadzonéj dla nadania poloru ich wychowaniu. — Było to tajemnie przygotowane, Wanda miała sonatę Mozarta, a Ewelinka waryacye Gelinka. Potrzeba było wszakże zręcznie tak jakoś naprowadzić rozmowę, aby panny niby mimowolnie i zmuszone siadły do wiedeńskiego klawikordu.
Stał on otwarty, a pan Walenty domyślał się dobrze co to znaczyło. Mówiono o różnych, przeróżnych przedmiotach, aż o muzyce, a Orbeka zdobył się sam na prośbę, aby panny zagrały, za co mu podkomorzyna wielce była wdzięczną. Siadła więc panna Wanda do sonaty, którą umiała doskonale, grała świetnie, chociaż jéj wcale nie rozumiała.
Unosili się wszyscy, Mira najwięcéj, w oczach jéj szatańskich jakieś iskry przelatywały.
Waryacye Gelinka, w których były jak wówczas zwano, krzyżowe sztuki, to jest przekładania rąk, prawéj do basu, lewéj na wyższe nuty, zrobiły furorę. Panna Ewelina wstała od klawikordu różowa jak piwonia, ale szczęśliwa, że to morze trudne przebrnęła i przypłynęła do portu.
Z kolei panny zaczęły nalegać i prosić pana Walentego aby zagrał; nieszczęśliwy człowiek mający najwyższy wstręt do popisów, o mało nie uciekł z razu, ale Mira szepnęła mu słówko i zachwiał się.
— Cóż mnie mają obchodzić ci ludzie, rzekł sobie w duszy ośmielając się pan Walenty, zagram dla tego upiora dni mojéj młodości, a czy mnie kto zrozumie czy nie, czy w kim drgnie serce, czy łzę wycisnę, czy śmiech wywołam obojętny, cóż mi to szkodzi?..
Wiedeński klawikord był wyborny, dusza rozmarzona, Orbeka stał, chwiał się, miękł, dał zaprowadzić do krzesła, zapomniał w końcu o tłumie co go otaczał.
W sali panowała cisza, z ganku tylko przez otwarte drzwi wiatr wiosenny przynosił obłamki mów i wykrzyki popijających miód stary i węgrzyna.
Mira sparta o stół siedziała w kątku na stronie, ale tak, że i on ją i ona jego widzieć mogła.
Twarz Walentego oblokła się nagle tak uroczystym wyrazem powagi, zachwytu, namaszczenia, że nawet płocha zalotnica uczuła się przejętą i wzruszoną. Widać po nim było, że w chwili kiedy miał dotknąć klawiszów, muzyka wewnątrz grała już hymn boleści w jego duszy; że przystępował do klawikordu tego, jak kapłan do poświęconéj arfy.
Dla czego wybrał sonatę, Beethowena (re minor), tego sam pewnie nie wiedział, Beethowen był jego ulubieńcem. Zaledwie dotknął klawiszów, świat znikł, niewiedział już nawet Miry, która go pożerała oczyma łzawemi, zapomniał gdzie się znajdował, kto go słuchał, szatan melodyi pochwycił go w ramiona i uniósł po nad ziemię, by potém cisnąć i rozbić go o nią.
Ma to do siebie dzieło geniuszu, że gdy je natchnienie wykonywa ogniście, naówczas, jakkolwiek niezrozumiałe, niejasne, staje się pojętném dla wszystkich, mówi językiem który każdą duszą wstrząsa. Ta sama sonata nieudolnie wyczytana byłaby może wywołała uśmiechy, teraz, wycisnęła łzy, ruszyła sercami, zrodziła niepokój który maluje...
Walenty grał zapamiętale, gra jego przyciągnęła tłumy; stali w milczeniu, podziwie, niepokojąc się, gdzie ich ten człowiek z sobą prowadzi, czując, że lecą w światy w których niebywali.
Mira skryła twarz za firankę, płakała, była skruszoną, poruszoną, czuła się zmalałą i bezsilną.
Przed chwilą jeszcze władała tym człowiekiem, teraz on porwał jéj duszę i rzucił pod nogi i deptać się ją zdawał.
Gdy Orbeka skończył nareszcie i obejrzał się po otaczających, którzy chwilę stali milczący pod wrażeniem gry jego, nim hurmem klaskać poczęli; zrobiło mu się wstydliwie, boleśnie, jak gdyby przed obcemi ludźmi obnażył duszę, wygadał jéj tajemnice, wyspowiadał się ze wszystkich życia boleści.
Był upokorzony. Wśród powinszowań, Mira zbliżyła się i ścisnąwszy mu rękę, powiedziała tylko: — Panie, jam płakała.
