Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty.
Setki ludzi.

Zaciszne mieszkanie doktora Manette mieściło się na rogu zacisznej uliczki niedaleko Soho Square. Pewnego pięknego niedzielnego popołudnia, kiedy fale czterech miesięcy przewaliły się przez głośną sprawę o zdradę stanu, unosząc publiczne zainteresowanie nią i pamięć o niej daleko ku morzu, pan Jarvis Lorry szedł słonecznemi ulicami od Clerckenwell na obiad do doktora Manette. Wzywany kilkakrotnie w interesach, pan Lorry stał się wkońcu serdecznym przyjacielem doktora, a w zacisznem mieszkaniu na rogu Soho spędzał najpiękniejsze godziny swego życia.
Tej pogodnej niedzieli szedł tam pan Lorry wczesnem popołudniem, a to dla trzech przyczyn. Po pierwsze dlatego, że lubił w niedzielę, gdy pogoda dopisywała, przechadzać się z doktorem i Łucją; po drugie dlatego, że w razie niepogody również przebywał w ich towarzystwie, spędzając święto na gawędzeniu, czytaniu, wyglądaniu oknem i tym podobnych czynnościach. Po trzecie wreszcie dlatego, ponieważ miał pewne wątpliwości, które pragnął rozstrzygnąć, a wiedział, że obyczaje panujące w domu doktora pomogą mu w tem gdyż pora była odpowiednia.
W całym Londynie trudneby znaleźć zaciszniejszy punkt od tego, gdzie mieszkał doktór Manette. Ruch był tu niewielki, a frontowe okna mieszkania doktora wychodziły na sympatyczną uliczkę, spokojną i zaciszną. Domów było tu — na północ od Oxford road — wówczas niewiele, ale za to ukwiecone drzewa, i kwiaty i krzaki głogu, a dalej pola. Wskutek tego powietrze wiejskie hulało po Soho z zupełną swobodą, zamiast obijać się o kościoły, jak bezdomny żebrak, nie mający się gdzie podziać. Nie brakło tu również murów zwróconych na południe, na których słońce rumieniło brzoskwinie, gdy nadszedł odpowiedni czas.
Letnie słońce silnie świeciło w tym zakątku w rannych godzinach. Ale gdy inne ulice rozgrzewały się, róg, przy którym mieszkał doktór, tonął w cieniu, nie w tak głębokim jednak, by nie możną było wyjrzeć w jasne światło. Panował tu miły chłód, a otoczenie było poważne, choć wesołe; miejsce, jakby stworzone dla echa, prawdziwie spokojna przystań przed gwarem ulicy.
Do takiej przystani zawitać powinna była spokojna barka; i zawitała. Doktór Manette zajmował dwa piętra tego wielkiego cichego domu, gdzie, jak głosiła wieść, zajmowano się rozmaitemi rzemiosłami, o których jednak w ciągu dnia słychać było bardzo mało, w nocy zaś zupełnie nic. W budynku, położonym za dziedzińcem, na którym rozłożysty platan szumiał zielenią swych liści, budowano chyba organy kościelne, przetapiano srebro lub kuto złoto. Musiał to czynić tajemniczy olbrzym, którego złote ramię wystawało z frontowego muru. Widocznie przekuł je sobie na ów drogocenny metal, grożąc każdemu śmiałkowi, że zrobi z nim to samo. Nie wiedziano wiele o praktykach samotnego mieszkańca, zajmującego podobno trzecie piętro, ani o ponurym fabrykancie powozów, którego kantor mieścił się na dole. Czasami przeszedł przez dziedziniec robotnik z kurtką zarzuconą przez plecy, czasami jakiś obcy, czasem rozległ się stuk lub uderzenie olbrzyma. Ale były to tylko wyjątki potwierdzające regułę, że od niedzieli rano do soboty wieczór niepodzielnie panują tu wróble, goszczące w starym platanie, i echa obijające się o róg ulicy.
