Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dziewiąty.
Głowa Gorgony.

Był to wielki i ciężki gmach to château pana markiza, z wielkim kamiennym dziedzińcem i dwiema kondygnacjami kamiennych schodów, które schodziły się na kamiennym tarasie, przed główną bramą. Wogóle, była to kamienna historja, z ciężkiemi kamiennemi balustradami, z kamiennemi urnami, z kamiennemi kwiatami, z kamiennemi twarzami ludzi i kamiennemi łbami lwów, patrzącemi w różnych kierunkach. Jakby głowa Gorgony spojrzała nań, gdy go kończono przed dwoma wiekami.
Monsieur le Marquis wysiadł z karety i szerokiemi, niskiemi schodami poprzedzany przez pachołków niosących pochodnie, szedł na górę. Oświetlenie to dostatecznie rozjaśniło mrok, by wzbudzić głośny protest sów, siedzących na wysokim dachu stajni, między drzewami. Cisza była tak wielka, że pochodnie niesione po schodach i trzymane przed drzwiami paliły się płomieniem tak spokojnym, jak w zamkniętej izbie, a nie na otwartem powietrzu. Krzyk sów i szmer fontanny spadającej do kamiennego basenu, to były jedyne dźwięki przerywające milczenie. Była to bowiem jedna z tych ciemnych nocy, które godzinami wstrzymują oddech, a westchnąwszy długo i cicho znów go wstrzymują.
Wielkie drzwi zatrzasnęły się i Monsieur le Marquis minął sień, ozdobioną oszczepami na dziki, mieczami i nożami myśliwskiemi, a także ciężkiemi pletniami i biczami, których ciężar niejeden chłop, nim go powołał jego dobroczyńca Śmierć, poczuł na sobie, gdy jego pan był w złym humorze.
Unikając wielkich pokoi, które były ciemne i zamknięte na noc, Monsieur le Marquis, poprzedzany przez pachołka z pochodnią, udał się po schodach do drzwi, prowadzących na korytarz. Za temi drzwiami mieściły się jego prywatne apartamenty: sypialnia i dwa inne pokoje. Wysokie, sklepione komnaty, z zimnemi, niezasłanemi dywanem posadzkami, z wielkiemi rusztami w kominkach, na których w zimie paliły się szczapy drzewa, i innemi zbytkownemi urządzeniami, godnemi markiza w wieku i kraju zbytku. Moda ostatniego Ludwika z linji, która nigdy nie miała się skończyć — Ludwika Czternastego — cechowała to bogate urządzenie. Ale urozmaicało je wiele przedmiotów, mogących być ilustracją do starych kart historji Francji.
W trzecim pokoju stał stół nakryty na dwie osoby. Był to okrągły pokój, mieszczący się w jednej z czterech baszt zamku. Mały, wysoki pokoik, z szeroko otwartemi oknami, zasłoniętemi drewnianemi żaluzjami tak, że ciemna noc wnikała tu tylko przez cienkie szczeliny, których czarne linje przetykane były linjami barwy kamienia.
„Mój kuzyn“, powiedział pan markiz, spoglądając na przygotowania do wieczerzy, „jak mi powiedziano, nie przyjechał jeszcze“.
„Nie przyjechał. Ale się go spodziewano razem z jaśnie panem“.
„A! Nie przypuszczam, by przyjechał dzisiaj. Ale stół niech zostanie jak jest. Będę gotów za kwadrans“.
Za kwadrans jaśnie pan był rzeczywiście gotów i zasiadł sam do wystawnej i wybrednej wieczerzy. Krzesło jego stało naprzeciw okna. Właśnie zjadł zupę i podnosił do ust szklankę Bordeaux, lecz odstawił ją.
„Co to?“ zapytał spokojnie, patrząc na poziome linje, czarne i koloru kamienia.
„Co jaśnie panie? To?“
„Za okienicami. Otwórz okienice“.
