Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piąty.
Szakal.

Za owych dni ludzie pili, i to dobrze pili. Postęp, jaki wprowadził w tej dziedzinie Czas, jest tak wielki, iż dziś wydaje się śmieszną przesadą proste stwierdzenie faktu, jaką ilość ponczu i wina potrafił wlać w siebie jeden człowiek podczas jednej nocy, nie czyniąc tem ujmy swojej reputacji skończonego gentlemana. Uczona dziedzina wiedzy, jaką jest Prawo, nie ustępowała żadnej innej dziedzinie w bachanalistycznych skłonnościach, więc i pan Stryver, który zdołał już przebić sobie drogę do wielkiej i lukratywnej praktyki, nie pozostał wtyle za swoimi kolegami, zarówno w tem jak i w bardziej suchych wyścigach.
Lubiony w Old Bailey i poszukiwany w Sessions, pan Stryver ostrożnie zdejmował nogę z niższych szczebli drabiny, po której piął się ku górze. Sessions i Old Bailey wyciągały już miłośnie ramiona ku panu Stryverowi. Przepychał się energicznie przed oblicze najwyższego sędziego przy Court Kings Bench. Codziennie można było oglądać twarz pana Stryyera, wykwitającą z klombów innych peruk, niby wielki słonecznik, torujący sobie drogę do słońca ponad głowami kwitnących towarzyszów.
Zwróciło to uwagę palestry, że pan Stryver był przedtem człowiekiem gładkim, pozbawionym skrupułów, na wszystko gotowym, zuchwałym, nie okazywał jednak zdolności wyciągania istotnej treści ze stosu dowodów, co jest przecież najpotrzebniejszą i najbardziej cenioną rzeczą w zawodzie adwokackim. Ale pod tym względem zaszła w nim nadzwyczajna zmiana, im większą miał praktykę, tem łatwiej potrafił dojść do jądra i szpiku sprawy. I chociaż do późnej nocy hulał w towarzystwie Sydneya Cartona, zrana miał wszystkie argumenty na końcu języka.
Sydney Carton, najleniwszy i najmniej obiecujący ze wszystkich ludzi, był najważniejszym wspólnikiem Stryyera. Tem co ci dwaj potrafili wypić podczas feryj sądowych, między Hilary Term i Michaelmas, możnaby spławić okręt królewski. Nie pamiętano, by Stryyer bronił kiedy jakiej sprawy, a Carton nie był na sali, z rękoma w kieszeni, wpatrzony w sufit. Trzymali się zawsze razem, a kiedy orgje ich przeciągały się do późnej nocy, nieraz widywano Cartona, jak chyłkiem i niepewnie szedł do domu, w biały dzień, skradając się jak kot mający nieczyste sumienie. Wkońcu osoby zainteresowane zaczęły szeptać, że aczkolwiek Sydney Carton nigdy nie będzie lwem, to jest on zdumiewająco sprytnym i pożytecznym szakalem, i że w tej skromnej roli oddaje Stryverowi nieocenione usługi.
„Już dziesiąta, proszę pana“, powiedział posługacz, którego Carton obarczył obowiązkiem zbudzenia go.
„Co się stało?“
„Dziesiąta, proszę pana!“
„Jaka dziesiąta? Wieczorem?“
„Tak, proszę pana! Szanowny pan kazał się zbudzić!“
„A, przypominam sobie! No, dobrze, dobrze!“
Po kilku bezowocnych próbach ponownego zaśnięcia czemu przeszkadzał posługacz przez dobre pięć minut grzebiąc w węglach, Carton wstał, nacisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Wrócił do Temple, a oświeżywszy się nieco przechadzką między Kings Bench i Paper Building, wszedł do kancelarii Stryvera.
Kancelista Stryvera, który nigdy nie brał udziału w tych konferencjach, poszedł już do domu, a sam pryncypał, Stryyer, otworzył drzwi. Był w rannych pantoflach i długiej koszuli, z odkrytą dla wygody szyją. Miał te charakterystyczne, ciemne sińce pod oczyma, które można zauważyć u wszystkich bibertynów jego klasy, od portretów Jeffrinsa począwszy, a które odnajdziemy w portretach rozmaitych szkół malarskich z każdej pijackiej epoki.
„Spóźniłeś się, moja Pamięci“, powiedział Stryyer.
„Nie więcej niż zwykle! Najwyżej kwadrans“.
Weszli do ponurego pokoju, zarzuconego papierami i obstawionego półkami na książki; na kominku palił się wesoły ogień i bulgotał kociołek, a na środku stał stół, zastawiony winem, rumem, wódką, cytrynami i cukrem.
„Widzę, że jesteś już po buteleczce, Sydneyu“, powiedział pryncypał.
