Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Osłabienie, wywołane utratą krwi, oraz gorączka, spowodowana otwarciem i zaognieniem się rany, przykuły Beniowskiego na czas jakiś do łoża. Choć Meder zalecał bezwzględny spokój, chory nie zażywał go jednak. Co chwila nowe wydarzenia wymagały jego interwencji i sankcji.
Pierwszy wpadł Chruszczow i pytał go, co robić:
— Załoga burzy się i żąda, aby jej wydać pełną porcję wody. Tymczasem musieliśmy część jej użyć do gotowania skór, więc chciałem powetować ubytek... Jest jej tak mało, że doprawdy nie wiem, co będzie... Co radzisz?... Dać, czy nie dać?
— Nie dać!...
— Burzą się!... — powtórzył z zakłopotaniem Chruszczow.
— A więc rób, jak uważasz!... Mojem zdaniem, nie dawać!
— Właśnie nie wiem sam, co robić: nie dam sobie z nimi rady, może przyjść do nowych gwałtów, w których i tę resztę wody rozleją... Więc jak?...
Beniowski milczał i nie patrzył na przyjaciela.
— W dodatku gwałtem wymagają, żeby im krew pozwolono puszczać!... Dowodzą, że ich gorączka, ich słabość oraz ból głowy od słonecznego żaru i od zapalenia humorów pochodzi, że oni nie chcą cierpieć nadaremno i zginąć od niespodziewanego udaru słońca... Daremnie ja, Meder, Baturin przekładamy im, że po puszczeniu krwi będzie im gorzej, że pragnienie będzie im silniej dokuczać: podejrzliwie słuchają naszych dowodów i stoją na swojem... Niektórzy prostemi nożami zaczęli sobie i innym żyły rozcinać...
— Zawołaj do mnie Medera!
Niemiec skrupulatnie wyjaśnił, że skoro z ciała płyn zostanie wypuszczony, to trzeba go wodą zasilić, że osłabienie ludzi wzrośnie, gdyż przy tej strawie, jaka jest, krew nie odnowi się rychło...
— Choć pewnie dużo tam jest zła materja, zgorzała, ale lepsza taka, niż żadna!... — zakończył stanowczo.
— Ty jednak im puść, doktorze, puść troszkę, żeby szkody nie zrobić, ale puść, skoro tak proszą! To ich uspokoi i zajmie, a... w tym czasie może się co zdarzy! — postanowił Beniowski.
Po długim namyśle kazał też Chruszczowowi wydawać pełną porcję wody tym, którym krew puszczą.
— Będzie to popychanie wszystkich ku temu! — zauważył trochę zdziwiony Chruszczów.
— Tak, ale wszystkim krwi puścić odrazu niepodobna. Będzie to się odbywało kolejką, przez co zyskamy na czasie i uśmierzymy wzburzone umysły... Niema też w tem postanowieniu ani zgody, ani odmowy na prośbę załogi, a o to właśnie chodzi!...
— Aha, rozumiem, rozumiem i biegnę zaraz ich uspokoić!... — zawołał Chruszczów, zabierając się do wyjścia.
Chwilę potem zjawił się Czurin.
— Czy mam, komendancie, rozpiąć żagle, czy tak je pozostawić, jak są? — zapytał.
— A co?... Czy zaszła jaka w powietrzu zmiana?... Czy zaczyna wiać?...
— O, nie! — westchnął żeglarz. — Powietrze wciąż, jak mur!
— Obłoków nie widać?...
— Nie, nie widać! Wciąż te same „suche chmury“ piętrzą się na widnokręgu, ale niebo czyste pośrodku, jak babski pośladek. Co będzie, co będzie?... Rekiny, niby stado kruków, wiją się chmarą koło naszego statku, straszą ludzi, którzy widzą w tem złą wróżbę... Więcej nawet bestyj dzisiaj, niż wczoraj!... Nie pomogło kłucie.
— Każ zarzucić wędę... Skórą owinąć hak, umoczyć w tranie i rzucić, może się który połakomi...
