Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dziesiąty.
Istota Cienia.

„Ja, Aleksander Manette, nieszczęsny lekarz, urodzony w Beauvais, a następnie zamieszkały w Paryżu, piszę te smutne wspomnienia w mojej bolesnej celi, w Bastylji, w ostatnim miesiącu roku. Piszę w kradzionych chwilach, z wielkim trudem. Mam zamiar ukryć ten papier w ścianie komina, w której starannie i z trudem zrobiłem schowek. Może jaka litościwa ręka znajdzie go, gdy ze mnie i z moich smutków pozostanie już tylko proch.
„Słowa te piszę zardzewiałym kawałkiem żelaza, sadzą i popiołem drzewnym, zmieszanym z krwią, w ostatnim miesiącu dziesiątego roku mego uwięzienia. Nadzieja uleciała już z mojej piersi. Sądząc po okropnych objawach, jakie zauważyłem w sobie, przypuszczam, że rozum mój niedługo jeszcze utrzymać się zdoła w równowadze, ale uroczyście oznajmiam, że w danej chwili jestem przy zdrowych zmysłach, że pamięć moja jest dokładna i pewna i że odpowiadam za prawdę tych słów, jak odpowiadać będę za nie — bez względu na to, czy czytane będą przez ludzi czy nie — na Sądzie Ostatecznym.
„Pewnego grudniowego wieczoru — księżyc krył się za chmurami — w trzecim tygodniu grudnia, (zdaje mi się, że było to dwudziestego drugiego grudnia) roku 1757-go, przechadzałem się po pustej części bulwaru nad Sekwaną, w czystem i mroźnem powietrzu, w odległości godziny marszu od miejsca mego zamieszkania przy ulicy Szkoły Medycyny. Nagle usłyszałem, że jakaś kareta goni mię szybko. Gdy zeszedłem z drogi, unikając przejechania, z okna karety wyjrzała jakaś głowa i jakiś głos kazał stangretowi stanąć.
„Kareta zatrzymała się gdy tylko stangret zdołał ściągnąć lejce, poczem ten sam głos zawołał mię po nazwisku. Odpowiedziałem. Konie wyprzedziły mię na tyle, że dwóch mężczyzn miało dość czasu, by otworzyć drzwiczki i wyjść z karety, zanim się zbliżyłem. Zauważyłem, że obaj otuleni byli w płaszcze i wyglądali jakby się chcieli ukryć. Gdy stali obok karety, zauważyłem również, że obaj wyglądali na ludzi w moim wieku, albo trochę młodziej, że byli jednakowego wzrostu, jednakowej postawy, jednakowe mieli głosy, maniery i (o ile mogłem dojrzeć) twarze.
„— Pan jest doktór Manette?
„— Tak.
„— Doktór Manette z Beauvais, — powiedział drugi. — Młody doktór z zawodu chirurg, który zdobył sobie już sławę w Paryżu?
„— Panowie! — odpowiedziałem. — Ja jestem doktór Manette, o którym mówicie tak łaskawie.
„— Byliśmy u pana, — powiedział pierwszy, — ale, niestety nie zastaliśmy pana, a ponieważ powiedziano nam, że poszedł pan na przechadzkę w tym kierunku, pojechaliśmy w nadziei, że pana znajdziemy. Czy zechce pan wsiąść z nami?
„Gesty ich obu były tak nakazujące, i obaj poruszyli się, mówiąc te słowa, w ten sposób, że znalazłem się między nimi i drzwiami karety. Byli uzbrojeni. Ja — nie.
„— Panowie. — powiedziałem. — Wybaczcie mi łaskawie, ale zwykle pytam, kto wyświadcza mi łaskę zwrócenia się do mnie o pomoc, i do jakiego rodzaju wypadku jestem wzywany?
„Na to odpowiedział ten, który odezwał się drugi: — Panie doktorze! Klijenci pańscy są ludźmi na stanowisku. Co się tyczy wypadku, pańska wiedza daje nam najlepszą rękojmę, że lepiej od nas potrafi pan go określić. Dość. Zechce pan łaskawie wsiąść do karety?
„Nie pozostawało mi nic innego jak być posłusznym, więc wsiadłem w milczeniu. Obaj wsiedli za mną — drugi wskoczył, podniósłszy przedtem stopień. Kareta zawróciła i pomknęła z poprzednią szybkością.