„Jeżeli się nie mylę, to po dwóch. Jadłem obiad z naszym dzisiejszym klijentem — właściwie patrzyłem jak on je, co na jedno wychodzi!“
„To był szczęśliwy pomysł z tem podobieństwem! Jakeś ty na to wpadł? Kiedy przyszło ci to do głowy?“
„Pomyślałem sobie, że to przystojny chłopak, a potem, że i ja byłbym przystojny, gdybym miał szczęście!“
Pan Stryyer śmiał się, trzymając się za swój przedwczesny brzuch.
„Ty i szczęście! Do roboty, Sydney, do roboty!“
Dość markotnie zrzucił szakal ubranie, przeszedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z wielką miednicą, pełną zimnej wody, i dwoma ręcznikami. Umoczył ręcznik w wodzie, wyżął go i obwiązał sobie głowę w sposób, który czynił go szkaradnym. „Jestem gotów!“
„Dziś mamy niewiele roboty, moja Pamięci!“ powiedział Stryver, wesoło grzebiąc między papierami.
„Ile?“
„Tylko dwie sztuki!“
„Daj mi gorszą!“
„Masz! I jazda!“
Lew położył się na sofie po jednej stronie stołu zastawionego trunkami, zaś szakal usiadł po drugiej stronie tegoż stołu, mając pod ręką papiery, flaszki i szklanki. Obaj zabrali się natychmiast do picia, chociaż każdy czynił to w inny sposób. Lew z rękoma w kamizelce, wpatrzony w ogień, od czasu do czasu flirtował z jakimś dokumentem. Szakal ze ściągniętemi brwiami i skupioną twarzą, tak zaabsorbowany swoją pracą, że oczy jego nie towarzyszyły dłoni, gdy wyciągała się po szklankę; to też najczęściej nie odrazu udawało mu się ją podnieść do ust. Dwa czy trzy razy treść papierów wydała się szakalowi zawikłana; wtenczas wstawał i zwilżał ręcznik. Po tych wędrówkach do dzbanka i miski wracał z włosami tak dziwacznie zmoczonemi, że trudno to opisać słowami. Poważna mina czyniła go jeszcze śmieszniejszym.
Wreszcie szakal wybrał żer odpowiedni dla lwa i podał mu. Lew wziął to ostrożnie i uważnie, z kolei rozpatrzył go, wypisał swoje uwagi, w czem szakal pomagał mu. Kiedy żer został ostatecznie przetrawiony, lew zakładał ręce za kamizelkę i kładł się na kanapę, by medytować. Szakal odświeżał gardło pełnym kuflem, a rozpaloną głowę ręcznikiem, i zabierał się do przygotowania następnego dania, poczem podawał je, jak poprzednio, lwu. Czynności tych nie przerywano do godziny trzeciej rano.
„Teraz, kiedyśmy już skończyli, Sydneyu, należy nam się po szklance ponczu“, powiedział pan Stryver.
Szakal zrzucił z głowy ręczniki, które znów dymiły od wilgoci, otrząsnął się, ziewnął, przeciągnął się i westchnął.
„Byłeś dzisiaj bardzo dokładny, jeśli chodzi o świadka rodzaju żeńskiego. Każde pytanie trafiało“.
„Zawsze jestem dokładny — może nie?“
„Nie przeczę temu. Ale co ci zepsuło humor? Podlej go trochę ponczem — może się wypogodzi“.
Szakal mruknął coś niezrozumiale i znów westchnął.
„Stary Sydney Carton ze starej szkoły w Shrewsburry“, powiedział Stryver, nachylając się nad nim, i porównywując, jakim był i jakim jest, „stary, rozdygotany Sydney! Raz na górze, raz na dole! Raz zadowolony, to znów w czarnej melancholii!“
„A!“ odrzekł tamten z westchnieniem. „Tak! Ten sam Sydney! Z tem samem szczęściem! Nawet wtedy odrabiałem lekcje za innych — i prawie nigdy za siebie“.
„Dlaczego?“
„Bóg jeden wie. Taki już byłem“.
Siedział z rękoma w kieszeniach, z nogami wyciągniętemi, wpatrzony w ogień.