Rozkaz wykonano.
„No?“
„Nic, jaśnie panie! Tylko noc i drzewa. Nic poza tem“.
Służący, który to mówił, otworzył szeroko okiennice i patrzał w ciemną przestrzeń, czekając dalszych rozkazów.
„Dobrze“, powiedział niewzruszony markiz. „Zamknij okienice“.
Zamknięto okienice i markiz wrócił do przerwanej wieczerzy. Był już prawie w połowie, kiedy znów znieruchomiał ze szklanką w reku; tym razem usłyszał turkot kół. Zbliżały się szybko i zdążały przed front zamku.
„Zapytaj, kto przyjechał“.
Był to bratanek markiza. Wyjechał zaraz popołudniu i dzieliło go od markiza tylko kilka mil drogi. Szybko minął tę przestrzeń, ale nie tak szybko, by się mógł spotkać z markizem na gościńcu. Słyszał na poczcie, że markiz wyprzedził go.
Niech mu powiedzą, rozkazał markiz, że wieczerza czeka a jaśnie pan prosi, by zaraz przyszedł. Po chwili przybysz wszedł. Znano go w Anglji pod nazwiskiem Karola Darnay.
Monseigneur przyjął go uprzejmie, ale nie podali sobie ręki.
„Wyjechał pan wczoraj z Paryża?“ zapytał Karol, zajmując wskazane mu krzesło.
„Wczoraj. A ty kiedy wyjechałeś?“
„Jadę wprost“.
„Z Londynu?“
„Tak“.
„Długo jechałeś!“ powiedział jaśnie pan z uśmiechem.
„Przeciwnie. Jadę wprost“.
„Wybacz. Nie miałem na myśli, że długo jechałeś, ale że długo ociągałeś się z podróżą“.
„Zatrzymały mnie...“ bratanek na chwilę zawahał się z odpowiedzią, „rozmaite sprawy“.
„Oczywiście“, odrzekł ugrzeczniony stryj.
Dopóki służący był obecny, nie zamienili więcej ani słowa. Kiedy podano kawę i zostali sami, bratanek spojrzał na stryja i natknąwszy się na jego oczy w twarzy, która wyglądała, jak piękna maska, zaczął rozmowę.
„Wróciłem, jak się pan zapewne domyśla, w sprawie, która zmusiła mię swego czasu do wyjazdu. Naraziłem się na wielkie i nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Ale sprawa moja jest święta i gdyby nawet naraziła mię na śmierć, wierzę, że w tem znalazłbym otuchę“.
„Nie mów na śmierć“, powiedział stryj. „Pocóż mówić o śmierci!“
„Wątpię, stryju“, powiedział bratanek, „czy, gdybym z powodu tej sprawy stanął na krawędzi grobu, ty zrobiłbyś coś, by mię zatrzymać“.
Pogłębienie wklęsłości koło nozdrzy i przeciągnięte rysy okrutnej twarzy były złowróżbną odpowiedzią. Stryj zaprzeczył tym słowom ruchem lekkim, a tak wyraźnie wypływającym z dobrego wychowania, że, rzeczywiście, niewielką mogło to być otuchą.
„Jestem przekonany“, ciągnął bratanek, „sądząc po tem co wiem, że wyraźnie dążyłbyś do tego, by podejrzane okoliczności, w jakich pracowałem, ukazać w jeszcze bardziej podejrzanem świetle“.
„No, nie, nie“, żartobliwie odparł stryj.
„Tak czy inaczej“, ciągnął bratanek, patrząc na niego nieufnie, „wiem, że twoja dyplomacja starałaby się mię za wszelką cenę pogrążyć i że w tem działaniu nie zważałbyś na żadne skrupuły“.
„Mój przyjacielu“, powiedział markiz z naciskiem na tych dwóch wyrazach. „Jużem ci to powiedział. Pozwól sobie przypomnieć, że powiedziałem ci to przed wielu laty“.