Doktór Manette przyjmował pacjentów, którzy znali go z dawnych czasów lub interesowali się jego historią, o której krążyły najrozmaitsze wieści. Wiedza, sumienność, zręczność i szczęśliwe stosowanie najnowszych eksperymentów zjednały mu popularność, a doktór zarabiał tyle, ile chciał.
Wszystkie te szczegóły leżały już w zakresie wiadomości, obserwacji i myśli pana Lorry, gdy owego pięknego niedzielnego popołudnia pociągnął za dzwonek przy drzwiach wejściowych na rogu Soho Square.
„Czy doktór Manette jest w domu?“
Nie, ale przyjdzie niebawem.
„A panna Manette?“
Również przyjdzie niebawem.
„A panna Pross?“
Pewnie w domu, ale pokojówka nie może powiedzieć z pewnością, czy panna Pross życzy sobie, by o tem wiedziano.
„Ponieważ jestem tu jak w domu“, powiedział pan Lorry, „idę na górę“.
Chociaż córka doktora nie znała swego ojczystego kraju, robiła wrażenie, iż nieświadomie przejęła od rodaków zdolność robienia wiele małemi środkami, co jest bezsprzecznie jedną z najprzyjemniejszych i najbardziej pożytecznych cech charakteru. Sprzęty były skromne, ale w mieszkaniu tyle było drobiazgów, ładnych, choć niekosztownych, że wszystko razem tworzyło miłą całość. Rozstawienie sprzętów, od największych począwszy a kończąc na najdrobniejszych, sharmonizowanie barw, wytworna rozmaitość i wytworne kontrasty, wszystko to było dziełem subtelnej pomysłowości, delikatnych rączek i wrodzonego smaku. Widok był sam przez się tak miły, i tak pochlebnie mówił o tej, której go zawdzięczano, że, stojąc w pokoju i rozglądając się, pan Lorry miał wrażenie, iż każde krzesełko i każdy stolik pyta go z tym tak dobrze mu znanym wyrazem, czy pan Lorry pochwala?...
Na piętrze znajdowały się trzy pokoje w amfiladzie. Ponieważ drzwi między niemi były otwarte dla lepszego przewiewu, pan Lorry przeszedł przez mieszkanie, uśmiechając się do myśli, jakie mu nasuwały te sprzęty. Pierwszy pokój był najlepszy; tu znajdowały się kwiaty Łucji, ptaki, książki, biurko, stolik do roboty i pudło z farbami. Następny pokój służył doktorowi za gabinet konsultacyjny, a równocześnie za jadalnię. Trzeci, pełen szelestu liści platana, rosnącego w dziedzińcu, był sypialnią doktora. Tu w kącie stał nieużywany warsztat szewcki, ćwieczki i skrawki skóry, wszystko tak samo, jak na poddaszu nad winiarnią w dzielnicy świętego Antoniego w Paryżu.
„Dziwię się“, pomyślał głośno pan Lorry, „że trzyma u siebie te sprzęty, które mu przypominają jego cierpienia i niedolę“.
„Cóż w tem dziwnego?“ zabrzmiało szorstkie pytanie. Pan Lorry obejrzał się.
Pytanie to zadała panna Pross, energiczna, czerwona niewiasta z ciężką ręką, z którą pan Lorry zawarł znajomość przed kilku laty w hotelu pod „Królem Jerzym“ w Dover, a z którą od tego czasu nieraz miał sposobność odnowić znajomość.
„Myślałem...“ zaczął pan Lorry.
„Ph! Myślał pan!“ powiedziała panna Pross takim tonem, że pan Lorry umilkł.
„Jak się pan ma?“ zapytała dama szorstko, chcąc jednak dać poznać, że nie jest mu nieżyczliwa.
