Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
POEZJA MĘKI.

Widziałem w więzieniu niezapomniane sceny, które zdarzały się szczególniej na jesieni a na wiosnę, gdy wysoko nad miastem ciągnęły pod obłokami sznury dzikich, wolnych gęsi i łabędzi. Wtedy oczy wrzuconych do „kamiennych worków” ludzi z tęsknotą niewypowiedzianą kierowały się ku odlatującym ptakom, niczem nieskrępowanym i wolnym jak wiatr.
Tęsknota, rozpacz i zazdrość były w tych spojrzeniach skutych i więzionych ludzi. Czasem łzy widziałem w tych oczach, które nieraz obojętnie patrzyły w zimne źrenice śmierci i widziały najstraszliwsze zbrodnie.
Często przypatrywałem się młodemu aresztantowi Antipowowi, którego cela była niedaleko mego okna. Gdy wieczorami więzienie uciszało się, Antipow siadał na oknie i, schwyciwszy się rękami za kraty, wpadał w zadumę.
Patrząc na niego, starałem się odgadnąć stan jego duszy. Udało mi się przeczuć wiele z jego wrażeń i myśli, bo gdym mu je podpowiedział, kiwnął głową i odezwał się jednem słowem:
— Tak!...
Kiedyś, gdy był szczególnie podniecony i smutny, opowiedział mi, co czuł wczoraj, gdy siedział samotny, oparłszy głowę o framugę okna i patrząc na tonące w mroku niebo.
Otoczyła go cisza i zaczęła nawiewać taką rzewną tęsknotę, która zdaje się bać ruchu i światła. Młodzieniec siedział zadumany, a ostry słuch łapał każdy dźwięk, co się rodził daleko w mieście i dopływał tu przyciszony, miękki, tajemniczy. Chwilami jakiś dźwięk odzywał się nagle gdzieś zupełnie blisko, wesoły, rzeźki i śmiały.
Gdzieś zaszczekał pies... blisko... temu natychmiast zaczęły odpowiadać inne, dalej i dalej, narazie rzadko, z przerwami, później coraz szybciej i zajadlej, lecz wkrótce wszystkie te dźwięki zgłuszył natrętny ryk parowozu. Umilkł za chwilę... gdzieś wpobliżu zaturkotała lokomotywa... Znowu ryk maszyny... a potem głuchy, szybki warkot mknącego pociągu.
Nagle zbliska przebrzmiała gwizdawka policjanta, natychmiast wtórować jej zaczęły ujadanie psów i pogmatwane, trwożne głosy ludzkie.
Cisza... I znowu gwizdawka...
— O...o, słowik! — wyrywa się więźniowi z wściekłością.
Przez kilka chwil panowała cisza martwa i nieruchoma. Nawet oddechu śpiących towarzyszy nie słychać. Wszystkie dźwięki bez śladu tonęły w jakiejś otchłani.
Antipow ze zdziwieniem wsłuchiwał się w ciszę. Później wsłuchał się jeszcze ostrzej... żadnego dźwięku, żadnego echa...
Tylko cisza i niebieskawe światło lamp elektrycznych płynęły bezdźwięcznemi, szerokiemi falami, dobiegały do Antipowa i znikały nagle bez śladu, doganiane przez następne, nieme, co chwila znikające fale.
W mózgu Antipowa mignęła myśl: dlaczego tak cicho? Przecież wokoło wszystko jest w ruchu, wszystko dźwięczy, a tymczasem tu — taka niema cisza? Może to śmierć? Może już wszystko na ziemi umarło? Lecz nie! Przecież on i inni obok żyją? Aresztanci śpią, oddychają, jęczą przez sen... Za murami tysiące ludzi nie śpią, chodzą, rozmawiają, spierają się, być może zabijają w tej chwili, lub giną, tam — zgiełk i hałas, tam — ocean dźwięków, a tymczasem tu — nic! tylko martwa cisza, wchłaniająca w siebie wszystko.
Rzeka niedaleko... na niej czółna, statki... Tam także żyją ludzie, co chwila z pluskiem wyskakują ryby, kwili ptak nocny i, uderzywszy o wodę mocną piersią, zrywa się spóźniona dzika kaczka i ze świstem tnie powietrze nocne silnemi skrzydłami.