„Pamiętam“.
„Dziękuję“, powiedział markiz bardzo słodko.
Głos jego wibrował w powietrzu niemal jak dźwięk instrumentu muzycznego.
„Doprawdy“, powiedział bratanek, „zaczynam wierzyć, że to twoje nieszczęście a moje szczęście, żem się nie dostał do więzienia we Francji“.
„Nie rozumiem“, powiedział stryj, pijąc wolno kawę. „Czy mogę prosić o wyjaśnienie?“
„Wierzę, że gdyby nie to, że jesteś w niełasce u dworu i że ta chmura od paru lat wisi nad tobą, lettre de cachet zawiodłaby mię na nieokreślony czas do jakiej twierdzy“.
„Możliwe“, odparł stryj bardzo spokojnie. „Dla honoru rodziny potrafiłbym skazać cię nawet na takie niewygody... Proszę, wybacz mi to“.
„Stwierdzam nie bez przyjemności, że, na szczęście dla mnie, onegdajsza audjencja była jak zwykle, chłodna“, zauważył bratanek.
„Nie powiedziałbym na szczęście“, uprzejmie poprawił stryj „Tego nie byłbym pewny. Dobra sposobność do rozmyślań, wzmocniona samotnością, może wpłynęłaby na ciebie korzystniej niż ty sam wpływasz na siebie. Ale niewarto dyskutować o tem. Jestem, jakeś powiedział, w niełasce. Te drobne narzędzia poprawy, te łagodne środki podtrzymujące honor i znaczenie rodziny, te drobne udogodnienia, które byłyby ci tak nie na rękę, utrzymać dziś można tylko drogą protekcji lub przypadku. Tylu o nie zabiega, a tak mało (stosunkowo) jest ich do rozdania! Dawniej tak nie było, ale Francja pod wieloma względami zmieniła się na gorsze. Nasi, nie tak dalecy przodkowie mieli prawo życia i śmierci nad otaczającym ich gminem. Z tego oto pokoju niejednego z tych psów wyprowadzono pod szubienicę. W sąsiednim pokoju (w mojej sypialni) jeden z nich został na miejscu przebity sztyletem, jeszcze za mojej pamięci, ponieważ zuchwale ujął się w pewnej delikatnej sprawie za swoją córką! Pomyśl tylko — jego córka! Straciliśmy wiele przywilejów; nowa filozofia wchodzi w modę. Utrzymanie naszego stanowiska w tych czasach może stać się (nie idę tak daleko, by powiedział, że jest) kłopotliwe. Źle się dzieje, bardzo źle!“
Markiz wytwornym ruchem wziął szczyptę tabaki i pokiwał głową.
„Tak bardzo dbaliśmy o utrzymanie naszego stanowiska, zarówno w dawnych jak i w nowszych czasach“, ponuro powiedział bratanek, „że nazwisko nasze należy do najbardziej znienawidzonych we Francji“.
„Miejmy nadzieję, że się nie mylisz“, powiedział stryj. „Nienawiść do wielkich jest bezwiednym hołdem małych“.
„Niema w tej okolicy“, ciągnął bratanek tym samym tonem, „ani jednej twarzy, z której mógłbym wyczytać co innego prócz lęku i niewolnictwa“.
„Hołd złożony grandeur rodziny“, odrzekł markiz, „godny sposobu, w jaki rodzina ta utrzymywała swoją grandeur! Ha!“ wziął wytwornie drugi niuch tabaki i założył nogę na nogę.
Lecz gdy bratanek, oparłszy ręce na stole, zakrył oczy ruchem zamyślonym i smutnym, piękna maska spojrzała na niego ukradkiem, przenikliwiej, ostrzej i niechętniej niż to licowało z obojętnym wyrazem twarzy jej właściciela.