„Dziękuję. Czuję się bardzo dobrze“, odrzekł pan Lorry łagodnie. „A pani?“
„Nie mam się z czego cieszyć!“
„Doprawdy?“
„Doprawdy“, powiedziała panna Pross. „Jestem bardzo zaniepokojona moją ptaszareczką!“
„Doprawdy?“
„Na miłość Boga, zdobądź się pan na coś innego, niż na to wieczne doprawdy, bo mię pan przyprawi o śmierć“ zawołała panna Pross, której charakter, pomijając już postać był również szorstki.
„Rzeczywiście?“ poprawił się pan Lorry.
„Rzeczywiście, to także kiepsko, ale zawsze już lepiej“, odpaliła panna Pross. „Tak, jestem bardzo przygnębiona“.
„Czy mogę zapytać o przyczynę?“
„Nie życzę sobie, by ludzie, niegodni mojej ptaszareczki, tuzinami przychodzili ją tu oglądać“, mówiła panna Pross.
„Więc przychodzą tu poto całemi tuzinami?“
„Setkami!“ powiedziała panna Pross.
Charakterystyczną cechą panny Pross (jak zresztą wielu innych ludzi przed nią, a także po niej) było to, że gdy kwestionowano prawdę jej słów, zaczynała jeszcze bardziej przesadzać.
„Boże mój!“ westchnął pan Lorry, uważając ten wykrzyknik za najmniej niebezpieczny.
„Mieszkała ze mną — to jest ja mieszkałam z nią — i płaciła mi za to. Nigdybym nie brała od niej pieniędzy, gdybym mogła za darmo utrzymać nas obie. Od dziesiątego roku życia nie rozstawała się ze mną. Więc jest mi ciężko“, dodała panna Pross.
Nie zdając sobie dokładnie sprawy, co było takie ciężkie, pan Lorry pokiwał głową, używając tej ważnej części swojej osoby jak płaszcza z bajki, który na wszystkiem dobrze leży.
„Najrozmaitsi ludzie, niegodni zawiązać trzewiczka mojej pieszczotki, kręcą się tutaj“, powiedziała panna Pross, „odkąd pan pokazał drogę...“
„Ja pokazałem drogę?“
„A może nie pan zaczął?! A kto zwrócił życiu jej ojca?“
„Jeżeli to jest początkiem...“
„Chyba nie zechce pan tego uważać za koniec?! Powiedziałam, dość było zmartwienia, jakeś pan zaczął. Nie mam nic przeciwko doktorowi Manette, chyba, że nie jest godzien mieć taką córkę, co nie jest żadnym zarzutem, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach był jej godzien! Ale dwakroć i trzykroć boleśniejsze jest to, że doktór pozwala kręcić się tu rozmaitym drabom, którzy odbierają mi serce mojej ptaszareczki“.
Pan Lorry wiedział, że panna Pross jest niezmiernie zazdrosna. Ale zczasem poznał, że panna Pross, pod powłoką ekscentryczności, jest istotą pozbawioną samolubstwa, (takie typy spotyka się tylko między kobietami), istotą, z czystej miłości i poświęcenia zmieniającą się w pokorną sługę Młodości, która ją już odeszła, Urody, której nigdy nie posiadała, Doskonałości, do której nigdy nie dążyła, Nadziei, która nigdy nie opromieniała jej życia. Znał świat dość dobrze, by rozumieć, iż niema rzeczy tak bezcennej, jak przywiązanie wiernego serca. Przywiązanie panny Pross nie miało w sobie nic interesownego; nie było w niem cienia egoizmu, przeto pan Lorry czuł dla niej szacunek graniczący z egzaltacją i, oceniając w duszy jej zasługi — jak to czynimy zawsze w mniejszym lub większym stopniu — stawiał pannę Pross o wiele bliżej Niższego chóru Anielskiego, niż wiele dam, hojniej obdarowanych przez naturę lub sztukę, które miały swoje rachunki w banku Tellsonów.
