Ojciec Prokop/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Ojciec Prokop
Podtytuł Kartka ze wspomnień
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Widzę tę postać przepiękną, w różnem oświetleniu, pod rozmaitymi kątami obserwacyi; widzę ją, to z blizka, to znów w odległej perspektywie, a zawsze rysującą się jasno, w każdej linii dziwnie harmonijną, a w nadzwyczajnej prostocie swej wielką.
Widzę ją we wspomnieniach dzieciństwa, w opowiadaniu ś. p. Piotra Jaksy Bykowskiego, czuję żywo wrażenie, jakie wyniosłem przed sześcioma laty z celi czcigodnego starca w klasztorze Zakroczymskim.
Nie będę snuł tych wspomnień chronologicznym porządkiem, tak jak one się w umyśle moim i pamięci zbierały, ale rozrzucę je w ten sposób, żeby do pewnego stopnia rzucały światło na stopniowe kształtowanie się tej wielkiej duszy.
Zanim mówić zacznę o młodzieńcu, co do furty kartuzów we Włoszech kołatał i tam do końca życia zagrzebać się pragnął, zanim wspomnę o braciszku zakonnym, który pieszo z Lubartowa do Warszawy szedł, aby święcenia otrzymać, o gwardyanie lubelskim, kaznodziei, myślicielu — powiem wpierw o Janie Leszczyńskim.
Pomimo dość znacznej różnicy wieku, ze ś. p. Piotrem Jaksą Bykowskim łączyły mnie bliższe stosunki. Był on dla mnie bardzo życzliwy, a i ja lgnąłem do niego.
Pociągała ku sobie jego postać niezwykła, oryginalna, sposób opowiadania i niezrównany humor, czysto rodzimy, swojski.
Była w tym humorze rubaszność, ale i jędrność i trafność sądu; był dowcip samorodny, nie robiony, lecz taki, co przychodzi niewiadomo skąd, zjawia się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Nieraz całemi godzinami słuchałem opowiadań pana Piotra o jego czasach studenckich w Kijowie, o „bałagułach,” o ówczesnem życiu, typach i postaciach.
Gawęda toczyła się swobodnie i łatwo, niby woda w strumieniu, a dowcipem iskrzyła się, jak fala rzeki, gdy słońce w niej się przegląda; słuchałem i pomimo woli oddawałem się złudzeniu. Zdawało mi się, że czas się cofnął, że nie mam przed sobą autora „Pamiętników włóczęgi,” ale jakiegoś szlachcica z historycznej powieści, w którym jest i lekkomyślność dziwna i niewzruszone zasady i swawolna swoboda myśli i mistycyzm i śmiech pusty i łza szczera i wielkie ukochanie i koncept.
Nie mówię ja bynajmniej, że Bykowski był takim, ale przypominał podobne postacie swoją powierzchownością, sposobem mówienia, głosem basowym i dowcipem, któregoby się Imćpan Mikołaj z Nagłowic nie powstydził swego czasu.
W opowiadaniach Jaksy Jan Leszczyński był to młodzieniec przystojny, elegancki, wytworny; świat otwierał się przed nim na oścież, nęcąc wszelkimi powabami swymi, a, życie wyposażyło go hojnie, dawszy mu urodę, zdrowie, majątek, pozycyę towarzyską, wybitne zdolności do nauk, zapał, siłę, dar zjednywania sobie ludzi, słowem, wszystkie warunki do ziemskiego szczęścia.
— Znałem go dobrze — mówił Jaksa — przyjaźniliśmy się, należeli do jednego grona; bawił się z nami. Wesoły był, bo myśmy się wówczas weselili wszyscy, licho wie dlaczego. Któżby się mógł spodziewać wówczas, co w tym człowieku siedzi? Czy ja myślałem, że kiedyś głowę przed nim schylać i rękę jego całować będę? Bo widzisz — dodał w tonie poufnej informacyi — taką rękę całować trzeba, bo ona jest jak święta. Nie habit czyni mnicha, ale serce, a w nim jest takie serce, jak katedra; tysiące ogarnia... Taka dusza wielka, że... ja się jej aż boję. Trzeba ci wiedzieć — dodał, zniżając głos i przybierając minę tajemniczą — trzeba ci wiedzieć, że dusza duszy nierówna, każda ma swoje wymiary. Są takie małe, że gdyby którą z nich umieścić, za przeproszeniem, w prosięciu, to jeszcze byłoby jej tam za obszernie, a czasem zdarzy się taka, że jej w człowieku za ciasno, więc wydobywa się na zewnątrz, ogarnia szerokie koła bliźnich i sama się między nich rozdziela, jak światłość i ciepło niewyczerpane. Daje ona wszystkim po promyku, a sama zostaje taką, jak była, niewyczerpaną, niby słońce. Przyznam się szczerze, żem ja w nim od razu tej nadzwyczajnej wielkości nie dostrzegł, chociaż na ludziach niby się znam niezgorzej. A no, pokazało się w tym wypadku, że znam się istotnie, jak kot na musztardzie. Figle mi czasem płatał