„Ucisk jest jedyną racjonalną filozofją. Ciemny lęk, strach i niewolnictwo, mój przyjacielu“, zauważył markiz, „utrzyma psy w posłuszeństwie przed batem dopóki ten dach“ tu spojrzał w górę, „strzelać będzie w niebo“.
Nie trwało to tak długo, jak pan markiz przypuszczał. Gdyby pokazano mu tej nocy obraz tego, czem stanie się to château za parę lat, i co za parę lat pozostanie z pięćdziesięciu podobnych château, pan markiz musiałby się upominać o swoje dobra u upiornych, strawionych ogniem i splondrowanych ruin. Co się zaś tyczy dachu, o którym wspomniał, to miał on strzelić ku niebu w najzupełniej nowy sposób: zniknąć nazawsze z przed oczu tych, w których ciała ołów jego miał ziać z luf tysięcy muszkietów.
„Tymczasem“, zapowiedział markiz „sam będę miał pieczę nad honorem i spokojem rodziny, jeżeli ty nie chcesz. Czy na tem skończymy naszą dzisiejszą rozmowę?“
Jeszcze chwilkę“.
„Nawet godzinę, jeżeli sobie życzysz!“
„Panie markizie“, zaczął bratanek, „czyniliśmy źle i teraz zbieramy owoce zła“.
Myśmy czynili źle?“ zapytał markiz z uśmiechem i delikatnie wskazał najpierw na swego bratanka, potem na siebie.
„Nasza rodzina. Nasza czcigodna rodzina, której honor leży na sercu nam obydwum aczkolwiek w odmienny sposób. Nawet za czasów mego ojca robiliśmy mnóstwo złego, krzywdząc każde stworzenie ludzkie, które stanęło między nami i naszem używaniem życia. Dlaczego mam mówić czasach mego ojca, kiedy to są i twoje czasy? Czy mogę oddzielić mego ojca od jego bliźniego brata, dziedzica i sukcesora?“
„Uczyniła to śmierć“, rzekł markiz.
„I zostawiła mnie“, ciągnął bratanek, „związanego z systemem, który mię przeraża, za który jestem odpowiedzialny, ale którego nie mam mocy zmienić. Pragnę zawsze czynić zadość ostatniej prośbie mojej umierającej matki, być posłusznym ostatniemu spojrzeniu oczu mojej drogiej matki, które błagały mię, bym miał litość i wyrozumienie! I męczę się nadaremnie, szukając pomocy i siły“
„Jeżeli szukasz ich u mnie“, powiedział markiz, dotykając jego piersi końcem palca — stali teraz koło kominka, „to będziesz szukał ich wiecznie...“
Każdy rys pięknej, bladej twarzy markiza, mówił o okrucieństwie, uporze, przebiegłości, gdy tak stał, spokojnie patrząc na bratanka, z tabakierką w ręku. Raz jeszcze dotknął jego piersi, jakby palce jego były ostrzem małej szpady, którą wytwornym ruchem przebija mu serce. Potem odezwał się:
„Mój przyjacielu! Umrę, uwieczniając system, w którym żyłem“.
Mówiąc to, wziął ostatni niuch tabaki i zamknął tabakierkę.
„Lepiej być istotą rozsądną“, dodał, biorąc ze stołu mały dzwoneczek, „i nie sprzeciwiać się swemu naturalnemu losowi. Ale ty jesteś stracony, panie Karolu. Widzę to!“
„Ten majątek i Francja są dla mnie stracone“, smutno powiedział młodzieniec. „Wyrzekam się ich“.
„Czy możesz się ich wyrzec? Francji — może, ale majątku? Niewarto o tem wspominać. Ale chcesz już teraz...“
„Nie miałem zamiaru moim słowom nadać tego sensu i upominać się o niego. Ale gdyby przeszedł na mnie, jutro...“
„Jestem dość próżny, by przypuszczać, że tak nie będzie...“
„...albo za dwadzieścia lat...“
„Bardzoś łaskaw“, powiedział markiz. „To już wolę!“
„...opuściłbym tę ziemię i żyłbym gdzieindziej i inaczej. Niewielebym stracił. Cóż w niej jest poza bezmiarem nędzy, i zniszczenia?!“
„Ha!“ zawołał markiz, oglądając się po zbytkownie urządzonym pokoju.