„Nie było i nie będzie na świecie człowieka godnego ptaszareczki, z wyjątkiem mego brata Salomona“, ciągnęła panna Pross, „gdyby oczywiście, nie był popełnił w życiu takiego błędu“.
Jeszcze jeden przyczynek do charakteru panny Pross: badając historję życia panny Pross, pan Lorry stwierdził, że ów brat Salomon był to łobuz, bez serca, który odarł ją ze wszystkiego, co posiadała, zaplątał się w spekulacje, stracił wszystko, wtrącił siostrę w nędzę, i nie czuł z tego powodu najmniejszych wyrzutów. Niezłomność wiary panny Pross w Salomona (uważała poprostu, że zbłądził) była rzeczą niemałą dla pana Lorry i zaważyła na jego dobrej opinji o niej.
„Ponieważ jesteśmy teraz sami i oboje należymy do ludzi interesu“, powiedział pan Lorry, gdy, wróciwszy do salonu, zasiedli tam w najlepszej komitywie, „pozwoli pani, że zadam jej jedno pytanie. Czy doktór w rozmowach z Łucją nigdy nie wspomina czasów, kiedy zajmował się szewctwem?“
„Nigdy“.
„A jednak trzyma u siebie warsztat i narzędzia?“
„A!“ powiedziała panna Pross, potrząsając głową. „Nie twierdzę, że doktór nigdy nie powraca myślą do tych czasów“.
„Sądzi pani, że często o tem myśli?“
„Tak“, odpowiedziała panna Pross.
„Pani wyobraża sobie...“ zaczął pan Lorry, ale panna Pross przerwała mu szorstko.
„Nigdy niczego sobie nie wyobrażam. Nie mam wcale wyobraźni!“
„Poprawię się: więc pani przypuszcza — przecież przypuszcza pani coś czasami?“
„Czasami“, odrzekła panna Pross.
„Czy przypuszcza pani“, ciągnął pan Lorry, patrząc na nią z pogodnym błyskiem oczu, „że doktór posiada własne zapatrywania, które zachował przez te wszystkie lata, na powody, dla których tak się znęcano nad nim? Może nawet domyśla się nazwiska swego dręczyciela?“
„Nie przypuszczam nic ponadto, co mi powiedziała ptaszareczka“.
„A ona mówi...“
„Ona przypuszcza, że jest tak, jak pan mówi“.
„Proszę mi wybaczyć, że tak się panią o wszystko dopytuję, ale jestem sobie zwyczajnym człowiekiem interesu, i pani jest kobietą interesu“.
„Zwyczajnym?“ łagodnie zdziwiła się panna Pross.
Żałując już tego zbyt skromnego przymiotnika, pan Lorry ciągnął:
„No, nie, nie! Naturalnie, że nie! Ale wróćmy do interesu! Czy to nie dziwne, że doktór Manette, który nie popełnił żadnego przestępstwa — w co nikt z nas nie wątpi — nigdy nie porusza tego tematu? Nie mówię o sobie, chociaż od wielu lat prowadziłem jego interesy, a teraz łączy nas prawdziwa przyjaźń. Ale dlaczego nie mówi o tem z córką, którą tak bardzo kocha i która tak bardzo kocha jego? Proszę mi wierzyć, panno Pross, nie poruszam tego tematu z prostej ciekawości, ale powodowany głębokiem zainteresowaniem“.
„Według mego rozumienia, a to jest niewiele, powie pan, zdaje mi się, że on się tego tematu boi“, powiedziała panna Pross, ułagodzona nieco tonem jego głosu.
„Boi się?“
„To chyba jasne, że może się bać. Straszne ma wspomnienia. Zresztą, zagubił się wśród tych wspomnień! A że nie wie, w jaki sposób się zagubił, ani w jaki się odnalazł, żyje w ciągłym strachu, żeby nie zgubić się na nowo. To jedno wystarczyłoby, by temat ten nie był mu miły“.
Uwaga była głębsza, niż się pan Lorry spodziewał.