ów pan Jan, późniejszy ksiądz Prokop. Jednego razu byłem u niego; miał długie włosy, narzekał, że na wsi nie ma kogo, coby je porządnie ostrzygł. Ja również miałem obfitą czuprynę, proponuję tedy: — Jedźmy do Odessy, tam nas ostrzygą, jak należy i modnie. On mówi: — Dobrze, pojedźmy, ale pamiętaj, panie Piotrze, że specyalnie tylko po to, aby się ostrzydz. A no, zgoda pojedziemy. Bagatela! Do Odessy, ładny kawał drogi. Kolei żelaznych jeszcze nie było, jedziemy tedy ekstra­‑pocztą, po tamtejszemu, co koń wyskoczy. Kazał zajechać przed sklep pierwszorzędnego fryzyera. Strzęsiony byłem niezmiernie, ale nic to! Myślę sobie: miasto, człowiek się pokrzepi, odpocznie, rozweseli. Jeszcze nas nie ostrzyżono, zajeżdża przed sklep bryczka pocztowa. — Cóż to? — pytam — dla kogo? — „A dla nas — odpowiada — wracamy.” — Ależ ja głodny jestem, zmęczony, odpocząćbym chciał. — „Ja również — odpowiada — lecz ponieważ umówiliśmy się, że pojedziemy li tylko po to, żeby nas ostrzyżono, a ta czynność właśnie się kończy, więc wracamy.” — Zmiłuj się, człowieku, nie sposób... — „Jak chcesz, dałeś słowo, jeżeli podoba ci się zmienić je, zmieniaj, ja swego nie cofam i wracam natychmiast.” Nic nie pomogły moje perswazye — uparł się; zaledwie tyle uzyskałem, że pozwolił, aby mi przyniesiono z restauracyi befsztyku i butelkę czerwonego wina. Zjadłem naprędce, wypiłem i pojechaliśmy z powrotem. Słowo jest słowem, zapewne, ale w tym wypadku — piorunowałem w duchu na słowność. Być w Odessie i nie widzieć Odessy, nie zabawić się, nie odpocząć, nie zjeść i nie wypić, jak należy, no, to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
Zamyślił się, do kieszeni sięgnął i wydobył z niej staroświecki zegarek; przy złotym łańcuszku wisiało kilka medalików mosiężnych.
— Dziwno ci zapewne — rzekł — że ja takie breloki noszę. A no, każdy według siebie. To jedno, co człowiek ma prawdziwie swoje i prawdziwie własne. Wiarę masz, majątek masz; ogień ci tego nie spali, filut nie wyłże, złodziej nie ukradnie. We mnie, co prawda, trzęsła się ta wiara, jak kobiałka za wozem, ale mi ją dawny przyjaciel gwoździami do duszy przybił. Ja wierzę po prostu tak, jak on mnie nauczył... i gdyby nie to... świat głupi, ludzie jacyś nie moi teraz, a starość ciężka... Ja, bo widzisz, mam astmę, reumatyzm, katar kiszek, coś niedobrego w wątrobie, popsute nerwy, choć zresztą zdrów jestem, jak rydz; ale i te drobne dolegliwości czasem się przykrzą. Nic wielkiego, mała kulka i bez zachodu koniec. Ale wiara! Człowiek wiary wie, że to życie się skończy, a zacznie nowe, lepsze... Masz wątpliwości jakie, zrób tak, jak ja — idź do Prokopa. On gromów na cię nie rzuci, nie zadziwi się nawet, że się coś w twoich pojęciach popsuło. Przyjmie cię z uśmiechem, zacznie z tobą rozmawiać i tak jakoś powoli, nieznacznie, rozjaśni ci w oczach, przekona. Gdy cierpisz, on cię pocieszy, gdyś smutny, rozweseli, gdy ci życie obrzydło, pokaże zadanie człowieka w takiem świetle, że zdumiejesz... Taki to jest ten zakonnik... Zakonnik — dodał po namyśle — ja także niegdyś chciałem być zakonnikiem, nosiłem habit i śpiewałem w chórze.
Nie znałem tego szczegółu z jego życia.
— Pytasz — rzekł — skąd to przyszło, gdyż nie wyglądam na mnicha... A przyszło jednak. Uczułem nagle wielkie obrzydzenie do świata i do jego uciech; powiedziałem sobie, że wszystko jest marność i wstąpiłem do karmelitów, będąc pewnym, że w zakonnym habicie do końca dni moich chodzić będę... Zdawało mi się, że to łatwa rzecz; ale jak prędko wszedłem do klasztoru, takem prędzej jeszcze stamtąd wyszedł, widząc, że nie wytrzymam nowicyatu... On wytrzymał, bo silny był. Wielkie miał zmartwienie, wielki smutek na duszę mu padł, więc zerwał ze światem, zrzekł się wszystkiego i oto, widzisz, na co wyszedł. Ja stary jestem, a w karku twardy, przed byle kim się nie schylę; ale przed nim do ziemi się zegnę i nie jako przed nim, ale przed jego wielką duszą, czystą, jasną, zahartowaną w ogniu cierpień i poświęcenia...
Pochylił głowę na piersi i długo milczał, potem wstał i rzekł na pożegnanie:
— Zanim umrę, muszę go jeszcze raz zobaczyć, bo to mój Anioł-Stróż...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.