Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.
MOJA MATKA.

Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej na wiosnę, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu, z głębi, od dołu. Widz wtedy dopiero zaczyna odgadywać tę robotę, gdy toczony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Toczy ono siły człowieka i w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Tego nikt nie wie w więzieniach i przewidzieć nie może.
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więziennem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumiałem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko zdawało mi się zabarwione na martwy, żółty kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z okresów „żółtych dni” szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu cierpliwości i siły woli, i obawiałem się, że staczam się w przepaść obłędu, nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy jakiś promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie.
Gubiłem się w domysłach, coby to mogło być, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło i uspokoiło mię.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było ciemno, nie poznałem więc, kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia — pozostawiam państwa samych...
Naczelnik więzienia wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem widząc syna, lecz widząc go więźniem. Jednak matka moja była kobietą o duszy silnej. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż moja siostra zachorowała, i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała, że jej drugie dziecko — syn — tęskni i boryka się ze swojemi myślami, nie mogła więc odjechać, nie zobaczywszy się ze mną i nie pożegnawszy mnie.
Matka przyjechała zaledwie na jeden dzień, przebywszy w wagonie kolejowym 12 dni, i tegoż wieczora musiała odjechać. Cały ten czas spędziłem z nią. Dzięki grzeczności naczelnika więzienia, mogłem ją zaprowadzić do celi.
Gdy weszła, nie wytrzymała i zaczęła szlochać, a ciężkie, gorzkie łzy, jakiemi płaczą tylko matki, toczyły się jej z oczu. Drżącemi ustami szeptała:
— Za co? Za co?...
Nie mogłem wtedy wytłumaczyć matce, za co odebrano mi dwa najlepsze lata mego życia, lecz pocieszałem ją, jak mogłem i jak umiałem.
Zjedliśmy razem obiad więzienny; dodałem do niego świeżych jarzyn i pomidorów z naszych grządek, napiliśmy się herbaty, i opowiedziałem o całym przebiegu rewolucji i o życiu w „kamiennym worku”, starając się przekonać ją, że ten czas nie przeszedł dla mnie bez pożytku, gdyż dużo pracowałem nad sobą samym i nad tem, co w normalnem życiu pozostawało jeszcze niedokończone i odkładane na później. Pokazałem jej swoje rękopisy, odkryłem swoje plany na przyszłość.
Matka słuchała, lecz cały czas krzątała się, sprzątając w celi, upiększając ją, o ile to było możliwe, przestawiając rzeczy i książki, naprawiając zniszczone ubranie i bieliznę. Gdy zapalono lampę, ujrzałem pochyloną nad stołem kochaną głowę matki, a wtedy, jakgdyby na jawie, wstało przede mną moje dzieciństwo bez trosk i bólu, i gryzący smutek ścisnął mi serce.
Chciało mi się wtedy zapłakać i tak samo, jak ona, rzucić komuś namiętne pytanie:
— Za co? Za co?
Lecz matka widocznie odczuła te myśli, bo podniosła głowę, bystro spojrzała na moją spochmurniałą nagle twarz i, schwyciwszy mnie za rękę, rzuciła twardym, prawie surowym głosem:
— Wytrzymasz wszystko! wytrzymasz, synu!

Generał N. I. Iwanow.

Słowa te cechowały duszę mojej matki, duszę dumną, silną i nieugiętą! Jako młoda dziewczyna, przeżyła ona krwawe czasy powstania 1863 r. Ojca jej rozstrzelano, a sama ze swoją matką kryła się przez długie tygodnie po lasach. Patrzyła na śmierć setek powstańców, widziała szeregi bojowników za wolność Polski, skutych kajdanami i pędzonych na Syberję, pamiętała matki, żony i córki powstańców, smagane nahajami kozackiemi. Przeżyła po konfiskacie majątku rodziców lata niedoli i nędzy, lecz, mimo wielkich trudności życiowych, zdołała skończyć szkoły. Kiedy po krótkiem pożyciu z moim ojcem, została wdową, zdobyła już sobie stanowisko samodzielne, założywszy szkołę i pracując nad wychowaniem młodzieży.
To życie, ciężkie i pracowite, ukształtowało duszę matki.
Ona wiedziała, że „wszystko wytrzymam”, i to przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny.
Około 10-ej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, pożegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu bardzo dużo, wiedząc, że „wytrzymam” do końca, a koniec ten zbliżał się z każdym minionym dniem i był już bliski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.