To słowo zostało w jego sercu.
Powoli znowu goście się rozchodzić poczęli na swe miejsca, ale ta muzyka jakąś powagą oblokła najweselszych, jakby odgłos dzwonu od kościoła. Walenty usunął się do kątka, miał myśl wyjechać zaraz, brakło mu siły; patrzał na Mirę... Któż wié, mówił sobie w duszy, może jéj nigdy nie zobaczę, rozum każe nie szukać, ból stary radzi unikać, wiek nie do marzeń; cierpiałem dosyć, czemużbym dłużéj nie miał popatrzéć na nią?
I siedział jak wryty, prowadząc roztargnioną rozmowę.
Nie wiedział, że gdyby był najszczerzéj pragnął się wysunąć i dostać do domu, było to niepodobieństwem, popojono ludzi, pozdejmowano koła, gospodarz, nie wiadomo z jakich powodów, postanowił niewypuścić gościa do dnia białego. Dla innych było pobłażanie, dano się powymykać niektórym, na Orbekę pilne miano oko.
Pani domu tak znowu kierowała towarzystwem i ruchami w salonie, aby jedną z jéj córek pan Walenty miał ciągle przed sobą. Wiedziano, że nie tańcuje i to tylko powstrzymało od tanów przed wieczerzą. Dziwnym trafem zdaleka się trzymająca Mira, jakoś nieustannie wzrok Orbeki spotykała. Zdawała się go unikać, on wstydził się natręctwa tego, a pomimo manewrów oczy ich, ledwie się odwróciwszy, schodziły co chwila. Grały jeszcze panny i śpiewały, mimo wymawiania się; chciano jeszcze zaprosić gościa, ale się nie dał, był złamany; na ostatek jednéj z panien, może trochę złośliwie, przyszło na myśl napaść na Mirę, aby i ona zagrała. Zaledwie myśl ta rzuconą została, pochwycili ją wszyscy, otoczyli oblegli. Walenty przyszedł z innemi; mężczyzni poklękali z kielichami, całowano w nogi, chciano ją gwałtem zanieść do klawikordu.
Mira zarumieniła się z początku, drgnęła jakby gniewem.
— Jakże pan może żądać tego po mnie — odezwała się rwąc rękawiczkę, — żebym ja grała po panu?
— Dlaczegoż nie? — odparł Walenty, — ja nie jestem artystą.
— Więc to ma być jakiś popis... jakieś wyścigi? spytała.
— Nie, — zawołał Orbeka, — ja to rozumiem inaczéj. Każdy z nas ma coś w duszy, do téj myśli swéj dobiera muzykę, jaka ją najlepiéj wyraża. Te panie śpiewały piosenki, świeże i melodyjne, jak ich młodość, ja wypowiedziałem burzę moją i zwątpienie.
— A cóż ja wam powiem nowego? — żywo przerwała Mira, — nie znajdujesz pan, że może nie chciałabym wyspowiadać się z tego co czuję? i że szczebiocząc czego nie czuję na śmiech się narażę?
— O moja duszo! — przerwała pani domu, — co wy tam filozofujecie! graj co umiesz i po wszystkiem.
Mira także nim siadła zdawała się walczyć z sobą, ale w oczach jéj rozżarzał się ogień, rzuciła podarte rękawiczki, chustkę, i śmiało się przysunęła do klawikordu... Cisza, wielka cisza rozlała się po salonie, a było jéj potrzeba, aby posłyszeć pierwsze dźwięki téj sonaty Beethowena, którą nazwano „Nocą księżycową“.
Od pierwszego dotknięcia Walenty zadrgał, poznał mistrza; klawikord śpiewał pod palcami; muzyka nie zdawała się wykonywaną mozolnie, ale płynącą gdzieś z jakichś sfer niedościgłych.
Pospolitsi znawcy i słuchacze omylili się na prostocie tego szerokiego wstępu, posądzając Mirę o niewielką wprawę, ale po tym hymnie nastąpiła zagadka, którą się podobało komuś nazwać „kwiatem zawieszonym wśród dwóch przepaści“, zdeptawszy ten kwiat, Mira rzuciła się na część ostatnią pełną burz, piorunów, szaloną, szyderską, łzawą, namiętną i doskonale w istocie malującą stan jéj duszy! Tu dopiero zajaśniał cały talent wirtuozki. Walenty, który z początku siedział osłupiały, wstał, zakrył rękami oczy, rozgorzał. Coś takiego doznał w duszy, niepokój jakiś tak nim rzucił, iż zrazu chciał uciekać, ledwie całą siłą rozwagi pohamował się i pozostał.
