Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swą straszną niedolę. — Czemu zabrano mi światło życia, piękno świata, rozkosz rzeczywistości?... Za co ta przedwczesna noc, martwota i pustka grobu?... Czemu? — czemu?...
Juljusz, wpatrzony w noc, którą przecinały radosne i lekkomyślne iskry fajerwerków, wżywał się w każdy ton tej skargi z męką nieopisaną. Ta skarga stała, jak nieprzebyta nigdy przeszkoda pomiędzy nim, a ukochaną kobietą. Poczucie nędzy tamtego i jego straszliwa bezsiła kładły mu się na promiennej drodze ku szczęściu, niby nieprzebyte otchłanie. Gdybyż miał do czynienia z przeszkodą normalną, która wymaga tylko walki!
Czy Helena odczuwała to, co on? — Spojrzał na nią, nieruchomą i bladą w złowrogiem świetle abażuru i myśl ostra, jak pchnięcie sztyletu, przewierciła mu mózg; — znać ją i nie móc jej widzieć więcej, jak tamten... to przecie potępieńcza męka!
Leon skończył grać. Cicho zawołał na żonę. Podeszła do niego sennemi krokami. On znowu tulił jej ręce w swoich.
— Zimno mi, skarżył się. Ręce mam jak z lodu... Niech się ogrzeję przy tobie... Takiem ciepłem wieje ad ciebie, takim prądem życia...
Cierpliwie pozwalała mu tulić się do siebie, nie wysuwała rąk z jego dłoni. Cicha była i bierna, jak automat.