„Prawda, ale to straszne! Mam jednak pewne wątpliwości, proszę pani, czy to dobrze, by pan Manette ciągle tłumił w sobie swoje myśli? Ta wątpliwość i niepewność jest powodem, że pozwoliłem sobie poruszyć ten temat“.
„Na to niema rady!“ powiedziała panna Pross. „Porusz pan tę strunę, a wszystko będzie gorzej! Lepiej zostawić rzeczy tak, jak są. Jednem słowem — niech będzie jak jest. Czasami budzi się w nocy i wstaje. Słyszymy jak się przechadza — tam i z powrotem — tam i z powrotem — po swoim pokoju. Ptaszareczka wie, że wtedy myśli jego chodzą tam i z powrotem, tam i z powrotem po celi więziennej. Biegnie do niego i razem z nim chodzi — tam i z powrotem — tam i z powrotem — dopóki się nie uspokoi. Doktór nigdy nie zwierza się jej, dlaczego tak chodzi, a ona uważa, że lepiej nie pytać. W milczeniu chodzą razem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż miłość i towarzystwo córki pozwoli mu wreszcie odnaleźć siebie“.
Wbrew twierdzeniu panny Pross, że nie posiada wcale wyobraźni, w tem monotonnem powtarzaniu jednego i tego samego zdania — tam i z powrotem — był tak doskonały obraz cierpienia, że służyć mógł za najlepszy dowód, iż posiada coś takiego, jak wyobraźnia.
Wspomnieliśmy o rogu tej ulicy, że cudownie odbijał echa. I teraz przyniósł tak wyraźnie odgłos czyichś kroków, że możnaby pomyśleć, iż zbudziło je samo wspomnienie o tem chodzeniu tam i z powrotem.
„To oni!“ zawołała panna Pross, wstając i przerywając poufną rozmowę. „Zaraz będziemy tu mieli setki ludzi!“
Był to tak dziwny zakątek, jeśli chodzi o akustyczne właściwości, takie czujne Ucho całego domostwa, że pan Lorry, stojąc w otwartem oknie i wyglądając ojca i córki, których kroki słyszał oddawna, zwątpił wkońcu, czy wogóle kiedykolwiek nadejdą. Nietylko echo zamarło, jakby kroki oddaliły się, ale zamiast nich słychać było echa innych kroków, które nigdy się nie zbliżały, aż wkońcu i te milkły, kiedy zdawało się, że są tuż-tuż. Wreszcie ojciec i córka ukazali się a panna Pross pobiegła do drzwi wchodowych, by je otworzyć.
Panna Pross wyglądała miło, choć trochę dziwacznie, gdy, cała czerwona i zadyszana, zdejmowała czepek z głowy swojej pieszczotki, a potem, niosąc go po schodach, starannie okurzała końcem chustki do nosa, albo gdy wygładzała fałdy płaszczyka, kładąc go na miejsce, lub pieściła bogate włosy swojej panienki z taką dumą, z jaką najpiękniejsza i najbardziej próżna kobieta nie gładzi własnych warkoczy. Pieszczotka przedstawiała równie wdzięczny obrazek, gdy całując pannę Pross, dziękowała jej za tyle troskliwości — co zresztą musiała robić pół żartem, gdyż panna Pross odrazu wzięłaby to sobie do serca i poszłaby płakać do swego pokoju. Przyjemnie też było patrzeć na doktora Manette, kiedy, spoglądając na obie kobiety, wyrzucał pannie Pross, że psuje Łucję, czemu jednak towarzyszył ton i spojrzenie, które niemniej od guwernantki psuły córkę, a może psułyby jeszcze więcej, gdyby to było możliwe. Miły widok przedstawiał i pan Lorry, uśmiechający się do tego wdzięcznego obrazka z pod swojej perliczki i dziękujący w duchu swojej Kawalerskiej Gwieździe, że na starość zawiodła go do rodzinnego domu. Ale setki ludzi nie zjawiały się i pan Lorry napróżno wyglądał spełnienia się słów panny Pross.
