Ojciec Prokop/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Ojciec Prokop
Podtytuł Kartka ze wspomnień
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Biografowie świątobliwego zakonnika podają, że bezpośrednią przyczyną, która skłoniła Jana Leszczyńskiego do zerwania ze światem i zamknięcia się w murach klasztornych, był przedwczesny zgon jego przyjaciela od serca, niejakiego Jezierskiego.
Leszczyński uczuł tę stratę tak silnie, że wyrzekł się wszystkiego, co mu życie światowe dawało i obiecywało w przyszłości — i z niezłomnem postanowieniem przywdziania sukni zakonnej, udał się do Włoch.
Tam wybrał zakon o najsurowszej regule, pragnąc w odosobnieniu, w milczeniu, wśród postów i ciężkich umartwień, nad grobem własną ręką wykopanym, w nieustannem rozmyślaniu o śmierci, czekać tej śmierci, jako wyzwolenia z pęt ziemskich.
Już starania poczynił, aby go do tego zgromadzenia przyjęto, zezwolenie władz włoskich uzyskał, wszelkie formalności załatwił, już miała się zamknąć za nim na zawsze ciężka furta, gdy zaszła szczęśliwa okoliczność, która jego zamiarom, nie zmieniając ich w zasadzie, nadała inny kierunek.
Spotkał pod włoskiem niebem ziomka kapłana, człowieka o sercu zacnem i umyśle jasnym i zwierzył mu się ze swoich intencyj. Ten, wysłuchawszy młodzieńca, nie odwodził go od powziętego postanowienia, owszem, umacniał go w niem i słów zachęty nie szczędził.
— Idź — mówił — za głosem, który cię woła, wyrzecz się świata, służ Bogu — ale nie tutaj jest twoje miejsce. Wracaj tam, skąd przyszedłeś, do swoich. Wstąp do zgromadzenia żebrzących i pokornych, służ bliźnim! Pocieszaj smutnych, błądzących na dobre drogi prowadź, rozdzielaj chleb ducha między rzesze, siej ziarno wiary i cnót. Swoją młodość, siły, wiedzę, jaką masz i jaką w przyszłości zdobędziesz, oddaj bliźnim i blizkim, nie zostawiając sobie nic, oprócz obowiązków.
Za tym głosem dobrym, za radą rozumną, poszedł młody człowiek; powrócił do kraju i w klasztorze Lubartowskim przywdział suknie zakonne.
Stało się to 1‑go sierpnia 1844 r.
Jan Leszczyński przestał istnieć dla świata, a zgromadzeniu kapucynów przybył brat Prokop.
Odbywał on nowicyat i studyował zarazem nauki, pod kierunkiem światłych teologów, których nigdy w tym zakonie nie brakło. Pokorą, skromnością, cnotą, wysokiemi zdolnościami umysłu, zwracał na siebie uwagę przełożonych, którzy go też wkrótce uznali godnym przyjęcia święceń kapłańskich.
Nie zgadzało się to z wolą młodego zakonnika, który pragnął do końca życia braciszkiem pozostać, ale wobec wyraźnego rozkazu przełożonych nie można się było opierać.
Powiedziano: „Pójdziesz, bracie, do Warszawy, aby cię wyświęcono.” I brat Prokop poszedł, w literalnem znaczeniu tego wyrazu, poszedł pieszo, dwadzieścia kilka mil drogi.
Szedł od wioski do wioski, zatrzymując się dla wypoczynku po plebaniach, po chatach włościańskich, gdzie się dało.
Noc i burza zaskoczyła go w drodze; z daleka dostrzegł światło, przyspieszył kroku i znalazł się przed jakimś dworem wiejskim, w którym mieszkał rządca. Brat Prokop zmęczony i zmoknięty, prosił o gościnność:
— O miejsce jakiekolwiek, gdziebym się mógł przespać...
— Ani myślę — odrzekł szorstko — kto wie, co jegomość jesteś za jeden?
— Widzisz pan, że zakonnik...
— Ja tam nie wiem. Może przebrany emisaryusz, nie chcę! Idź sobie, mój człowiecze i daj mi święty pokój. Dobranoc!
— Bóg zapłać...
— Ale uprzedzam, żeby i u chłopów noclegu nie szukać, bo ja ambarasu potem mieć nie chcę... Na końcu wsi jest karczma, tam żyd wszystkich przyjmuje.
