Przejdź do zawartości

O miłości (Stendhal, tłum. Żeleński, 1933)/Tom I/Od tłumacza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Od tłumacza
Pochodzenie O miłości
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OD TŁUMACZA.

„Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałam tam godzinę lub dwie nad tą myślę: dochodzę pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czem byłem, czem jestem, — doprawdy byłbym w kłopocie, jak odpowiedzieć na to spytanie?
„Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, oschłego, zepsutego nawet, a widzę, że stale pochłaniała mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę Grisheim, panią Diphortz, Metyldę, — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?“...
Tak pisze Stendhal na wstępie do Życia Henryka Brulard, autobiografji conajmniej równie szczerej jak Wyznania Russa. Jest melancholja w tem pytaniu, na które mu, zbrojni w dokumenty, lepiej poinformowani, możemy odpowiedzieć: Nie kochała go, napewno go nie kochała, ta kobieta, której gubiący się we mgle profil tak pociąga stendalistów; ta kobieta, której zawdzięczamy jeżeli nie samą tę książkę, to z pewnością ton, w jakim jest napisana.
Co się tyczy książki, którą, jak podaje powiernik jego Colomb, Stendhal miał za najważniejsze ze swoich dzieł, możeby ją napisał niezależnie od tego czy innego obrotu jego życia. Teorja — i praktyka — miłości zaprzątały go od młodu. Jako dwudziestoletni chłopiec notuje sobie plan dzieła: „Sztuka kochania, w innych słowach sztuka uwodzenia, rozkoszny temat! Do napisania w r. 1826“. Znaleziono w jego papierach Katechizm uwodziciela[1], również pisany w młodym wieku, zawierający coś w rodzaju filozofji i strategji miłości, a właściwie metodę zdobywania kobiety. Bo wszystko się łączy: bliskość XVIII wieku wyraża się pasją do filozofowania, a era napoleońska pasją strategizowania...
W dobie gdy Stendhal pisze ten traktat O miłości, był to mężczyzna 36-letni (co wówczas było wcale dużo) krępy, niski, o dość trywialnej postawie; twarz okrągła, — gęste bokobrody, małe i żywe oczki: fizjognomja ta mogła interesować, ale nie miała — zwłaszcza w owej romantycznej epoce — nic z uwodziciela. Ważniejsze jeszcze były niedobory moralne. Nieśmiałość, którą starał się pokryć ekscentrycznością, czyniła go pretensjonalnym bez swobody. Dwa bieguny jego charakteru — cynizm i sentymentalizm — porówni mogły wypłoszyć kobietę. Więcej też było w jego życiu zawodów niż sukcesów. Nie będziemy wyliczali wszystkich. Wiktoryna, która nie zauważyła zalotnych póz i zdobywczych kamizelek młodego studenta; aktorka Melanja, dla której miłości spędził rok jako subjekt kolonjalny w Marsylji; Angela Pietragrua, którą uwielbia zdala jako młody żołnierzyk w Medjolanie... potem traci ją z oczu na lat jedenaście, przez które z armją Cesarza tłucze się po Europie, aż wreszcie znów ją ogląda, równie powabną, równie imponującą jak w marzeniach, ją, która ucieleśniała w jego tęsknocie cały zmysłowy urok Włoch. Możemy sobie w istocie wyobrazić, jak o jej wygrzanem łóżku marzył marznąc pod Moskwą... Widuje ją codzień i od pierwszej chwili zaczyna się zwykła jego tragikomedja nieśmiałości, w której Angela, cwana mieszczka włoska, musi niemal sama uwieść tego szczególnego uwodziciela, aby go rychło zacząć wyzyskiwać, zdradzać i wodzić za nos. Wszystko to znosi nasz filozof z nawpół dobrowolną ślepotą, aż w końcu zemsta pokojówki, która ukazała mu naocznie niewierność kochanki, przecina tę miłość, wypełniającą bądź co bądź kilka lat życia...