Nadeszła pora obiadu, a setki ludzi nie nadchodziły. W małem tem gospodarstwie panna Pross przyjęła na siebie pieczę nad niższemi regjonami i zawsze wywiązywała się z tego doskonale. Jej obiady, zresztą skromne, były tak świetnie zrobione, tak wytwornie podane, i tak urozmaicone w pomysłach — pół francuskie, pół angielskie — że trudno było marzyć o lepszych. Ponieważ przyjaźń panny Pross posiadała charakter nawskroś praktyczny, spenetrowała Soho i przyległe dzielnice w poszukiwaniu zubożałych Francuzów, którzy, skuszeni szylingami i półkoronówkami, zdradzali jej swoje kulinarne tajemnice. Od tych upadłych synów i córek Galji nauczyła się owej cudownej sztuki, dzięki której służba uważała ją za cudotwórczynię albo Dobrą Wróżkę Kopciuszka: kazała sobie przynieść ptaka albo królika, trochę jarzyn z ogrodu i robiła z tego wszystko, co jej przyszło do głowy.
W niedzielę panna Pross siadała do stołu, ale w pozostałe dnie uparcie jadała w nieokreślonych porach: albo w niższych regionach albo w swoim własnym pokoju na drugiem piętrze — w błękitnej sypialni, do której nikt nie miał wstępu z wyjątkiem ptaszareczki. W takich chwilach panna Pross, odpowiadając na usiłowania ptaszareczki, by być dla niej jak najmilszą i jak najbardziej się jej podobać, nie widziała, jak z kolei jej się przypodobać. Więc i dzisiejszy obiad był również bardzo przyjemny.
Dzień był gorący. Po obiedzie Łucja zaproponowała panom wypicie wina pod platanem, na świeżem powietrzu. Ponieważ wszyscy chętnie spełniali życzenia Łucji i wszystko w domu robiono tak, by się jej podobać, wyszli więc na dziedziniec, a Łucja przyniosła flaszkę — głównie ku uczczeniu gościa — i wzięła na siebie rolę podczaszego pana Lorry. Siedzieli, rozmawiając w cieniu platana, a ona pilnowała, by szklanki były nalane. Tajemnicze zakamarki i mury domów spoglądały na nich, a liście platana szeptały tajemniczo nad ich głowami.
Ale setki ludzi wciąż nie nadchodziły. Nadszedł pan Darnay, podczas sjesty pod platanem, ale pan Darnay był tylko jeden.
Doktór Manette przywitał go uprzejmie. Łucja również. Ale panna Pross zaczęła się nagle skarżyć na reumatyzm w głowie i w kościach, i poszła do swego pokoju. Panna Pross rzadko cierpiała na reumatyzm a swoje ataki nazywała „przykremi wyskokami“.
Doktór czuł się doskonale i wyglądał wyjątkowo młodo. W takich chwilach podobieństwo między nim a Łucją było bardzo wyraźne. Gdy siedzieli obok siebie, ona z główką opartą o jego ramię, przyjemnie było porównywać te dwie postacie.
Doktór mówił przez cały dzień o rozmaitych rzeczach z niezwykłem u niego ożywieniem.
„Czy widział pan już Tower, panie doktorze?“ zapytał Darnay, siadając pod platanem i w sposób naturalny podejmując rozmowę, która toczyła się na temat starych budynków w Londynie.
„Byliśmy tam z Łucją. Przypadkiem. Widzieliśmy dość, by stwierdzić, że jest to interesujący budynek. Nic więcej“.
„I ja tam byłem, jak państwo pewnie pamiętacie“, powiedział Darnay, czerwieniąc się nieco z irytacji, „w innym coprawda charakterze, który uniemożliwiał mi zwiedzenie Toweru. Opowiadano mi ciekawe rzeczy, kiedy tam byłem“.
