Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kich. Oni nie słyszeli ciszy. Mówili dalej do siebie bez słów. Zerwaną została tama i oczom ich przedstawił się świat nowy, uroczy i przerażający. Spadło na nich olśnienie i lęk. Dusze ich drżały na jakimś nieznanym przełomie życia. Byli niby młode ptaki, stojące na krawędzi gniazda przed lotem w świat, który się wydaje otwartą przepaścią. Objawiła ich sobie nawzajem straszliwa muzyka śmiertelnej rozkoszy. Gdy tak trwali w zapamiętaniu, cuci ich nagle głos przeraźliwy:
— Leno!... Leno!... patrzysz na niego!... Jak ty na niego patrzysz!...
Zadrżała przejęta obłędnem przerażeniem. Spoglądały na nią oczy martwe, oczy ślepe, — które wiedziały, choć spojrzeć nie mogły. Twarz tak jej znana — stała się w jednej chwili maską najtragiczniejszą, jaką widzieć jej dano; było w niej tyle rozpaczy, spotęgowanej bezsilnością, ile mieścić się może na ludzkiem obliczu. Powiała na nią bezgraniczna zgroza. Zrozumiała, że z pod przemożnej władzy tych ślepych oczu nic na świecie wyzwolić jej nie zdoła...
Moc ich była niezwalczona...