„Powtarzam rozmowę dokładnie, jak się odbyła. Nie mam wątpliwości, że była słowo w słowo taka sama. Opisuję wszystko dokładnie jak się stało, czuwając, by umysł mój nie odbiegał od przedmiotu. W tych miejscach, gdzie robię takie znaki, przerywam pisanie i chowam rękopis do skrytki.****
Kareta zostawiła za sobą ulice, minęła Rogatkę Północną, i wjechała na gościniec. W odległości dwóch trzecich mili od rogatki — wtedy nie obliczyłem dokładnie tej odległości, ale dopiero później, gdy jechałem następnym razem — kareta skręciła na boczną drogę i zatrzymała się przed drzwiami domu. Nie otworzono drzwi natychmiast, na dźwięk dzwonka, a jeden z moich towarzyszy uderzył odźwiernego — gdy ten zjawił się wreszcie — rękawiczką od konnej jazdy po twarzy.
Nic było nic w tem postępowaniu, co zwróciłoby moją szczególną uwagę, gdyż nieraz widziałem ludzi prostych, bitych jak psy. Ale drugi z tych dwóch, też rozgniewany, uderzył odźwiernego również po twarzy — ręką. Spojrzenia i maniery obu braci były tak jednakowe, że po raz pierwszy zauważyłem wtedy, że muszą to być bliźniacy.
„Od chwili, jakeśmy wysiedli i doszli do furtki (która była zamknięta, i którą jeden z braci otworzył i potem znowu zamknął), słyszałem jęki dochodzące z pokoju na górze. Zaprowadzono mię wprost do tego pokoju, a krzyki wzmagały się, gdyśmy wchodzili po schodach. Na łóżku leżała w gorączce pacjentka.
„Pacjentką była bardzo piękna i młoda kobieta. Nie mogła mieć dużo więcej nad dwadzieścia lat. Włosy jej były potargane, a ręce przywiązane do ciała chustkami i strzępami. Zauważyłem, że więzy te są częściami męskiego ubrania. Na jednym strzępie, ozdobionym frendzlami i będącym częścią ceremonialnego stroju, zauważyłem herb i literę „E“.
„Spostrzegłem to w pierwszych chwilach, gdy patrzyłem na pacjentkę. Miotając się niespokojnie, zwróciła się twarzą do łóżka i wzięła koniec strzępu w usta, tak, że groziło jej uduszenie. Pierwsze co zrobiłem, było to, że umożliwiłem jej swobodniejszy oddech. Odsuwając ów strzęp, spostrzegłem w rogu haft.
„Ostrożnie położyłem ją na plecach, dotknąłem rękami jej piersi, by ją uspokoić i unieruchomić, poczem spojrzałem jej w twarz. Oczy jej były nieprzytomne, dzikie, a z piersi nieustannie wyrywał się jęk. Krzyczała: — Ojcze! Mężu! Bracie! — poczem liczyła do dwunastu i dodawała: — Css... — Na chwilę, nie dłużej, milkła nasłuchując, potem znowu z ust jej wyrywały się przejmujące krzyki i wołanie: — Ojcze! Bracie! Mężu! — znów liczyła do dwunastu i wolała: Css... — Nie zauważyłem zmiany w porządku, ani w sposobie wydawania tych okrzyków. Krzyczała niezmiennie w tym samym porządku i w ten sam sposób. Nie przestawała krzyczeć, chyba na krótko.
„— Jak długo to trwa? — zapytałem.
„Dla odróżnienia braci będę o nich mówił: starszy i młodszy. Pod starszym rozumiem tego, który zdawał się mieć większy wpływ. Na moje pytanie odpowiedział starszy: — Mniej więcej zaczęło się to o tej samej godzinie wczoraj w nocy.
„— Czy ma ojca, brata i męża?
„— Brata.
„— Nie mówię z jej bratem?
„Odpowiedział z największą pogardą: — Nie.
„— Czy wiążą się u niej jakieś wspomnienia z liczbą dwanaście?
„Młodszy z braci odpowiedział niecierpliwie: — Z godziną dwunastą.
„— Widzicie panowie, — powiedziałem, nie odejmując rąk z jej piersi, — jak mało mogę być pożyteczny, gdyście mnie zabrali bez uprzedzenia! Gdybym wiedział, poco tu jadę, zaopatrzyłbym się w lekarstwa. Tak tracimy tylko czas. Na tem odludziu niepodobna znaleźć żadnego lekarstwa.
„Starszy brat spojrzał na młodszego, który rzucił wyniośle: — Ma pan tu skrzynkę z lekami. — Potem wyjął z szafy i postawił na stole pudełko.****
„Otworzyłem kilka flaszeczek, powąchałem je i przyłożyłem do warg korek; nie mógłbym użyć żadnego z tych lekarstw, chyba że potrzebowałbym jakich narkotyków, które są przecież trucizną.