„Co takiego?“ zapytała Łucja.
„Naprawiając tam coś, robotnicy natknęli się na starą, oddawna zapomnianą ciemnicę. Wewnętrzne ściany tej budowli pokryte były napisami, wydrapanemi przez więźniów — daty, nazwiska, skargi, modlitwy. W jednym kącie muru, jakiś wiezień, widocznie skazany na śmierć, wyrył na kamieniu, pewnie w ostatniej chwili, trzy litery. Wyryte były jakiemś nędznem narzędziem w pośpiechu, nieprawną ręką. Z początku czytano K. O. B. Ale przy bliższem badaniu okazało się, że to K. O. P. Nie znaleziono w spisach żadnego więźnia, którego nazwisko zaczynałoby się od tych liter, takiego więźnia nie znały również legendy, i po wielu bezowocnych próbach przestano się wkońcu zastanawiać, kto to mógł być. Wreszcie ktoś wpadł na myśl, że to nie początek nazwiska a słowo: Kop. Zbadano dokładnie ziemię pod tym kamieniem i znaleziono pod kamieniem, czy pod dachówką, czy też pod cegłą, garstkę zbutwiałych papierów, zmieszanych z próchnem jakiegoś skórzanego puzderka czy torebki. Co napisał ów nieznany więzień, tego nikt nigdy się nie dowie, ale musiał coś napisać i starannie ukryć przed dozorcą“.
„Ojcze! Ty jesteś chory!“ zawołała Łucja.
Doktór zerwał się nagle i rękami chwycił się za głowę. Ruchy jego i spojrzenia przeraziły wszystkich.
„Nie, moja droga, nie jestem chory... Upadło kilka wielkich kropli deszczu i dlatego zerwałem się. Lepiej wróćmy do domu“.
Opanował się prawie natychmiast. Rzeczywiście, deszcz zaczął padać wielkiemi kroplami, a pan Manette odwrócił dłoń i pokazał, że jest mokra. Nie powiedział jednak ani słowa o odkryciu, o którem opowiadał Darnay. Gdy weszli do mieszkania, badawcze oko pana Lorry dojrzało (a może tak mu się tylko zdawało?) w twarzy doktora Manette, gdy patrzał na Darnaya, ten sam wyraz, który Lorry widział już u niego na korytarzu w sądzie.
Ale i tym razem doktór opanował się tak szybko, że pan Lorry zwątpił w swoje baczne oko. Ramię złotego olbrzyma w przedsionku nie było tak spokojne, jak doktór Manette, gdy tłumaczył obecnym, że jeszcze nie oduczył się (i kto wie, czy się kiedy oduczy?) reagować gwałtownie na małe niespodzianki, i że ten deszcz wytrącił go z równowagi.
Pora herbaty, panna Pross podaje herbatę, cierpi znowu na „przykry wyskok“, a setki ludzi nie nadchodzą. Przyszedł pan Carton; ale to było zaledwie dwóch...
Noc była tak parna, że chociaż siedzieli przy otwartych oknach, dusili się formalnie. Kiedy usunięto przybory do herbaty, wszyscy zbliżyli się do okna i wyjrzeli na pogrążoną w mroku ulicę. Łucja usiadła przy ojcu. Darnay przy Łucji. Carton oparł się o okno. Firanki były długie i białe, a podmuch wiatru, który wdzierał się do pokoju, podnosił je aż pod sufit, niby upiorne skrzydła.
„Wciąż jeszcze padają krople wielkie, ciężkie, rzadkie“, powiedział doktór Manette. „Nadchodzi powoli...“
„Ale pewnie“, powiedział Carton.
Mówili głosami przyciszonemi, jak zwykli mówić ludzie, którzy czekają i czuwają. Jak zwykli mówić ludzie w ciemnym pokoju oczekujący Błyskawicy!