Wówczas, w chwili gdy, zwiedziony i zawiedziony, złorzeczy kobietom i miłości, zjawia się Ona, ta której imię będzie wciąż obecne w tej książce, której zapachem będą przesycone te karty. I, jeżeli może to nam uczynić ją bliższą, pośpieszam dodać, że ta rasowa Włoszka nosiła polskie nazwisko: nazywała się Dembowska. Metylda czy Matylda Viscontini zaślubiła napoleońskiego oficera, Jana Baptystę Dembowskiego, który z czasem został baronem i generałem. Ale Metylda miała dwadzieścia lat, kiedy rozstała się z mężem, który zdążył ją unieszczęśliwić. Co do niej, była to osoba tajemnicza, nawet dla swych bliskich. Opowiadano o niej, że kochała Ugona Foscolo, genjalnego cygana-poetę, który opuścił kraj, nie pogodzony z panowaniem Austrjaków. Może to jego portret odnajdziemy w epizodzie Pustelni parmeńskiej? Wszystkie te przejścia odcinały się na tej wątłej istocie, matce dwóch synów: pozostała wciąż jakby przestraszona. Kiedy ją Stendhal poznał, Metylda była kobietą, trzydziestodwuletnią, miała czysty owal twarzy, delikatnie wykrojone usta, wielkie ciemne oczy, melancholijne i nieśmiałe ale chwilami przygniatające dumą białe czoło pod przepaską ciemnych włosów. Przypominała twarze Leonarda da Vinci. Była gorącą patrjotką włoską; zdaje się, że brała czynny udział w spiskach.
W tej kobiecie Stendhal zakochał się śmiertelnie. Zaczęło się to 20 września r. 1818. W atmosferze jej łagodnego smutku miękła jego brutalność, milkł jego cynizm; przy niej on, tak próżny, zapominał o miłości własnej. Uwielbiał ją bez zastrzeżeń, była dlań ideałem. Pisywał do niej warjackie listy. Ale on nie miał nic, coby ją mogło porwać. Nie miał uroku sławy; jako pisarz był zupełnie nieznany, parę rzeczy ogłoszonych po francusku pod pseudonimami nie rozgłosiło jego imienia. Oryginalności jego umysłu zapewne nie umiała ocenić; zresztą sam Stendhal stwierdza, że we Włoszech nie kocha się umysłem... Miłość jego, nieśmiała i niezręczna, pokorna a bez wdzięku młodości, też nie przemawiała do niej. Sama postać tego Francuza była dość zagadkowa. Czego on chciał w Medjolanie, ten człowiek bez określonego zajęcia i dochodów? W położeniu, w jakiem były wówczas Włochy, ostrożność była zrozumiała. Ironja losu: Stendhal znajdował się na czarnej liście policji austrjackiej za swoje liberalne przekonania i stosunki z patrjotami, a równocześnie tym patrjotom zdawał się cokolwiek podejrzany!
Ile wycierpiał przez tę miłość, to wyczytamy na kartach jego książki, tam gdzie mówi o sobie w dzienniku Salviatiego. Bo w tej książce wszystko jest osobiste; ciągle jest tam obecna ona, i ciągle mówi Stendhal sam o sobie, jako Salviati, Lisio del Rosso, Delfante, baron Bottmer[2] etc.