„— Nie ma pan do nich zaufania? — zapytał młodszy brat.
„— Pan widzi, że chcę ich użyć, — odrzekłem, nie mówiąc nic więcej.
„Z wielkim trudem, po wielu usiłowaniach zmusiłem chorą do przełknięcia takiej dozy, jaką chciałem jej dać. Ponieważ postanowiłem powtórzyć ten zabieg po raz drugi, i ponieważ musiałem śledzić, jaki wywoła to skutek, usiadłem przy łóżku. W pokoju była cicha i nieśmiała pielęgniarka (żona człowieka, który nam otworzył drzwi), która usunęła się w kąt. Dom był ponury, wilgotny, umeblowany byle jak — widocznie zamieszkany tylko chwilowo. W oknach zawieszono stare grube firanki, by stłumić jęki. Jęki te powtarzały się w różnych odstępach czasu, przerywane krzykami: — Ojcze! Mężu! Bracie! — liczeniem do dwunastu i szybkiem: — Css.. — Atak szału był tak gwałtowny, że nie zdjąłem bandaży, któremi miała skrępowane ręce, ale poprawiłem je, żeby nie uciskały. Jedynym promykiem nadziei było to, że dotknięcie mojej ręki sprawiało chorej widoczną ulgę, i że na parę minut uspakajała się. Ale krzyki nie ustawały. Wahadło nie mogłoby się ruszać z większą dokładnością!
„Ponieważ dotknięcie mojej ręki wywoływało taki wpływ, siedziałem (przyznaję) około pół godziny przy łóżku. Bracia patrzyli na mnie. Wreszcie starszy powiedział:
„— Jest jeszcze drugi pacjent!
„Zapytałem zdziwiony: Czy coś poważnego?
„— Lepiej niech pan sam zobaczy, — powiedział niedbale i wziął świecę.****
„Drugi pacjent leżał w pokoju, w głębi domu, za tylnemi schodami. Był to rodzaj poddasza nad stajnią. Sufit był w połowie pokryty wapnem. Resztę sufitu stanowiły dachówki i belki. Część strychu zajęta była przez słomę i siano; były tam również wiązki chróstu, a w piasku leżało trochę jabłek. Musiałem przejść przez tę część chcąc się dostać do tamtej. Nic nie jest w stanie zatrzeć tych szczegółów w mojej pamięci. Przypominam je sobie i widzę je wszystkie w mojej celi, w Bastylji, przy końcu dziesiątego roku mego uwięzienia, jakbym je widział tamtej nocy.
„Na wiązce słomy, z poduszką pod głową, leżał młody przystojny chłopak wiejski, chłopak, mogący liczyć najwyżej siedemnaście lat. Leżał na plecach, z zaciśniętemi zębami, prawą ręką przyciskając pierś. Błyszczące jego oczy patrzyły wprost przed siebie. Nie mogłem dojrzeć gdzie jest ranny, kiedym przy nim ukląkł, ale widziałem, że umiera z rany zadanej sieczną bronią.
„— Jestem lekarzem, mój biedaku, — powiedziałem. — Pozwól się zbadać.
„— Nie chcę się dać badać! — odrzekł. — Niech tak zostanie.
„Rana była pod ręką i uprosiłem go, by rękę usunął. Była to rana zadana szpadą przed dwudziestu czterema godzinami, ale żaden lekarz nie mógłby go uratować, nawet gdyby odrazu wezwano jego pomocy. Umierał. Gdy podniosłem oczy na starszego z braci, zauważyłem, że tak patrzy na to, jak życie ucieka z tego chłopca, jak patrzałby na umierającego zająca, królika lub ptaka. Jak gdyby nie był takim samym człowiekiem, jak on.
„— Jak to się stało, proszę pana? — zapytałem.
„— Zwykły pies! Szaleniec! Niewolnik! Zmusił mego brata do użycia przeciw niemu szpady i zginął z rąk mego brata, jak szlachcic!
„W odpowiedzi nie było cienia litości, współczucia, ani żadnego pokrewnego im odruchu. Mówiący zdawał się odczuwać cała niewłaściwość przyprawienia o taką śmierć tej kreatury, która powinna była umrzeć w sposób odpowiadający życiu nędznego robaka. Nie był zdolny do żadnego współczucia dla chłopca, ani dla jego losu.
„Oczy chłopca wolno zwróciły się na niego, gdy mówił, potem wolno przeniosły się na mnie.
