Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Beniowski czekał z grotem w podniesionej ręce i bystro wpatrywał się w toń rozedrganą i lśniącą w promieniach olśniewającego słońca. Po chwili znowu uderzył, i znowu zakotłowała się i zabarwiła purpurowa woda. Ruchy rekinów stały się jednak tak gwałtowne, że bacik skakał i chylił się na falach, jak w burzę.
Beniowski, rozumiejąc niebezpieczeństwo, kazał kierować ku szalupie, nie przestając zresztą na chwilę opędzać się od potworów. Od gorąca, od wysiłków twarz mu nabrzmiała krwią, stała się ciemna, prawie sina, ściągnięte brwi i najeżone wąsy nadawały jej wyraz srogi, nieubłagany. Ze świątobliwą trwogą, ze zgrozą prawie i zachwytem zarazem patrzyli nań marynarze. Wtem, gdy ranioną w Bolszerecku nogę oparł Beniowski na okładce burty, aby snadniej wyrwać uwięzły w cielsku nieprzyjaciela oścień, poczuł srogi ból w stopie, potem nagle w bucie ciepło i mgła zasnuła mu oczy. Ostatnim wysiłkiem woli wyrwał ostrogę i padł wtył na ręce wylękłych towarzyszy.
Pochwycili go, jęli cucić, a spostrzegłszy, że z obuwia cieknie krew, rozzuli go pośpiesznie, przewiązali mu mocno krwawiącą się nogę sznurem wpół łydki i przenieśli go natychmiast na szalupę, która na szczęście okazała się tuż obok. Sami się tam wszyscy przenieśli, opróżniwszy niebezpieczny bacik. Na dany znak pociągnięto ich zwolna liną zpowrotem na okręt.