„Oczom wydaje się to wcale piękne. Ale gdy się ogląda to w całej jego nagości, przy słońcu, przy świetle dziennem, widzi się, że jest to tylko bastjon zniszczenia, długów, krzywd, głodu, podatków, ździerstwa, cierpień, niedostatku i nagości!“
„Ha!“ powtórzył markiz z zadowoleniem.
„Jeżeli ziemia ta przejdzie kiedy na mnie, oddam ją w ręce, które potrafiłyby uwolnić ją (jeżeli coś takiego jest możliwe) od uciskającego ją brzemienia, by ci nieszczęśliwi, którzy nie mogą jej opuścić, i którzy byli ciemiężeni do ostatnich granic, w drugiem przynajmniej pokoleniu mogli mniej cierpieć. Ale to nie dla mnie. Klątwa wisi nad tą ziemią i nad całym krajem“.
„A ty?“ zapytał stryj. „Wybacz mi moją ciekawość; jak ty zechcesz łaskawie żyć razem ze swoją nową filozofją?“
„Będę musiał robić to“, odrzekł bratanek, „co czeka wszystkich moich ziomków, nawet tych, którzy dźwigają teraz tytuły na karku — pracować!“
„W Anglji, przypuszczam?“
„Tak. Pracując w tym kraju nie uchybię honorowi rodziny. Nazwisko rodzinne nie ucierpi z mego powodu, w żadnym innym kraju, bo tam już go nie noszę“.
Dzwonek był znakiem, by oświetlono sąsiednią sypialnię. Błyszczała teraz jasno przez otwarte drzwi. Markiz spojrzał w tamtą stronę i słuchał milknących kroków lokaja.
„Anglja cię pociąga. To zrozumiałe gdy się weźmie pod uwagę, jak cię tam potraktowano“, zauważył, zwracając spokojną twarz w stronę bratanka.
„Powiedziałem już, markizie, że to potraktowanie zawdzięczam tobie. Poza tem — jest ona moją ucieczką!“
„Oni mówią, ci chełpliwi Anglicy, że jest ucieczką dla wielu. Czy poznałeś pewnego naszego rodaka, który tam znalazł schronienie? Doktora?“
„Tak“.
„I córkę?“
„Tak“.
„Tak“, powiedział markiz. „Jesteś zmęczony. Dobranoc“.
Gdy markiz pochylał głowę w dworskim ukłonie, zagadkowy uśmiech rozchylił jego wargi. Było też coś zagadkowego w jego słowach, co niemile dotknęło młodzieńca. Jednocześnie równe linje brwi, równe, wąskie usta i zmarszczki koło nosa wykrzywiły się w sposób sarkastyczny, który miał w sobie coś djabolicznego.
„Tak“, powtórzył markiz. „Doktór z córką. Tak. To początek nowej filozofii. Jesteś zmęczony. Dobranoc!“
Z równem powodzeniem możnaby próbować czytać w kamiennych twarzach zdobiących château, jak w twarzy markiza. Bratanek nadaremnie starał się ją zbadać, przechodząc obok stryja w kierunku drzwi.
„Dobranoc!“ powiedział stryj. „Mam nadzieję, że będę miał przyjemność zobaczyć cię jutro! Spokojnego snu! Poświeć panu do jego pokoju! I spal pana bratanka w jego łóżku, jeśli chcesz“, dodał do siebie, zanim znowu poruszył dzwoneczek i kazał się wieść lokajowi do sypialni.