„— Doktorze, oni są dumni, ci panowie, ale my, zwykłe psy, też bywamy dumni. Niszczą nas, wyzyskują, biją, krzywdzą. Ale i w nas jest czasem trochę dumy. Ona — czy widział ją pan, doktorze?
„Krzyki i jęki słychać było i tutaj, chociaż nieco stłumione wskutek odległości. Mówił tak, jak gdyby leżała przy nim.
„Powiedziałem: — Widziałem.
„— To moja siostra, doktorze! Oni, ci wielcy panowie, sprawują od wielu lat swoją nikczemną władzę nad wstydem i cnotą naszych dziewcząt, ale i wśród nas są porządne dziewczęta. Wiem o tem i słyszałem, jak to samo mówił mój ojciec. Ona była porządną dziewczyną. Zaręczona była z poczciwym chłopcem. Z jego dzierżawcą. Wszyscy byliśmy jego dzierżawcami, tego człowieka, który tam oto stoi. Drugi, to jego brat, gorszy od wszystkich!
„Z największą trudnością zbierał chłopak wszystkie siły fizyczne, by mówić. Ale duch jego przemawiał ze straszną siłą.
„— Byliśmy tak dręczeni przez tego człowieka, który stoi tutaj, jak każdy z nas, zwykłych psów, dręczony jest przez te wyższe istoty: bez miłosierdzia okładał nas podatkami, kazał pracować bez zapłaty, kazał mleć zboże na jego młynie, kazał karmić naszem skąpem ziarnem swoje ptactwo, nam zabraniając hodować choćby jedną tylko sztukę, zgnębił nas i wyniszczył do tego stopnia, że jeżeli który zdobył gdzie kawałek mięsa, to bał się go jeść i zamykał drzwi, by jego ludzie nie zobaczyli i nie odebrali. Powiadam, tak byliśmy gnębieni i wyzyskiwani, tak zubożeliśmy, że ojciec mówił mi, iż niema nic straszniejszego, jak dać życie dziecku, i że powinniśmy się modlić, by nasze niewiasty były bezpłodne a rasa nasza wyginęła.
„Nigdy jeszcze dotychczas nie widziałem, by tłumione uczucie wybuchało z taką siłą, niby płomień. Przypuszczałem, że to uczucie musi tkwić gdzieś w ludziach, ale nigdy nie widziałem, by gdzieś wybuchło, dopóki nie ujrzałem tego umierającego chłopca.
„— Mimo to siostra moja, panie doktorze, wyszła zamąż. Mąż jej był chorowity, więc poślubiła swego ukochanego, by otoczyć go opieką w naszej chacie, w naszej psiej budzie, jakby powiedział on! Zaledwie kilka tygodni upłynęło od ślubu, kiedy zobaczył ją brat tego człowieka. Podobała mu się, więc zażądał, by tamten mu ją dał, bo cóż znaczy mąż w naszej sferze! Tamten zrobiłby to chętnie, ale siostra moja była cnotliwa i dobra, i nienawidziła jego brata niemniej ode mnie. I cóż zrobili ci dwaj, by zmusić mego szwagra, aby wpłynął na nią i skłonił do uległości?
„Oczy chłopca, utkwione we mnie wolno zwróciły się ku tamtym i wyczytałem w tamtych twarzach, że to co mówił, było prawdą. Jeszcze tu, w Bastylji, widzę te dwie dumy mierzące się wzrokiem. Oczy szlachcica, pełne obojętnego lekceważenia. Oczy chłopca, pełne namiętnej zemsty.
„— Pan wie, panie doktorze, że ci wielcy panowie posiadają prawo zaprzęgania nas do pojazdów i poganiania nas batem. Zaprzęgali go i kazali się wozić. Pan wie, że posiadają prawo trzymania nas przez całą noc na polu, byśmy płoszyli żaby, bo nie dają im spać. Trzymali go na mgle i zimnie w nocy, a w dzień wprzęgali do swoich zaprzęgów. Ale nie przekonali go! Nie! Wyprzężony pewnego wieczora, by się trochę pożywił, jeżeli znajdzie gdzie pożywienie, — westchnął dwanaście razy, za każdem uderzeniem zegara — i umarł na jej łonie.
„Żaden ludzki środek nie mógł tchnąć siły w tego chłopca, tylko postanowienie opowiedzenia swoich krzywd. Siłą odtrącał ponure cienie śmierci, jak siłą przyciskał rękę, chcąc przykryć ranę.