— Nikt tego jeść nie będzie, miłościwy panie!... Toć to ludojady!...
— Są wypadki, że ludzie ludzi jedzą! — odrzekł chmurnie Beniowski. — Zrób, co kazałem!...
— A żagle zostawić zwinięte?...
— Nie!... Rozepnij je lepiej!... Na wszelki wypadek... Potem może sił załodze nie starczyć...
— Słucham!...
Odszedł. Zmęczony Beniowski zamknął oczy i zapadł na chwilę w półsen, w półomdlenie. Widział się w jakimś ogrodzie, który znał dobrze, pełnym kwietnych klombów i cudnych zapachów; stare, wielkie drzewa szumiały opodal, ciemny dach starożytnego dworu wysuwał szary szczyt z pośród zielonych konarów... Usypaną żółtym piaskiem aleją zbliżała się ku niemu Nastazja, odziana w bogatą, złotem przetykaną szatę... Z pod drogiemi kamieniami sadzonego diademu spadała jej na twarz, piersi i całą postać przejrzysta, srebrem dziergana zasłona. Gdy zbliżył się tyle, że rękę już ku niej wyciągnął i miał jej dotknąć, uchyliła nagle na dwie strony zasłonę i ujrzał wtedy w jej ramce bogatej okropną twarz... kościotrupa. Szczerzyła zęby w przeraźliwym uśmiechu... A jednak poznawał po oczodołach, po zarysie policzków, podbródka i czoła, poznawał, że to była ona.
Obudził się okryty zimnym potem.
Zmierzch blady płynął z zewnątrz przez otwarte drzwi i małe okienka do środka już mocno zamroczonej kajuty. Wraz z tem światłem bladem i szmerem fal, cicho pluszczących o boki okrętu, dobiegł Beniowskiego monotonny, dobrze mu znany śpiew sekciarzy Chołodiłowa:

...Z miłym drużkiem siedziałem wieczorem,
A dziś ciało me już obmywają,
Obmywają i do trumny kładą...
Duszę moją na sądy prowadzą,
Mimo raju wiodą przejasnego!
Mimo Państwa wiodą Niebiańskiego!
Płacze dusza grzeszna,
Płacze, szlocha;
„Och, gorze mnie, gorze, nieszczęśliwej!
Nie zaznałam rozkoszy niebiańskiej,
A poznałam już piekło szatańskie!
Pobywałam sobie w wolnym świecie,
Ojca — matki wtedy nie uczciłam,
Chrysta-Boga jeno rozgniewałam,
Djabła jeno cieszyłam-bawiłam!...
Och, gorze mnie, gorze, wielo-gorze!...
Zapoznałam się z piekłem bezdennem,
Gdzie rzucono duszę moją grzeszną
W żar gorący i w ciem nieobeszłą...
.............

Przez drzwi zajrzał ostrożnie Bielski.
— Chodź, chodź!... Nie śpię!... — zawołał nań Beniowski. — Co!? Co powiesz?... Jak się ma... Nastazja?
— Lepiej. Właśnie prosiła mię, żebym zajrzał do ciebie!...
— Pewnie brak jej wody... Mówiłeś, że gorączka ją męczy?... Tutaj... schowałem dla niej... — mówił w podnieceniu chory, szukając w ciemnościach po stole.
— Ona nie przyjmie... Sam cierpisz... żar bije od ciebie, jak z pieca...
— A ty jej nie mów... podsuń... nieznacznie!... Och, przyjacielu, jakże się wszystko plącze!... Jakże bardzo chwilami pragnę... spoczynku... Zamknąć oczy i usnąć, usnąć... zaraz i na wieki...