Nieopisane oklaski zatrzęsły całą salą, godzili się na to wszyscy, że gra Miry była najświetniejszą ze wszystkich, Walenty zbliżył się, pocałował ją w rękę i rzekł stłumionym głosem: — Byłbym szczęśliwym, gdybym kiedy w życiu tak potrafił myśl mistrza wyrażać... Pani sama jesteś mistrzem.
Mira, już zupełnie ochłonąwszy ze wzruszenia, szczęśliwa była tylko z otrzymanego tryumfu. Struny uczucia przebrzmiały, dźwięczała miłość własna. Bukowiecka winszowała, ale kwaśno; panny unosiły się, ale posępne; po tych popisach posmutniało, gdy z drugiego pokoju, w sam czas, zabrzmiała kapela sprowadzona, a gospodarz, podawszy rękę matronie, zacnéj pani sędzinéj, rozpoczął polonezem.
Po tych uroczych dźwiękach, jak się mogła wydać skrzypka ślepego Aronka i basetla z klarnetami niepowiemy, ale dla młodych uszów była muzyka ta milszym zwiastunem niż pierwsza. Mira, która była namiętną tanecznicą, zadrżała, rzuciła oczyma na posępną twarz Orbeki.
— Tańcujesz pan? — spytała.
— Nigdy!
— A! co za szkoda! a ja tak namiętnie, tak szalenie lubię taniec.
Młodzież cisnęła się, zamawiając już do mazurów; piękna Warszawianka szukała oczyma towarzysza skocznych marzeń; osiemnastoletni Staś, syn pana sędziego Dostałowicza, otrzymał pierwszeństwo; chłopak był śliczny, a wyraz jego twarzy tak słodyczy pełen, że go nieraz za panienkę żartami przebierano. Zalotnica jak wędką rzuciła nań okiem, wlepiła w niego wejrzenie i przyszedł do niéj posłuszny.
— Wybieram sobie pana za tancerza na wieczór cały.
Staś rozpromieniał, pożérał ją dawno oczyma, o biednym panu Walentym nie było już mowy, ni myśli, ni wejrzenia dla niego. Orbeka, po polonezie, usunął się na ganek, wykradł był swoją czapkę i miał podstępną myśl powrócenia do domu, czuł, że pobyt dłuższy coraz się stawał niebezpieczniejszym, głowa i serce obłąkiwały się, a kobieta ta już o nim nie myślała wcale. Uśmiechała się do aniołkowatego Stasia, który zdawał się z nią unosić w siódmém niebie. Para to była prześliczna.
Mira będąc posłuszną tylko popędowi, nie rachubie, wcale jednak nie źle postąpiła, tracąc z oczów Orbekę, bo już i gospodarstwo się na nią trochę krzywili, widząc jak on ją ścigał oczyma, i goście szeptali.
W ten sposób uniewinniła się zupełnie, odzyskała serca gospodarzy, a uszczęśliwiła Stasia, który by był się dał już za nią w drobne sztuczki posiekać.
W ganku, gdzie Walenty posiedzieć musiał nim się potrafił wyrwać, zjawiła się panna Wanda z mamą, którą prawie zaraz odwołano; Orbeka pozostał z ładném dziewczęciem, które całe drżące, ledwie z nim mówić umiało.
I on téż nie był śmielszym od niéj. Ona by się chciała wyrwać do tańcujących, on uciec do domu, jéj serce biło jakimś strachem, jemu niezmierną tęsknotą i znużeniem. Przywykły długo do ciszy i spokoju, wyczerpał na ten wieczór wszystkie siły — pragnął co rychléj być sam z sobą i odpocząć z myślami.
Ale przez grzeczność musiał bawić pannę, która ze swojéj strony, starała się go zabawić jak umiała. Jakby naumyślnie ta rozmowa sam na sam, z któréj niewinne dziecię nie umiało korzystać, przedłużyła się nadzwyczajnie. Dopiero Staś, szukający panien do jakiejś figury w mazurze, przyszedł ją porwać, z czego pewnie była bardzo rada — a Walenty korzystając z osamotnienia, przez ogród ruszył ku stajniom do swoich koni. Tu jednak próżno szukał woźnicy, co żyło bawiło się na folwarku, nikogo znaleźć nie było podobna. Należało albo powracać pieszo do Krzywosielca, lub do salonu. Z dwojga, pierwsze wybrał pan Walenty, noc była cicha, księżycowa, prześliczna, a choć spory kawał drogi, przywykłemu do wiejskich przechadzek, nie wydał się on strasznym. Sam więc z myślami, obrazami, wrażeniami i goryczą w sercu, powoli powlókł się gościńcem, zostawując za sobą, jaśniejący od świateł, dwór Bukowieckich.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.