„— Potem za pozwoleniem tamtego człowieka i nawet z jego pomocą, brat jego zabrał ją. Wbrew temu, co musiała powiedzieć jego bratu — a co powiedziała dowie się pan wkrótce, jeżeli jeszcze pan nie wie — brat jego zabrał ją — dla swojej zabawy i rozrywki — na jakiś czas. Spotkałem ich na drodze. Kiedy przyniosłem wieść o tem do domu, ojcu memu pękło serce. Nigdy nie mówił o tem co się działo w jego sercu. Zabrałem młodszą siostrę (bo mam jeszcze i drugą siostrę) tam, gdzie jej nie znajdzie ten człowiek i gdzie nareszcie nigdy nie stanie się jego niewolnicą! Potem wyśledziłem jego brata i zeszłej nocy wśliznąłem się tutaj, ja, zwykły pies, ale ze szpadą w ręku — gdzie jest to niskie okno? Czy to nie było tutaj?!
„Pokój ciemniał w jego oczach; świat zacieśniał się wkoło niego. Obejrzałem się: słoma i siano były rozrzucone dokoła, jak gdyby w tem miejscu walczono.
„— Usłyszała mię i zbiegła do mnie. Powiedziałem, niech się nie zbliża dopóki on żyje. Przyszedł, i z początku ofiarował mi pieniądze. Potem uderzył mię szpicrutą. Ale ja, chociaż zwykły pies, odpowiedziałem mu tak, że musiał wyciągnąć szpadę. Niech połamie, na ile chce kawałków, te szpadę, którą wyciągnął, by się bronić przede mną! Splamił ją moją zwykłą krwią! Wyciągnął szpadę, by bronić swego życia, uderzył we mnie, by ratować swoje życie!
„Spojrzenie moje już przed chwilą zatrzymało się na połamanej szpadzie, rzuconej na siano. Była to szpada pańska. W innem miejscu leżała inna szpada, zapewnie żołnierska.
„— Podnieś mię, doktorze! Podnieś mię! Gdzie on?
„— Niema go, — powiedziałem podnosząc chłopca i myśląc, że ma na myśli brata.
„— On! Dumny, jak każdy z tych panów, boi się mnie! Kto tu stoi? Doktorze, odwróć moją twarz do niego.
„Uczyniłem to, oparłszy głowę chłopca o moje kolano. Ale na tę jedną chwilę wróciły mu jakieś przemożne siły: podniósł się zupełnie na nogi, więc i ja musiałem się podnieść, chcąc go podtrzymać.
„— Markizie! — zawołał chłopak, odwracając się do niego z szeroko otwartemi oczyma i podniesioną prawą ręką, — na dzień, kiedy za to wszystko trzeba będzie odpowiedzieć, wyzywam ciebie i twoje niecne potomstwo, abyście odpowiedzieli za to, coście uczynili! Znaczę cię tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił. Na dzień, kiedy z tego wszystkiego trzeba będzie zdać sprawę, wyzywam twego brata i każdego potomka — niech każdy odpowie za ten czyn! Znaczę go tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił!
„Dwukrotnie dotknął rany palcem i nakreślił krzyż w powietrzu. Stał chwilę z podniesionym palcem, a gdy palec opadł, on opadł również a ja położyłem go na posłaniu. Nie żył.****
„Kiedy wróciłem do łoża młodej kobiety, krzyczała w ten sam sposób, bez przerwy. Wiedziałem, że to trwać może wiele godzin i że krzyki umilkną prawdopodobnie — w grobie.
„Powtórnie użyłem lekarstw i usiadłem przy jej łożu, gdzie siedziałem do późnej nocy. Ani na chwilę nie słabły jej krzyki, nigdy nie zmienił się porządek, ani treść, jej okrzyków. Zawsze było to samo: — Ojcze! Mężu! Bracie! Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście. Css...
„Trwało to dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Przychodziłem i odchodziłem dwukrotnie i znowu siedziałem przy niej, kiedy zaczęła słabnąć. Zrobiłem co mogłem, by wykorzystać tę okoliczność i stopniowo chora wpadała w letarg i leżała jak umarła.
„Było tak, jakby po długiej strasznej burzy ustał wreszcie wicher i deszcz. Uwolniłem ręce i zawołałem kobietę, która przy niej czuwała, by ułożyć ją wygodnie i poprawić suknie, które na sobie porwała. Wtedy przekonałem się, że była w stanie takim, że dopiero niedawno powstały w niej nadzieje macierzyństwa. I wtedy straciłem resztę nadziei na jej ozdrowienie.
„— Umarła? — zapytał markiz (którego dalej nazywam starszym z braci), wchodząc do pokoju w butach do konnej jazdy.
„— Nie umarła, ale prawdopodobnie umrze.
„— Co za siła w tym motłochu! — powiedział, patrząc na nią z pewną ciekawością.
