Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

solonych, ale zato nie wzbudzającą do tyla, co tamta, pragnienia!...
Pomysł Beniowskiego rozpowszechnił się niezwłocznie wśród załogi, zyskując ogólne uznanie i budząc nowe nadzieje. Ludzie ochoczo spuszczali łódź, szykowali liny i spełniali polecenia, których zarządzeniem zajął się osobiście Beniowski. Tylko starzy marynarze powątpiewająco patrzyli na te przygotowania.
— Holować statek po morzu!... Nie słyszeliśmy jeszcze o tem!... I dużo przejedziemy w ten sposób!... Najwyżej piętnaście, dwadzieścia węzłów przez dzień...
— Dobre i to!... Czyż nie lepiej, niż kręcić się na miejscu, jak przywiązana za nogę kaczka!?... Zawsze posuniemy się naprzód!... — dowodził Urbański.
— Ale co trudu, co pracy!?... A ludzie osłabieni!... Żywy ogień z nieba pada!... Powiosłuj w takiem gorącu i wtedy gadaj, grubalu!...
— Juści że będę wiosłował, jak każą!... — odcinał się oficer.
— Żadne tam wiosłowanie nie pomoże, skoro onego morze-ocean nie chce. Wszak z pośród niego „sobór“ powstał! — wstawił posępnie a znacząco Czułosznikow, kiwając głową w stronę wodnych przestworzy.
— Dalej, dalej!... Bierzcie się do roboty! Nie gadać!... — popędzał ich Urbański.
Szalupa z dwunastu wioślarzami już bujała się na srebrnej, ciężkiej, jak oliwa, toni, wiosła