Kiedy lokaj wszedł a potem wyszedł, Monsieur le Marquis zaczął się przechadzać po pokoju w szerokiej szacie domowej, i przygotowywać się do snu w ową cichą noc letnią. Chodząc po pokoju w miękkich pantoflach, nierobiących najmniejszego hałasu, przypominał skradającego się tygrysa, a raczej powiastkę o owym niegodziwym markizie, zmieniającym się w tygrysa, miało się bowiem wrażenie, że właśnie odbyła się albo się odbywa jedna z tych zmian postaci.
Przemierzał wspaniałą sypialnię z jednego końca w drugi, zastanawiając się nad epizodami dzisiejszej podróży, które mimowoli powracały mu na myśl. Wolne wspinanie się na wzgórze, zachód słońca, zjazd ze wzgórza, młyn, więzienie na skale, mała wioska w dolinie, wieśniacy przy studni, i dróżnik niebieską czapką pokazujący łańcuch. Studnia przypomniała mu studnię paryską, i mały strzęp na ocembrowaniu, pochylone nad nim niewiasty i człowieka krzyczącego: „Nie żyje!“
„Ochłodłem“, powiedział Monsieur le Marquis. „Mogę się już położyć do łóżka“.
Zostawiwszy tylko jedną świecę palącą się na kominku, rozsunął firanki i przerwał ciszę nocy długiem westchnieniem, gdy układał się do snu.
Kamienne twarze na dworze patrzyły w ciemną noc przez trzy ciężkie godziny. Przez trzy ciężkie godziny konie w stajni chrupały przy żłobach, psy szczekały, a sowa wydawała głosy bardzo mało podobne do tych, jakie poeci zwykli przypisywać sowom. Ale to już taki uparty zwyczaj tych istot, mówiących o tem na czem się nie znają!
Przez trzy ciężkie godziny kamienne głowy zdobiące château, zarówno głowy lwów, jak ludzi, patrzyły ślepemi oczyma w ciemną noc: śmiertelny mrok zaległ okolicę, śmiertelny mrok dorzucił swe milczenie do milczenia sennych gościńców. Cmentarz utonął w ciemności tak, że trudno było odróżnić jeden pagórek z darni od drugiego. Postać na krzyżu mogła była zejść z niego i nikt nie dostrzegłby tego w ciemności. We wsi spali taksatorzy i taksowani. Może śnili o ucztach, gdyż głodni zwykle śnią o tem albo o odpoczynku i spokoju, o czem zwykł śnić spracowany niewolnik i wół chodzący w jarzmie. Wynędzniali mieszkańcy wioski spali głęboko i we śnie czuli się najedzeni i wolni.
Woda w studni wioskowej płynęła niewidzialnie i bezszelestnie, woda w fontannie zamkowej skraplała się niewidzialnie i bezszelestnie, — obie płynęły gdzieś wdal, jak minuty uciekające ze źródła Czasu, — przez trzy mroczne godziny. Potem szara woda w studni i fontannie zaczęła upiornie świecić o wschodzie, a oczy kamiennych twarzy przed zamkiem rozwarły się szeroko.
Świt stawał się coraz wyraźniejszy, aż wkońcu słońce dotknęło wierzchołków cichych drzew i rzuciło swe promienie na wzgórze. Od tej łuny woda w fontannie pałacowej zamieniła się w krew, zaś kamienne oblicza, oblały się purpurą; głosy ptaków dzwoniły wysoko i głośno, na obramowaniu okiennem sypialni markiza jakaś mała ptaszyna wyśpiewywała najsłodszą piosenkę. Na to jedna z kamiennych twarzy otworzyła ze zdumieniem oczy i z otwartemi ustami i opadłą szczęką spojrzała ze zgrozą.