Chłop, przy tej rozmowie obecny, wyszedł za młodym zakonnikiem i dał mu u siebie schronienie, w stodółce: garść słomy i dach nad głową, więcej też podróżny nie pragnął.
W Warszawie arcybiskup­‑metropolita Fijałkowski wyświęcił brata Prokopa na księdza w roku 1846 i odtąd zaczyna się działalność świątobliwego męża, jako kapłana, kaznodziei, autora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu znów do osobistych wspomnień zwrócić się muszę, do Lublina, do domu mego dziadka, u którego ojciec Prokop częstym bywał gościem. Bywali też tam inni zakonnicy z tego klasztoru, a nieraz i cały konwent. Patrzyłem już wówczas na ojca gwardyana z podziwem i uwielbieniem, a miało ono podwójną, przyczynę, raz, że go czczono powszechnie, że mówiono o nim jako o człowieku wielkiego serca i rozumu, a powtóre, że zbudował przy kościele kaplicę, która wydawała mi się ostatnim wyrazem architektonicznego piękna.
Mniemałem, że nic wspanialszego na świecie nie ma. Całemi godzinami stać mogłem w kościele i podziwiać ołtarz i rzeźbioną statuę Matki Zbawiciela, w różnobarwnem oświetleniu, zwłaszcza, gdy jasne promienie słoneczne przez kolorowe szyby okien wpadały do wnętrza. Lubiłem patrzeć, a szczególniej, gdy kościół był pusty i nikt mi w tej czynności nie przeszkadzał; wówczas z ciekawością dziecka, ze czcią, a zarazem z pewną nieokreśloną, niedającą się niczem usprawiedliwić obawą, przez kraty drewniane, zamykające kaplicę, zaglądałem do jej wnętrza. Tak tam było uroczyście, cicho a pięknie; na stopniach ołtarza stały wazony z kwiatami, w które obfitował ogród kapucyński, a napis na ołtarzu głosił, aby się zawsze pod obronę Maryi uciekać.
Powiedziano mi, że tę kaplicę zbudował ojciec gwardyan. Oczywiście, rozumiałem już, że nie zbudował jej własnemi rękami, ale że ją, jeżeli tak wyrazić się można — wymyślił. Jakże nie miałem wielbić człowieka, który potrafił skomponować rzecz tak pociągającą i piękną?
Niekiedy posyłał mnie dziadek do klasztoru z jakiem poleceniem, z karteczką; jeżeli kościół był otwarty, wchodziłem przez furtę, gdy zamknięty, umiałem się przez korytarze do wnętrza kościoła dostać, aby chociaż na chwilę do wnętrza kaplicy zajrzeć, taki na mój młodociany umysł wywierała urok.
Ojciec gwardyan wydawał mi się wyższym, większym nad innych ludzi, a nadewszystko mędrszym. Nieraz, gdy rozmawiał z dziadkiem moim i z gośćmi, wsuwałem się w kąt, lub za wielki fotel, aby rozmowy tej słuchać. Nie zawsze mogłem zrozumieć dokładnie, o co idzie, ale samo słuchanie sprawiało mi wielką przyjemność.
Zrobiłem wówczas pewną obserwacyę. Ojciec gwardyan, który mi się wydawał takim wielkim, rozumnym i poważnym, nieraz śmiał się, żartował i rozmawiał, tak samo jak inni ludzie. Wówczas na jego twarzy pojawiał się uśmiech, a oczy przybierały wyraz łagodny; to naprowadziło mnie na myśl, że ten człowiek musi być także bardzo dobry, w tem znaczeniu, że gdybym coś spsocił, to potrafiłby przebaczyć i nie ukarać.
Tak mi się to przekonanie w głowę wbiło, że miałem chęć, dla sprawdzenia, czy się nie mylę, urządzić jakiego figla; powstrzymywała mnie jednak obawa dziadka, który był surowy, a przynajmniej takiego udawał.
Dawne to rzeczy — przeszły, minęły. Starsze pokolenie wymarło, młode wzrosło i już starzeje, a obrazy przeszłości rysują się w pamięci jasno, wyraźniej może, niż wczorajsza chwila i takie się w oddaleniu czasu miłe, takie szczególnie sympatyczne wydają...
Czerwony kościół, zabudowania klasztorne, korytarze wązkie, portrety, brodaci ojcowie, chór za ołtarzem, refektarz, ogród taki ładny, gromadka biedaków z garnuszkami u furty...
Są to obrazy niknące, w części już znikłe...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.