Wszystkie dźwięki, cały zgiełk — wszystko wchłonęła w siebie cisza! Antipow uczuł lęk przed morzem martwoty bez dźwięku i poruszył się gwałtownie, by spłoszyć ciszę.
Znowu usłyszał ujadanie psów... W powietrzu z miękkim szelestem skrzydeł przemknął nietoperz i, cienko syknąwszy, z przerażeniem miotał się w ciemności.
Napływały na falach ciężkiej ciszy dawno minione wypadki i nawpół zapomniane oblicza dawno porzuconych ludzi, już obojętnych i niepotrzebnych.
Noc na wsi... noc i cisza...
Tylko w trawie coś bezustannie dzwoni i lekki wiaterek ledwo dosłyszalnie szeleści wśród liści, wiśni i śliw.
Po drodze, zsunąwszy czapkę na tył głowy, idzie on... Antipow... Pod pachą bałabajka.
Chata na skraju wsi, sad, wysoki płot, zarośnięty chmielem i powojami.
Cicho dokoła.
Słychać słowa pełne rozmarzenia i miłosnych wyrzutów, odgłosy pocałunków i przysięgi...
Westchnienie podnosi pierś aresztanta. Poruszył się i odpędza napływające, oddawna obce mu, wspomnienia. Lecz znowu płyną fale ciszy i otaczają głowę więźnia mgłą przeszłości.
Knieja. Mróz i skrzepły na kamień, głęboki śnieg.
Jakieś postacie majaczą na tle śniegu i ciemnego, prawie czarnego lasu.
Antipow zbladł i dotyka rękami twarzy.
Przemknął suchy, urwany strzał rewolwerowy. Daleko... daleko... bez echa... Z tajemniczą groźbą brzęknął, zawadziwszy o ścianę, bagnet żołnierza z najbliższej warty. Ktoś przez sen krzyknął w sąsiedniej celi.
Rozległy się głosy aresztantów, z początku zaniepokojone, po chwili złe. Ktoś zaklął... Znowu cisza...
Antipow oparł się czołem o żelazo krat i nie ruszał się. Czernił się na tle okna, jak cień ponury, bez kształtów i życia.
Przez kraty wślizgnęła się niewidzialna ręka tęsknoty, objęła głowę aresztanta, ścisnęła, usiłując nachylić i przyciągnąć bliżej do bladych warg okropnej twarzy, aby wyssać wszystko, czem istniał jeszcze ten człowiek.
Oczy Antipowa zgasły i beznadziejnie spoglądały na dziedziniec, gdzie światło latarni padało na brudny, na pył przetarty piasek.
Antipow chciał się poruszyć, westchnąć, zapomnieć o wszystkiem, lecz w tej chwili poczuł, że coś lepkiego otoczyło go ze wszystkich stron, napełniło niemocą serce i mózg i pozbawiło siły i woli.
Aresztant objął rękami kolana, opuścił bezwładnie głowę na piersi, i całem ciałem jego wstrząsać zaczęły ciężkie łkania.
— Czemu to płakaliście tej nocy? — zapytałem nazajutrz Antipowa, spotkawszy go na przechadzce.
Spojrzał na mnie wylęknionemi, zbolałemi oczami i odezwał się:
— Tęsknota wczoraj wyssała moje serce...
Śpiesząc i zapalając się, opowiedział wszystko, com przed chwilą opisał:
— Czyżby nic dla was nie istniało, do czego warto byłoby dążyć? — spytałem go znowu.
Długo myślał, a później odpowiedział:
— Jest... Panu opowiem... Było to pięć lat temu, gdy po raz pierwszy uciekłem z więzienia. Najpierw ukryłem się w stepach i, jak wilk, nocami posuwałem się w stronę lasów. Wpadłem w nie, jak do otchłani. Zima szalała i mrozy skuły wszystkie rzeki i potoki... Idąc, natrafiłem na samotną chatę, gdzie ktoś pędził smołę ze starych pni sosnowych. Tam ukrywałem się dwa tygodnie — może nawet dłużej. Za życie płaciłem, gdyż pieniądze miałem, pomagałem w pracy, raz udało mi się niedźwiedzia z barłogu wypędzić i zarąbałem go siekierą... Cicho, spokojnie żyłem!... Nikt o nic nie wypytywał: skąd? kto? poco? Nikt się nie przyglądał, nie myślał o mnie z jakiemś podejrzeniem, obrażającem i ciężkiem... Dwoje ich tam było... Mąż i żona.