„Carton“, zwrócił się do niego Stryver, przybierając zaczepną minę, jakby kominek był piecem, mającym hartować charaktery, zaś jedyną delikatną przysługą, którą należało oddać staremu Sydneyowi Cartonowi ze starej szkoły w Shrewsbury, było wrzucenie go do tego pieca. „Jesteś i byłeś zawsze jak jagnię. Nie masz w sobie za grosz energji, ani woli. Spojrzyj na mnie!“
„Och, nudzisz!“ zawołał Sydney nieco weselej, prawie ze śmiechem. „Tylko ty nie praw mi morałów!“
„W jaki sposób doszedłem do tego, czem jestem?“ zapytał Stryver. „W jaki sposób robię to, co robię?“
„Po części — płacąc za to mnie, o ile się nie mylę. Ale z tego powodu nie trzeba zaraz moralizować mnie — albo udawać, że się mnie moralizuje. Robisz, co chcesz. Zawsze byłeś w pierwszych szeregach; ja — w ostatnich!“
„Sam się wepchnąłem w pierwsze szeregi. Przecieżem się tam nie urodził, prawda?“
„Nie byłem przy tej ceremonii. Ale jestem zdania, że tak“, powiedział Carton. Tu roześmiał się znów, a za nim Stryver.
„Przed pobytem w Shrewsbury, i w czasie pobytu w Shrewsbury i po wyjściu ze Shrewsbury“, ciągnął Carton, „stałeś w swoim szeregu, a ja w swoim. Nawet gdyśmy jako studenci mieszkali w Quartier Latin, ucząc się francuskiego języka i francuskiego prawa, i innych francuskich mądrości, które nam się na nic nigdy nie przydały, ty zawsze byłeś czemś. Ja — niczem“.
„Z czyjej winy?“
„Słowo daję, nie przysiągłbym, że nie z twojej. Zawsześ się wpychał, przepychał, cisnął, roztrącał, tak silnie, że dla mnie nie starczyło miejsca. Musiałem siedzieć cicho. Niemiła to rzecz mówić o swej przeszłości, gdy dzień świta. Zwróć się w innym kierunku, zanim odejdę“.
„Doskonale! Napij się ze mną za zdrowie ładnego świadka“, powiedział Stryver, wznosząc szklankę. „Czy ten kierunek ci się podoba?“
Widocznie nie, bo spochmurniał znowu.
„Ładny świadek“, szepnął patrząc w szklankę. „Miałem dzisiaj dość świadków za dnia i w nocy; kogo nazywasz ładnym świadkiem?“
„Tę piękną, jak obrazek, córkę doktora Manette!“
Ona ładna?“
„A może nie?“
„Nie“.
„Ależ człowieku! Cały sąd się nią zachwycał!“
„Kpię sobie z zachwytów Old Bailey! Od kiedyż to Old Bailey wyrokuje o piękności? Ot, złotowłosa lala!“
„Wiesz co, Sydney“, powiedział Stryver, wpatrując się w niego przenikliwym wzrokiem i gładząc zdrową i rumianą twarz. „Wiesz, Sydney, miałem wrażenie, że raczej sympatyzujesz z tą złotowłosą lalą, i że bardzo prędko dostrzegłeś, co się z tą złotowłosą lalą dzieje?“
„Dostrzegłem, co się z nią dzieje! Jeżeli dziewczyna, lala czy nie lala, mdleje pod nosem mężczyzny, w odległości kilku jardów od niego, to trudno, by jej nie dojrzał, nawet bez lornetki! Mogę wypić z tobą, ale nie zgadzam się, że jest ładna. A teraz nie będę więcej pił. Idę spać“.
Kiedy gospodarz odprowadzał go ze świecą, by mu poświecić na schodach, zimny ranek zaglądał przez mroczne okna. Powietrze było chłodne i niemiłe, niebo pochmurne, rzeka ciemna i ponura, a ulica wyglądała jak wymarła pustynia. Ranny podmuch podnosił tumany kurzu, jakby gdzieś daleko ruszyły się piaski pustyni, a pierwsze ich bryzgi zaczęły już zasypywać miasto.
Z roztrwonionemi siłami w sobie, pustynią dokoła, Carton zatrzymał się w wędrówce przez milczący taras, i ujrzał przez chwilę, w owym pyle, miraże szlachetnych ambicyj, samozaparcia i wytrwałości. W pięknym grodzie jego wizyj widać było przestronne galerje, z których spoglądały na niego postacie, dobre, i pełne wdzięku; ogrody, w których dojrzewały owoce życia: wody Nadziei, połyskujące w słońcu. Jedna chwila — i wszystko zniknęło. Gdy wdrapał się na poddasze któregoś z wysokich domów, rzucił się w ubraniu na nędzne łóżko, a łzy jego zwilżyły poduszkę...
Smutno, smutno wzeszło słońce. I nie znalazło nic smutniejszego nad człowieka wielkich zdolności i dobrych porywów, niezdolnego nadać im odpowiedniego kierunku, nie umiejącego ani pomóc sobie, ani walczyć o własne szczęście, ulegającego złym skłonnościom i gotowego dać się im wkońcu pożreć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.