— Co?... Co?... Usnąć na wieki? Ty to mówisz, ty?... Bój się Boga!... Toć bez ciebie wszystko się tu zawali!... Porżną się oni wszyscy, nie zwlekając grdyki sobie poprzegryzają, jak wilki!... Ledwieś się położył, a już zaczęły się podszepty, tajne schadzki, zmowy i widziałem obrzydłą mordę Stiepanowa, chytrze wyglądającą z kuchni... W cóż się obrócą plany twoje szerokie? Kto przeciwdziałać będzie tu na wschodzie zbrodniczej sile zaborczej?... A pomoc, która miała być stąd niesiona nieszczęsnej naszej Ojczyźnie, omdlewającej tam daleko w walce nierównej?... Wszystkie trudy nasze i zachody zostaną marnie stracone!... I wogóle, czy warto było ponosić katusze i trwogi podobne do naszych, ważyć się na tylorakie groźne niebezpieczeństwa, snuć tak misterną nić zabiegów i dyplomacji, pobić, pomordować tylu ludzi, stracić tylu przyjaciół dla ratowania jedynie naszego marnego ciała, dla jego spokoju!?... Nie, Beniowski, ty żyć musisz, bo z twą śmiercią z napoczętego przez nas dzieła nie zostanie nic prócz niepojętych okropności, gwałtów i nadużyć... Nie, ty musisz skończyć, coś zaczął, żyć musisz!... Tyś nam winien więcej, niż życie, tyś nam winien nasz honor, naszą duszę — słyszysz?...
Broda się trzęsła staremu, pochylał się nad Beniowskim blisko, blisko, jakby chciał tchnąć weń wraz ze słowami własną swą duszę.
Beniowski patrzał nań rozpłomienionym wzrokiem.
— Tak, tak, przyjacielu!... Słusznie mówisz: winienem wam więcej, niż życie, i nie zarzekam się!... Żyć chcę, i, przebóg, zniszczę wrogie knowania wszystkich mych nieprzyjaciół!... Możesz być pewny... Jeżelim się poskarżył... to tak... Wszak cichutko... tobie jednemu szepnę coś takiego... i czasem... Nastazji! Ale Nastazji... niema, nie... będzie!... Słaby jest człowiek, przykuty niemocą do łoża... Co mówi o mej ranie Meder, powiedz otwarcie!...
— Mówi, że nic wielkiego, że rychło się zasklepi, byłeś miał wypoczynku dni kilka...
— Ba!... Mała rzecz!... Czy nie słyszysz?... Oni już idą!...
— Nie puszczę ich!...
— Przeciwnie — uchodź sam!... Zabierz wodę dla Nastazji i uchodź!... Powiedz jej... Nie, nie... nic jej nie mów!... Jeno napoj ją wodą... słodką... dosyta...
Bielski wysunął się z kajuty i zastąpił drogę zbliżającemu się Kuzniecowowi.
— Dokąd?... Nie chodź!... On bredzi!...
— Cóż ja pocznę nieszczęśliwy!... Muszę się z nim zobaczyć! Wszystko się wali... Cały okręt jakby zmysły postradał... Nikt nie śpi... Gromadzą się po kątach, szepczą... Nikt nie słucha... nawet moi ludzie... Słyszysz, jak śpiewają?... Już ja wiem, co to znaczy... Trzeba radę zebrać, coś postanowić!...
— Więc zbierajcie!... A on, co wam pomoże?... on wpółprzytomny! Dać mu trzeba wypocząć, może jutro.
Kuzniecow wziął się za głowę:
— Jutro, jutro!... A jeżeli oni dzisiejszej jeszcze nocy co zrobią?... Ha, Bóg nas karze, pewnie za to podpalenie cerkwi!... Mówiłem, że lepiej ich było na placu wyrżnąć, niż na taką rzecz się ważyć. Zawszeć to świętość!... A co teraz?...
— A no, zbierzcie radę i radźcie, a do jutra może mu gorączka spadnie i wskaże wam jaki nowy ratunek... Jego głowa jest niby skarbnica... Ileż to razy ratowała nas, ale teraz zamkmięta jest na trzy spusty!...
Długo ten były magnat polski pocieszał i krzepił zrozpaczonego ruskiego sekciarza, wreszcie Kuzniecow uspokoił się i nawet zwołanie rady odłożył do jutra.
Ciężka, duszna, gorąca noc otuliła widziadłowym welonem okręt, słaniający się też z boku na bok, jak w czarnej malignie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.