„— Straszna jest jego siła — powiedziałem — w rozpaczy i cierpieniu!
„Z początku roześmiał się z moich słów, a potem zmarszczył czoło. Przysunął sobie nogą krzesło, kazał wyjść pielęgniarce i powiedział przyciszonym głosem.
„— Doktorze! Kiedy mój brat wpadł w kłopoty z tych oto powodów, poradziłem mu, by zwrócił się do pana. Jest pan już sławny, a jako człowiek młody, który ma przed sobą karjerę, nie lekceważy pan zapewne swoich interesów. To co pan tu widzi — to są rzeczy, na które można patrzeć, ale o których nie można opowiadać!
„Słuchałem oddechu chorej, unikając odpowiedzi.
„— Czy zechce pan łaskawie zwrócić uwagę na to, co mówię, panie doktorze?
„— Monsieur, — odrzekłem. — W moim zawodzie obowiązuje zawsze tajemnica. — Ostrożny byłem z odpowiedzią, ponieważ niepokoiło mię to, co widziałem i słyszałem.
„Oddech jej był tak słaby, że starannie zbadałem jej serce i puls. Było w nich życie, ale nic więcej. Siadając, obejrzałem się obaj bracia przyglądali mi się badawczo.***
„Piszę z takim trudem, zimno jest tak przejmujące, tak się obawiam, że mię przychwycą i skażą na celę podziemną i tortury zupełnej ciemności, że muszę skrócić opowiadanie. Niema żadnych przerw ani luk w mojej pamięci. Mogę powtórzyć i opowiedzieć każde słowo, które było wymienione między mną i obu braćmi.
„Męczyła się jeszcze tydzień. W ostatnich dniach, gdy nachyliłem się nad jej ustami, mogłem rozróżnić pojedyńcze sylaby słów, które szeptała do mnie. Zapytała gdzie jest; powiedziałem jej. Kto jestem? Również powiedziałem jej. Nadaremnie pytałem ją o nazwisko. Bezmyślnie kiwała głową i uniosła ze sobą tajemnicę, jak jej brat.
„Nie miałem sposobności o nic ją pytać dopóki nie powiedziałem braciom, że szybko zbliża się koniec i że nie dożyje następnego dnia. Aż do tej chwili, chociaż nikt oprócz mnie i pielęgniarki nie pokazywał jej się na oczy, jeden z braci siedział zawsze podejrzliwie za firanką w głowach łóżka, kiedy ja byłem w pokoju. Ale gdy się koniec zbliżał, widocznie było im obojętne, co mi powie. Jak gdybym — myśl ta przebiegła mi przez głowę — ja także miał umrzeć.
„Zauważyłem niejednokrotnie, że duma ich cierpiała bardzo z tego powodu, że młodszy z braci musiał skrzyżować szpadę z chłopem, i to do tego z wyrostkiem. Cała ta sprawa napawała ich tylko tą jedną troską, że tym czynem splamił honor rodziny i ośmieszył się, ilekroć pochwyciłem spojrzenie młodszego z braci, zdawało mi się że czytam w niem nienawiść za to, co wiem od chłopca. Był dla mnie bardziej uprzejmy i grzeczny od swego brata. Ale widziałem to wyraźnie. Wiedziałem również, że byłem solą w oka starszego.
„Pacjentka moja umarła na dwie godziny przed północą, według mego zegarka dokładnie o tej samej godzinie, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Byłem z nią sam, kiedy jej biedna główka pochyliła się łagodnie na bok i wszystkie jej smutki i cierpienia skończyły się.
„Bracia czekali w pokoju na dole, śpieszno im było odjechać nareszcie. Stojąc przy łożu nieboszczki, słyszałem, jak uderzają szpicrutą po butach i chodzą tam i z powrotem.
„— Umarła nareszcie? — zapytał starszy, kiedy wszedłem do pokoju.
„— Umarła — odrzekłem.
„— Winszuję ci, bracie! — Z temi słowami odwrócił się.
„Przedtem już ofiarowywał mi pieniądze, których nie chciałem przyjąć. Teraz wręczył mi rulon złota. Wziąłem go z jego rąk i położyłem na stole. Myślałem nad tą sprawą i postanowiłem nic od nich nie wziąć.
„— Przepraszam bardzo, — powiedziałem, — ale w tych okolicznościach nie!
„Wymienili spojrzenia, ale skinęli mi głową, jak ja im skinąłem, i rozstaliśmy się bez słowa.****
„Jestem zmęczony, zmęczony, zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic mojem nieszczęściem. Nie mogę odczytać tego, co pisałem tą wychudłą ręką.
