Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Różowy świt, przechodząc w złoty dzień, malował swemi barwami gładę morza i tkwiący wśród niej okręt.
Beniowski czekał czas jakiś, czy poranne niewyraźne podmuchy nie zamienią się na mały choć wiaterek, który popchnie naprzód kołyszący się słabo i obracający na miejscu statek. Gdy jednak oczekiwania te go zawiodły, gdy szybko narastający upał i duchota ciszy przydusiły ostatecznie wszelkie ślady powiewów, rozporządził się, aby zwinięto żagle i spuszczono na wodę dużą szalupę. Jednocześnie wezwał do siebie Chruszczowa i, dowiedziawszy się, że w składzie istotnie zachowała się jeszcze beczułka tranu, kazał ją nawierzch wytoczyć, wybrać ze składu skór lepsze, świeższe i niewyprawne, polecił je z sierści oczyścić, drobno pokrajać i warzyć długo w wodzie słodkiej, zaprawiwszy dobrze tranem.
— W ten sposób otrzymamy strawę, choć mniej może pożywną i smaczną od ciasta z ryb solonych, ale zato nie wzbudzającą do tyla, co tamta, pragnienia!...
Pomysł Beniowskiego rozpowszechnił się niezwłocznie wśród załogi, zyskując ogólne uznanie i budząc nowe nadzieje. Ludzie ochoczo spuszczali łódź, szykowali liny i spełniali polecenia, których zarządzeniem zajął się osobiście Beniowski. Tylko starzy marynarze powątpiewająco patrzyli na te przygotowania.
— Holować statek po morzu!... Nie słyszeliśmy jeszcze o tem!... I dużo przejedziemy w ten sposób!... Najwyżej piętnaście, dwadzieścia węzłów przez dzień...
— Dobre i to!... Czyż nie lepiej, niż kręcić się na miejscu, jak przywiązana za nogę kaczka!?... Zawsze posuniemy się naprzód!... — dowodził Urbański.
— Ale co trudu, co pracy!?... A ludzie osłabieni!... Żywy ogień z nieba pada!... Powiosłuj w takiem gorącu i wtedy gadaj, grubalu!...
— Juści że będę wiosłował, jak każą!... — odcinał się oficer.
— Żadne tam wiosłowanie nie pomoże, skoro onego morze-ocean nie chce. Wszak z pośród niego „sobór“ powstał! — wstawił posępnie a znacząco Czułosznikow, kiwając głową w stronę wodnych przestworzy.
— Dalej, dalej!... Bierzcie się do roboty! Nie gadać!... — popędzał ich Urbański.
Szalupa z dwunastu wioślarzami już bujała się na srebrnej, ciężkiej, jak oliwa, toni, wiosła zgodnie orały głębinę, wyrzucały stamtąd wgórę ogniste bryzgi, rysowały zwierciadło wody kręgami, brózdami, zmarszczkami, złotemi łuskami.
Ciężka lina, ciągniona przez łódeczkę, obwisła i nurzała się w wodzie. Wszyscy z zapartym oddechem, zebrani na dziobie statku, czekali na skutek, i gdy statek nagle wyprostował się i wolniuchno posunął naprzód, okrzyk radości uderzył w niebiosa.
Radość jednak trwała niedługo.
Ruch był tak słaby, a wysiłek tak wielki, iż szemranie wynikło wśród załogi, gdy wróciła na pokład pierwsza zmiana wioślarzy spotnialych, śmiertelnie znużonych, nieledwie umierających z nadmiernego na upale wysiłku.
— Pić! — prosili nieszczęśnicy przejmującym, ochrypłym szeptem.
— Pić!
Dano im po malutkiej czarce wody, która znikła bez widocznej ulgi w ich czarnych, spękanych ustach, jak drobne krople rosy upadłe w szczeliny rozpalonych kamieni. Powlekli się w cień nawisów i, powaliwszy się tam twarzą i piersią na gorący pokład, cicho jęczeli bez ruchu.
Nowa partja wioślarzy walczyła tymczasem na Oceanie wśród nieznośnego gorąca i słonecznego blasku z nieruchomością okrętu. Przygnębiona załoga śledziła ich ruchy, zapalonemi od olśniewającego światła oczyma, słuchała z ponurą niechęcią monotonnej piosenki, nadającej zgodność uderzeniom:

Hej, opuść, pociągnij, poderwij...
Raz... dwa!...
Hej, opuść, pociągnij, poderwij...
Raz... dwa!

Nagle umilkła piosenka, wśród holowników wynikł zamęt, łódź chybnęła się niebezpiecznie w jedną, potem w drugą stronę, rozległy się nie zrozumiałe, pełne trwogi okrzyki. Wioślarze, zamiast robić wiosłami, pozdejmowali je z dulek i bili niemi bezładnie po kołyszącej się wodzie.
— Co tam?... — pytał się przez tubę Beniowski.
Zanim mu odpowiedziano, sam dostrzegł wynurzające się raz po raz z rozigranych fal ostro ścięte płetwy oraz końce ogromnych ogonów i wlot zrozumiał. Kazał więc natychmiast spuścić bat, ludziom uzbroić się w ostrogi, bosaki, flinty i, siadłszy z nimi do pomniejszej łódeczki, popłynął na pomoc przestraszonym wioślarzom.
Ci już nie rzucali się wprawdzie bezmyślnie z boku na bok swego stateczku, posłuchawszy rad doświadczeńszych z pośród siebie towarzyszów, lecz siedzieli pośrodku, podniósłszy wiosła do góry, i wołali, aby ich ciągniono liną na okręt.