Teraz słońce wzeszło już zupełnie i we wsi zaczął się ruch. Odmykano liche okienka, rozwierano obluzowane drzwi, a ludzie wychodzili z domów drżący, gdyż ranek był świeży, choć łagodny. Mieszkańcy wioski zaczęli wprzęgać się w rzadko im folgujące jarzmo zwykłej pracy. Jedni śpieszyli do studni, inni na pola. Tu mężczyźni i kobiety, by kopać i orać, tam również mężczyźni i kobiety, by doglądnąć nawpół żywe bydło, wyprowadzić wynędzniałe krowy na lichą paszę, jaką można było znaleźć przy drodze. W kościele i pod Krzyżem klęczało kilka postaci. Tym ostatnim dotrzymywała towarzystwa samotna krowa, usiłująca pożywić się zielskiem rosnącem u stóp krzyża.
Zamek budził się później, jak się to należało jego pozycji społecznej, ale budził się stopniowo i pewnie. Najpierw oszczepy i noże myśliwskie zaczerwieniły się jakby dawnem wspomnieniem, a potem poczęły ostro łyskać w porannem słońcu. Teraz otwarto szeroko drzwi i okna, a konie w stajniach oglądały się za siebie, gdy światło i chłód poranny wpadły przez otwarte wrota. Liście błyszczały i szeleściały przy okratowanych oknach, psy dzwoniły łańcuchami i skamlały niecierpliwie by je spuszczono.
Wszystkie te pospolite zdarzenia związane były ze zwykłym trybem życia i powrotem poranka. Ale cóż znaczy to dzwonienie w wielki dzwon zamkowy, to bieganie po schodach, tam i z powrotem, te zadyszane postacie pędzące przez taras, to chodzenie i dreptanie, tu, tam, wszędzie, to szybkie siodłanie koni i pędzenie co tchu w piersi?
Jaki wiatr przyniósł tę wrzawę siwemu dróżnikowi, już przy pracy na szczycie wzgórza za wioską, który wyszedł do zajęcia, zabrawszy ze sobą obiad (nie obfity), leżący teraz w zawiniątku, na które nie złakomiłaby się nawet wrona, siedząca na szczycie pryzmy kamiennej? Czy to ptaki, niosące w dal ziarna tej wieści opuściły jedno z nich w nadziei, że może wzejdzie? Tak czy inaczej, dróżnik biegł co siły w nogach, jakby chodziło o jego życie, nie zważając na parność poranka, po kolana w pyle, i zatrzymał się dopiero przy studni.
Wszyscy mieszkańcy wioski zebrali się już przy studni; szeptali coś cicho, nie okazując innych uczuć prócz ponurej ciekawości i zdumienia. Chude krowy, spędzone w pośpiechu z pastwiska i przywiązane gdzie się tylko dało, patrzyły głupkowato albo leżały przeżuwając nędzną paszę, którą zdołały skubnąć w czasie przerwanej wędrówki. Sporo ludzi z château i ze stacji pocztowej, i wszyscy dostojnicy podatkowi, mniej lub więcej uzbrojeni, zebrali się po przeciwnej stronie uliczki bez celu, ale z minami istot uginających się pod brzemieniem niczego. Dróżnik wpadł w sam środek gromady złożonej z pięciu najbliższych przyjaciół i niebieską czapką bił się w piersi. Co to wszystko znaczyło, i co znaczyło, że pan Gabelle szybko wskoczył na konia, siadając za plecami służącego, i odjechał galopem (mimo że wierzchowiec niósł podwójny ciężar), niczem nowa wersja niemieckiej ballady o Lenorze?
Znaczyło to, że na zamku przybyło jeszcze jedno kamienne oblicze.
Gorgona raz jeszcze odwiedziła zamek tej nocy i dała mu to kamienne oblicze, na które zamek czekał od dwu wieków.
Leży na poduszkach łoża pana markiza. Wygląda jak piękna maska, zastygła w nagłem zdumieniu, gniewie, przerażeniu. Wbity w kamienne serce tkwi nóż. Naokoło rękojeści owinięty papier z napisem:
Pędź szybko do grobu. Tyle — Jakób!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.