„Wczesnym rankiem położono mi pod drzwiami rulon złota w małem pudełku. Na wieku wypisane było moje nazwisko. Od pierwszej chwili rozważałem trwożnie, co mam zrobić. Postanowiłem tego dnia napisać prywatnie do ministra, opisując mu te dwa wypadki, do których byłem wzywany, i podając miejsce, dokąd mię wożono, jednem słowem, wyjaśniając wszystkie okoliczności. Wiedziałem, jakie wpływy ma dwór i jak daleko sięga bezkarność wielkich panów, nie spodziewałem się więc, by sprawa była kiedykolwiek wyjaśniona. Chciałem jednak duszę uwolnić od brzemienia. Całą tę sprawę zachowałem w głębokiej tajemnicy, nawet przed żoną. I to również wyjaśniłem w swoim liście. Nie zdawałem sobie naówczas sprawy, jakie grozi mi niebezpieczeństwo. Ale wiedziałem, co grozi innym, gdyby byli skompromitowani posiadaniem takiej tajemnicy, jaką ja posiadałem.
„Byłem tego dnia bardzo zajęty i nie mogłem dopisać listu. Wstałem następnego dnia o wiele wcześniej niż zwykle, by go skończyć. Był to ostatni dzień roku. List leżał przede mną już napisany, kiedy powiedziano mi, że jakaś pani czeka i chce się ze mną widzieć.
„Coraz trudniej wypełnić mi zadanie, które podjąłem. Tak tu zimno, ciemno, myśli moje tak się gmatwają, i tak straszny smutek mię dręczy.
„Dama była młoda, piękna, wytworna, ale nie można jej było wróżyć długiego życia. Była bardzo wzruszona. Przedstawiła mi się jako żona markiza St. Evrémonde. Połączyłem w myśli ten tytuł z tym, jaki nadawał chłopiec starszemu z braci, a także z pierwszemi inicjałami wyhaftowanemi na strzępie ubrania, i bez trudu doszedłem do konkluzji, że z tym oto człowiekiem miałem ostatnio do czynienia.
„Pamięć moja wciąż mię nie opuszcza, ale nie mogę dosłownie powtórzyć naszej rozmowy. Podejrzewam, że jestem bardziej strzeżony niż dawniej i nie wiem, o jakiej porze mają mię na oku. Częściowo domyśliła się, częściowo dowiedziała się głównych faktów tej historji; wiedziała też, jaką rolę odegrał jej mąż i że ja byłem w to wmieszany. Nie wiedziała, że dziewczyna umarła. Miała nadzieję, (wyznała mi w tajemnicy i z wielkim żalem), że będzie mogła jej okazać kobiece współczucie. Miała nadzieję, że potrafi odwrócić Gniew Niebios od domu, który był oddawna nienawidzony za tyle wyrządzonego zła.
„Miała powody przypuszczać, że młodsza siostra żyje i pragnęła pomóc tej młodszej siostrze. Mogłem jej tylko powiedzieć, że rzeczywiście jest młodsza siostra i że poza tem nie wiem o niczem. Przyszła do mnie w nadziei, że będę jej mógł wskazać miejsce i nazwę tego schronienia, czego, aż do tej strasznej godziny, od obojga się nie dowiedziałem.****
„Kartki papieru kończą się. Jedną odebrano mi wczoraj i dano mi napomnienie. Muszę skończyć opowiadanie dzisiaj jeszcze.
„Była to dobra, uczciwa kobieta, nieszczęśliwa w małżeństwie. Jakże mogła być szczęśliwa! Brat męża nienawidził jej, nie ufał jej i używał całego swego wpływu przeciwko niej. Bała się go, i bała się swego męża. Kiedy odprowadziłem ją do drzwi karety, czekał tam na nią chłopczyk, ładne dziecko dwu lub trzyletnie.
„— Dla jego dobra — powiedziała, wskazując na malca ze łzami, — chciałabym zrobić tyle dobrego, ile mi moje słabe siły pozwolą. Inaczej dziedzictwo nie przyniesie mu szczęścia. Mam przeczucie, że jeżeli w inny sposób nie zostaną zmyte nasze grzechy, on odpowie kiedyś za nie. To, co mi pozostało i co mogę nazwać swojem, zaledwie trochę klejnotów, zostawię mu z prośbą i z rozkazem umierającej matki, by oddał to tej skrzywdzonej rodzinie, jeżeli kiedykolwiek uda się odnaleźć siostrę!