Zaledwie bat zbliżył się ku nim na doniosłość głosu, jak wrzasnęli zgodnie:
— Baczność!... płyną do was!...
W tej chwili ciemna chmura zaczerniała w wodzie tuż u burty stateczku; woda wydęła się i zakołysała łódeczką.
— Baczność!... Nie ruszać się!... Uderz, uderz... dalej!... Raz... dwa!... — krzyknął Beniowski.
Zmartwiali z przerażenia żeglarze zastygli z wiosłami wzniesionemi do góry, jakgdyby pełni przekonania, że po zanurzeniu ich zostaną natychmiast wciągnięci przez potwory do morza.
W zielonawem przezroczu wody widać było całe stado ogromnych ryb, wobec których bacik wydawał się małą łupinką. Krążyły u samej powierzchni wody, połyskując sinemi grzbietami, to zapadały się wdół, nikły w niezgłębionych szmaragdowych otchłaniach, to nagle wylatały stamtąd z impetem tak strasznym, że wątpliwości być nie mogło, iż, uderzywszy w dno łódeczki, rozbiją ją na drobne trzaski. Wywracały się nagle na bok, błyskając srebrnemi brzuchami i czerwonemi, jak krew, skrzelami, otwierając przykrótkie, podobne do worów, paszcze z rzędami wielkich białych kłów.
Wokoło nich wili się wieczni ich towarzysze, pary ryb-retmanów, podobnych do żmij.
Woda wokoło burliła się od igraszek olbrzymów, tworząc wielki wir. Były coraz śmielsze, podmykały pod łódź coraz bliżej, wreszcie jeden otarł się o nią, że podskoczyła na falach.
— Pchnij!... uderz!... — zawołał Beniowski na harpuniarza, stojącego na dziobie statku.
Ten wzniósł oścień, ale wahał się, gdyż napastniczy rekin już się pogrążył, malał szybko, uchodził w przepaść Oceanu, natomiast z innej zupełnie strony wypływał drugi, mijał się z tam? tym, wyginał, zawracał. Zebrała się nagle w głębiach cała ich chmura, ruchliwych, zwrotnych, zmniejszonych odległością, niby rój stynek, aby, buchnąwszy ku górze, zamienić się w oczach przerażonych marynarzy w ryby wielkie i silne, jak złomy lecących skał.
Wreszcie żeglarz pchnął długą ostrogą, ale nie trafił, stracił równowagę i o mało nie wpadł do fal. Co gorsza, tak bacik nachylił, że ten czerpnął burtą wody.
Krzyk grozy wyrwał się z piersi majtków, śledzących z szalupy walkę towarzyszy. Rekiny wszystkie opuściły ich teraz i całą swą zaciekłość obróciły na mniejszy stateczek, który widocznie uważały za jakowegoś mieszkańca wód: wieloryba, delfina lub inną zwykłą ich zdobycz.
Chybotliwy ruch łodzi nie uszedł uwagi morskich drapieżników i te ponowiły zaraz atak. Wtedy Beniowski wyrwał ostrogę z rąk niemrawego majtka i, odsunąwszy go, sam stanął na dziobie łódeczki.
Niedługo czekał, uderzył i ramię natychmiast wraz z dzidą poderwał. Zakotłowała się woda, zwinął się potwór i opadł błyskawicznie w głębinę, ciągnąc za sobą koralową wstęgę posoki. Ale ku temu miejscu już gromadą płynęły inne, zwabione zapachem krwi.
Beniowski czekał z grotem w podniesionej ręce i bystro wpatrywał się w toń rozedrganą i lśniącą w promieniach olśniewającego słońca. Po chwili znowu uderzył, i znowu zakotłowała się i zabarwiła purpurowa woda. Ruchy rekinów stały się jednak tak gwałtowne, że bacik skakał i chylił się na falach, jak w burzę.
Beniowski, rozumiejąc niebezpieczeństwo, kazał kierować ku szalupie, nie przestając zresztą na chwilę opędzać się od potworów. Od gorąca, od wysiłków twarz mu nabrzmiała krwią, stała się ciemna, prawie sina, ściągnięte brwi i najeżone wąsy nadawały jej wyraz srogi, nieubłagany. Ze świątobliwą trwogą, ze zgrozą prawie i zachwytem zarazem patrzyli nań marynarze. Wtem, gdy ranioną w Bolszerecku nogę oparł Beniowski na okładce burty, aby snadniej wyrwać uwięzły w cielsku nieprzyjaciela oścień, poczuł srogi ból w stopie, potem nagle w bucie ciepło i mgła zasnuła mu oczy. Ostatnim wysiłkiem woli wyrwał ostrogę i padł wtył na ręce wylękłych towarzyszy.
Pochwycili go, jęli cucić, a spostrzegłszy, że z obuwia cieknie krew, rozzuli go pośpiesznie, przewiązali mu mocno krwawiącą się nogę sznurem wpół łydki i przenieśli go natychmiast na szalupę, która na szczęście okazała się tuż obok. Sami się tam wszyscy przenieśli, opróżniwszy niebezpieczny bacik. Na dany znak pociągnięto ich zwolna liną zpowrotem na okręt.
Beniowski, który wrócił już do przytomności, leżał na dnie w kole milczących marynarzy i patrzał na wysokie, kołyszące się i sunące wolno ponad nim niebo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.