Antipow przerwał opowiadanie i zaczął chodzić po zagrodzie.
— On — wysoki, silny starzec, ona — młoda — ciągnął dalej. — Nie żyli z sobą w zgodzie. Kobieta widocznie kochała kogoś innego, a stary wyrzucał jej to bezustanku, z nienawiścią i okrucieństwem. Zaczynała się śmiać... źle! „Tak — mruczał, świdrując ją oczami — śmiałaś się do niego!”... Gdy chodziła milcząca, smutna i surowa — znowu źle! „Za tamtym tęsknisz?“ — pytał mąż i zębami zgrzytał w bezsilnej nienawiści. Złe, ciężkie miała życie ta kobieta z samotnej chaty w lesie! Widziałem to, chociaż o nic nie pytałem. Boć to nie moja sprawa! Każdy żyje tak, jak mu sądzono. Kobieta też nigdy się nie skarżyła. Nad życie pokochałem ją za jej dolę męczeńską, sierocą, za siłę, za dumę! Patrzałem w jej duszę, nie widziałem ani piękności jej, ani postawy! Na setkę mil dokoła nie było ani wsi, ani duszy bliskiej i przyjaznej! Tylko las i las! Z nim mogła tylko rozmawiać kobieta, jemu — skarżyć się! Lecz las słuchał w milczeniu i nie odpowiadał, a gdyby nawet zaczął mówić, — czyż człowiek potrafiłby zrozumieć jego mowę potężną? Ona... surowa i spokojna, sama jak las milcząca, z utajoną, nieznaną siłą, lecz o sercu łagodnem, rozumiejącem i czułem! Gdy kozacy wytropili mnie w tej chacie i zaczęli się dobijać do domu, ona ich nie wpuściła, dopóki nie wyskoczyłem przez okno... strzelać do kozaków chciała, ledwom ją wstrzymał... O nią się obawiałem!... Teraz wiem, że razem z nią obroniłbym się przed wszystkimi i przed wszystkiem, nawet przed życiem samem! Droższą i bliższą od matki rodzonej mi się stała! Znaleźli mnie kozacy zmarzniętego w lesie i od tego czasu wałęsam się z więzienia do więzienia. Jeszcze mi 4 lata pozostało, lecz dałem sobie słowo mocne, aresztanckie słowo, że, gdy będę wolny, odnajdę samotną chatę w kniei i wezmę tę kobietę sobie za żonę! Będę pracował dzień i noc, zarobię dużo pieniędzy, przyjdę do nich do lasu i zapytam jej, czy chce być moją przed Bogiem i ludźmi, na dolę i niedolę, na to i tamto życie? Jeżeli powie, że chce, wtedy do nóg staremu padnę, oddam mu wszystko, co będę miał, i będę go błagał, aby mi ją oddał.
Antipow ciężko westchnął i dorzucił szybko:
— Jeżeli stary odmówi, przemocą, z nożem w ręku ją zdobędę...
Tak myśleli i czuli ludzie, zamknięci w brudnych celach, ponurych gmachach więziennych za wysokiemi murami, skuci kajdanami, strzeżeni, jak dzikie zwierzęta, przez żołnierzy i dozorców... Do tych zbiorników „kurzawy ludzkiej” wrzucano zarówno wielkich zbrodniarzy o rękach krwawych i myślach krwawych, jak i nieszczęśliwych, słabych ludzi i warjatów... Wszyscy żyli w wielkiej męce i tęsknocie, walcząc z potworem rozpaczy, nękani wspomnieniami o minionem i często bezpowrotnem życiu.
Wszyscy byli jednakowo nieszczęśliwi w obliczu nielitościwej tęsknoty, gdy cichemi, smutnemi głosami śpiewali najstarszą pieśń więzienną:

„Na bagnecie u żołnierza połyskuje“
„Gwiazda wschodnia“...

Jak echo mrocznej teraźniejszości, jak nowa męka, odpowiadały na wszystkie wspomnienia, łzy i utrapienia przeciągłe, obojętne okrzyki wart:
— Czuwaj! Czu-wa-a-aj!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.