„Pocałowała chłopczyka i powiedziała, pieszcząc go: — To przecież dla ciebie, ukochany! Będziesz mi wierny, mój Karolku? — Chłopiec odpowiedział zuchowato: — Będę! — Ucałowałem jej dłoń. Przytuliła do siebie syna i odjechali.
„Ponieważ wymieniła nazwisko swego męża w przekonaniu, że je znam, nie dopisałem go do listu. Zalakowałem list i, nie wierząc nikomu, oddałem własnoręcznie.
„Tej nocy, ostatniej nocy w roku, około godziny dziewiątej, jakiś człowiek czarno ubrany zadzwonił do mojej furtki, zapytał o mnie i poszedł za moim służącym, Ernestem Defarge, młodym chłopcem, na górę. Kiedy służący wszedł do pokoju, gdzie siedziałem z żoną — och. Żono moja! Ukochanie mego serca! Moja prześliczna Angieleczko! — i ujrzeliśmy człowieka stojącego przed nami.
„— Ważny wypadek na ulicy St. Honoré, — powiedział. Nie zabierze mi to dużo czasu, powóz czeka.
„Zawiózł mię tutaj, zawiózł mię do grobu! Zaledwie odjechałem od domu, zarzucono mi na głowę ciemną zasłonę i skrępowano mi ręce. Dwaj bracia wyszli z poza ciemnego węgła i milcząc stwierdzili tożsamość mojej osoby. Markiz wyjął z kieszeni list, przeze mnie napisany, pokazał mi go, spalił w płomyku latarni, którą przed nim trzymano i nogą roztarł popiół. Nie padło ani jedno słowo. Przywieziono mię tutaj, przywieziono mię za życia do grobu!
„Gdyby spodobało się Bogu natchnąć serce którego z braci w ciągu tych wszystkich strasznych lat, by dostarczono mi jakiejkolwiek wiadomości o mojej ukochanej żonie, jedno choćby słowo, czy żyje — wierzyłbym, że Bóg niezupełnie ich odrzucił. Ale teraz wierzę, że ów krwawy krzyż zemści się na nich i że nie znajdą u Niego łaski. Ich i ich potomków, do ostatniego w rodzie, oskarżam w roku 1767-ym ja, Aleksander Manette, nieszczęsny więzień, i żądam by odpowiedzieli za te czyny. Oskarżam ich przed Niebem i ziemią“.
Straszna wrzawa powstała, gdy skończono czytać ów dokument. Jeden nieartykułowany, namiętny krzyk, w którym rozróżnić można było tylko jedno słowo: krew. Opowiadanie rozpętało namiętną mściwość owych czasów, a nie było w całym narodzie takiej głowy, któraby wobec takiego oskarżenia nie musiała paść.
Byłoby rzeczą bezcelową przed tym Trybunałem i tą publicznością wytaczać kwestję, dlaczego Defarge’owie nie ogłosili owego dokumentu wraz z innemi, zabranemi w Bastylji, i dlaczego czekali aż tej chwili, by go ogłosić. Bezcelowem byłoby przypominać, że nazwisko to oddawna przeklinane było przez Świętego Antoniego i wpisane zostało do straszliwego rejestru. Nie urodził się taki człowiek, którego cnoty i zasługi uratowałyby go tego dnia, w takiem miejscu, wobec takiego oskarżenia.
A najgorszem dla oskarżonego było to, że oskarżycielem był znany obywatel, jego osobisty przyjaciel, ojciec jego żony. Jednem z szalonych marzeń tego tłumu była chęć naśladowania wątpliwych cnót bohaterów starożytności i składanie na ołtarzu Ludu swego ja w ofierze. A więc, gdy przewodniczący powiedział (bo gdyby tego nie powiedział, jego własna głowa spadłaby z karku), że szlachetny lekarz Republiki jeszcze większe zasługi dla tej Republiki położy, dopomagając do wytępienia znienawidzonego rodu arystokratów, i że prawdopodobnie z radością i świętem uniesieniem uczyni córkę swoją wdową, a dziecię jej sierotą, ogarnął tłum dziki entuzjazm, patriotyczna gorączka bez cienia ludzkich uczuć.
„Dużo mu pomogły wpływy doktora, co?“ uśmiechnęła się madame Defarge do Zemsty. „Uratuj go, doktorze, uratuj!“
Przy każdym głosie oddawanym przez sędziów powstawał hałas. Jeszcze jeden głos i jeszcze jeden. Wrzawa rosła.
Jednogłośna decyzja. Sercem i pochodzeniem arystokrata, wróg republiki, notoryczny gnębiciel ludu. Z powrotem do Conciergerie i śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.