Oczy, które wiedzą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oczy, które wiedzą |
Pochodzenie | Fotografje mówią... |
Wydawca | „Książki Ciekawe“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady Graficzne Zygmunt Sakierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Zygmunt Grabowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Siedzieli we troje w salonie, którego okna otwarto szeroko. Wchodził przez nie bełkot fal jeziora, słodki i senny, i płynął miękki oddech południowej nocy. Niewidzialne róże pachniały, tajemnicze w cieniu, jak najskrytsza słodycz. Nawoływania pełne głębokiego, tajonego wesela szły z łodzi rybackich, wracających do brzegu. Bardzo daleko, na przeciwległym krańcu jeziora wzbijały się w powietrze snopy fajerwerków. Rysowały się one na aksamicie czarnej nocy jak zwiewne, złote ściegi i ginęły w tej samej chwili, niby roje jasnych uśmiechów życia.
— Zagram wam, jeśli chcecie, powiedział ślepy.
Wyciągnął ręce przed siebie. Żona pośpieszyła do niego. Ujął jej dłonie ruchem stęsknionym. Było w tem garnięcie się strwożonego ciemnościami dziecka, które robiło przejmujące wrażenie, gdy się spoglądało na silną i rosłą jego postać. Trzymał jej ręce takim ruchem, jakim się szuka ratunku. Tulił je i pieścił, jak upragnionych gońców z tego świata rzeczywistości, zamkniętego nagle przed nim. Przesuwał je zwolna po twarzy, odszukując znany kontur.
Helena stała przy nim bierna i cierpliwa. Odwróciła głowę na cichy brzęk metalu. To Juljusz opuścił na ziemię nóż do rozcinania kartek, który gniótł w ręku. Schylił się po niego i szukał długo na dywanie z twarzą nabiegłą krwią. Helena łagodnie oswobodziła ręce z uścisku męża, ujęła jego ramię i przeprowadziła przez salon, aż do fortepianu.
— Zagraj! — rzekła cicho, kładąc jego ręce na klawiaturze. Uśmiechnął się do niej. W uśmiechu tym była nie opisana żałosna czułość.
— Nie odchodź!... prosił.
— Usiądę blisko ciebie, odpowiedziała łagodnie i ze znużeniem. Przemawiała do niego, jak do chorego dziecka, którego nie należy rozdrażniać.
Usiadła istotnie blisko niego w wielkim fotelu, w kręgu światła przyćmionego abażurem. Juljusz stanął w drzwiach balkonu. Umilkli wszyscy troje. Gdzieś w ciemnej otchłani cicho łkały fale. Oślepły muzyk nasłuchiwał przez chwilę głosów ciszy, wodząc w przestrzeni martwemi oczyma. Potem próbował różnych akordów, skupiony i wpatrzony w sobie tylko wiadome głębie. A potem zaczął grać. Dusza jego przemówiła tonami Schumana. Z rozpaczą beznamiętną, bardziej przejmującą od wybuchu i krzyku dzikiego protestu, skarżył się na swą straszną niedolę. — Czemu zabrano mi światło życia, piękno świata, rozkosz rzeczywistości?... Za co ta przedwczesna noc, martwota i pustka grobu?... Czemu? — czemu?...
Juljusz, wpatrzony w noc, którą przecinały radosne i lekkomyślne iskry fajerwerków, wżywał się w każdy ton tej skargi z męką nieopisaną. Ta skarga stała, jak nieprzebyta nigdy przeszkoda pomiędzy nim, a ukochaną kobietą. Poczucie nędzy tamtego i jego straszliwa bezsiła kładły mu się na promiennej drodze ku szczęściu, niby nieprzebyte otchłanie. Gdybyż miał do czynienia z przeszkodą normalną, która wymaga tylko walki!
Czy Helena odczuwała to, co on? — Spojrzał na nią, nieruchomą i bladą w złowrogiem świetle abażuru i myśl ostra, jak pchnięcie sztyletu, przewierciła mu mózg; — znać ją i nie móc jej widzieć więcej, jak tamten... to przecie potępieńcza męka!
Leon skończył grać. Cicho zawołał na żonę. Podeszła do niego sennemi krokami. On znowu tulił jej ręce w swoich.
— Zimno mi, skarżył się. Ręce mam jak z lodu... Niech się ogrzeję przy tobie... Takiem ciepłem wieje ad ciebie, takim prądem życia...
Cierpliwie pozwalała mu tulić się do siebie, nie wysuwała rąk z jego dłoni. Cicha była i bierna, jak automat.
— Ty moje światło!... powiedział cicho, opierając głowę na jej łonie ruchem dziecięcym i ufnym.
Juljusz, stojąc przy oknie, czuł znak krwi na swych wargach przyciętych zębami. Chciał uciekać, wyrwać się z niesamowitego koła splątanych uczuć.
Lecz wnet opętał go i obezwładnił potężny czar; bo z pod palców muzyka rozbrzmiała pieśń namiętności, niewysłowiona w słodyczy, piękna ponad miarę ludzkiego odczuwania. Wszystkie najsubtelniejsze struny uczucia i zmysłów rozegrały się do wtóru. Pachnąca noc podwoiła swą ciszę, zamarła w słuchaniu. I wśród natężonego skupienia rozśpiewał się dialog odwieczny. Mówiło do siebie dwoje poprzez zagładę, poprzez zatratę, poprzez rozpacz cudzą dążących ku sobie. Przestwór wypełnił się ich wołaniem, pragnieniem i tęsknotą. A przed tą potęgą nieprzemożoną rozwiewało się wszystko, jak nikła mgła. I w pustce brzmiała tylko pieśń miłosna, pieśń nad pieśniami, cud ludzkiego istnienia.
Helena podniosła spuszczoną głowę: oczy jej odrazu spotkały oczy Juljusza i już żadna moc nie była zdolna rozewrzeć skutych źrenic. Wszelkie słowa stały się zbędne: mówiły tylko dźwięki czarowne i nieubłagane.
Przebrzmiały. A wówczas zapadła cisza tak głęboka, jaka zwykła nastawać po rzeczach wielkich. Oni nie słyszeli ciszy. Mówili dalej do siebie bez słów. Zerwaną została tama i oczom ich przedstawił się świat nowy, uroczy i przerażający. Spadło na nich olśnienie i lęk. Dusze ich drżały na jakimś nieznanym przełomie życia. Byli niby młode ptaki, stojące na krawędzi gniazda przed lotem w świat, który się wydaje otwartą przepaścią. Objawiła ich sobie nawzajem straszliwa muzyka śmiertelnej rozkoszy. Gdy tak trwali w zapamiętaniu, cuci ich nagle głos przeraźliwy:
— Leno!... Leno!... patrzysz na niego!... Jak ty na niego patrzysz!...
Zadrżała przejęta obłędnem przerażeniem. Spoglądały na nią oczy martwe, oczy ślepe, — które wiedziały, choć spojrzeć nie mogły. Twarz tak jej znana — stała się w jednej chwili maską najtragiczniejszą, jaką widzieć jej dano; było w niej tyle rozpaczy, spotęgowanej bezsilnością, ile mieścić się może na ludzkiem obliczu. Powiała na nią bezgraniczna zgroza. Zrozumiała, że z pod przemożnej władzy tych ślepych oczu nic na świecie wyzwolić jej nie zdoła...
Moc ich była niezwalczona...