Na ulicach spieszono się gorączkowo; ludzie starali się skryć przed burzą; cudowny zakątek Ech rozbrzmiewał echami zbliżających się i oddalających kroków, a jednak nikt nie przychodził.
„Tyle ludzi! A jednak taka pustka!“ powiedział Darnay po chwili nasłuchiwania.
„Prawda, że to dziwne?“ zwróciła się do niego Łucja. „Czasami siadywałam tu wieczorem — aż zaczęłam sobie wyobrażać... ale na samo wspomnienie tej głupiej fantazji, wzdrygam się dziś, gdy jest tak ciemno i cicho...“

„Niech pani pozwoli i nam wzdrygnąć się trochę! Chcielibyśmy dowiedzieć się, jak to wygląda?“
„Panu może się to wydać niczem. Takie fantazje są, zdaje mi się, ciekawe tylko dla tych, kto je wymyśli... trudno to opowiedzieć! Czasami siadywałam tu tak długo, aż udało mi się wyłowić wszystkie echa tych kroków, które przechodzą przez nasze życie“.

„Jeżeli tak — to kiedyś przez nasze życie przejdzie wielki tłum“, powiedział Sydney Carton obojętnie a zarazem posępnie.
Kroki nie ustawały, a z każdą chwilą pośpiech ich zwiększał się coraz bardziej. Róg ulicy odbijał echa i echa ech. Niektóre już pod oknami. Inne w pokoju. Jedne, to echa kroków biegnących; inne — idących; inne zatrzymywały się nagle. Wszystkie dochodziły z dalekich ulic, ale żadnego przechodnia nie było widać.
„Czy te wszystkie kroki przejdą przez życie każdego z nas, czy też mamy się niemi podzielić? Jak pani sądzi, panno Manette?“
„Nie wiem, panie Darnay! Uprzedziłam pana, że to dziecinna fantazja, ale pan chciał koniecznie ją poznać. Nadsłuchując tych kroków, byłam sama i wyobrażałam sobie, że to kroki ludzi, którzy przejdą przez życie moje i mego ojca“.
„Biorę te kroki na mnie i na moje życie!“ powiedział Carton. „Nie zadaję żadnych pytań, nie robię żadnych zastrzeżeń. Jakiś wielki tłum wali na nas, panno Manette, i, widzę to — przy świetle Błyskawic!“ Te ostatnie słowa dodał gdy błyskawica oświetliła jego sylwetę rysującą się na oknie.
„Słyszę je!“ zawołał. „Idą szybkie, okrutne, nieubłagane...“
Słowami temi uzmysławiał szum i wycie deszczu, ale przestał mówić, gdyż deszcz zagłuszał wszystkie inne głosy. Razem z kroplami runęła potężna burza z błyskawicami i piorunami, a deszcz, łyskanie i pioruny nie ustawały do późnej nocy, aż wzeszedł księżyc.
Wielki zegar na kościele Świętego Pawła wybił pierwszą, kiedy pan Lorry, w towarzystwie Jerry, ubranego w długie buty i świecącego latarką, puścił się w powrotną drogę do Clerkenwell. Między Soho i Clerkenwell były miejsca niezamieszkałe i puste, pan Lorry kazał więc zawsze przychodzić po siebie Jerry’emu, chociaż zazwyczaj powrót odbywał się o dwie godziny wcześniej.
„Co za noc, Jerry!“ powiedział pan Lorry. „W taką noc i umarli nie uleżą w grobie“.
„Nigdy mnie z nocą nic nie łączyło i, mam nadzieję, że nigdy mnie łączyć nie będzie. Co mnie noc obchodzi?“ powiedział Jerry.
„Dobranoc, panie Carton! Dobranoc, panie Darnay!“ żegnał się człowiek interesu. „Ciekaw jestem, czy jeszcze kiedy przeżyjemy taką noc razem!“
Być może. Być może zobaczą wielki tłum ludzi, krzyczący, wyjący, idący także i na nich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.