Ten autor dzieła o miłości, ten „strategik“, nie może sobie dać rady z tą jedną kobietą. Lata trawi przy niej nie posuwając się ani krok naprzód, a raczej posuwając się swemi niezręcznościami wstecz. Co zepsuje psią uległością, to pogarsza wyrozumowanemi wyskokami zdobywczości, z którą mu nie do twarzy. Gubi się wreszcie takim krokiem: Metylda wyjeżdża do Volterra, aby odwiedzić synów. On nie może się powstrzymać, aby nie jechać za nią, aby jej nie widzieć choć zdaleka. Dla niepoznaki, kładzie naiwnie ciemne okulary... tak jakby okulary mogły przesłonić jego charakterystyczną figurę, jego szerokie bary, jego krępą postać, wypukły brzuszek! W pustem i cichem miasteczku, zjawienie się tego dziwnego jegomościa w ciemnych okularach nie mogło nie ściągnąć uwagi. Pierwsza osoba, którą spotyka, to Metylda; druga to jakiś jej znajomy, którego obecność przyprawia go o niewczesny atak zazdrości. Ona, oburzona że on ją śledzi, że ją kompromituje (groźne wówczas słowo w ustach kobiety!), zabrania mu widywać się, zabrania pisywać do siebie, każe mu opuścić Medjolan; ledwie raz na dwa tygodnie wolno mu ją odwiedzić[3]. Co wycierpiał, jakie uczucia (przechodził gdy zbliżała się chwila tych odwiedzin, wyczytamy to wszystko — pod pseudonimami — w tej książce. Tracił oddech, gdy zobaczył kapelusik podobny do jej kapelusza na ulicy; musiał się opierać o mur ze wzruszenia gdy miał iść do niej z wizytą; drżał, kiedy się znalazł pod jej drzwiami. Opisuje taką noc, w której do rana stał pod jej domem, śledząc drżenie firanek jej okna.
Jeżeli są krytycy, którzy uważają za rzecz zbyteczną konfrontacje dzieł z życiem pisarza, ta książka mogłaby służyć za kontrargument. Ileż straciłaby wartości, jakże zmieniłby się jej sens, gdybyśmy, poprzez te analizy i wywody, nie czuli dławionych łez, nie słyszeli głuchego bicia serca?, „Dokładam wszelkich wysiłków, aby być suchym. Chcę nakazać milczenie memu sercu, które mniema że miałoby wiele do powiedzenia. Wciąż drżę, aby to co piszę nie było jedynie westchnieniem, wówczas gdy mi się zdaje że zanotowałem jakąś prawdę“...
Te trzy zdania, to IX rozdział książki, a mogłyby służyć za motto całej książce. Tak żył bez wzajemności, bez nadziei, w pobliżu kobiety w której widział całe szczęście. I nie byłby się wyrzekł swojej męki, nie chciałby za nic wrócić do chwili gdy Metylda była dla niego obojętną znajomą. To nieszczęście — wierzył w to — dawało mu więcej, niż jakiekolwiek inne szczęście.
Znamy niektóre jego listy do Metyldy. Och, jakże są cielęce! W co się zmienił ten wyga, ten cynik, którego korespondencji z Prosperem Merimee dotąd nikt nie ma odwagi wydać dla jej brutalności. Oto urywek z listu do Metyldy:
„W pani obecności jestem nieśmiały jak dziecko, słowa zamierają mi na ustach, umiem tylko patrzeć i podziwiać panią... Z chwilą gdy kocham, staję się nieśmiały... jestem bardzo nieszczęśliwy“...
Traci wszelką ambicję, wszelkie poczucie miłości własnej; wie tylko jedno, że „miejsce, gdzie się czuje najmniej nieszczęśliwy, to przy niej“... Odtrąca — jeśli mu wierzyć — inne powabne kobiety, i notuje bez emfazy: „Miłość moja dała mi wielce komiczną cnotę: czystość“... „Wszystko — pisze gdzieindziej ten ateusz — nabiera dla mnie odcienia mistycznego, religijnego“... Aż w końcu wybucha: „Gdyby mi ktoś wypalił w łeb, podziękowałbym mu przed śmiercią, o ilebym zdążył“...
W końcu uczuł, że dłużej nie zniesie tego życia: myśl o samobójstwie oblega go nieustannie. Powstrzymała go „ciekawość świata“. Ale postanowił wyjechać — na zawsze. Może dołączyły się przykrości ze strony policji (wiadomo dziś z raportów, że go śledzono; łatwo mógł znaleźć się w Spilbergu, policja austrjacka nie żartowała), może trapiła go dwuznaczna sytuacja, może kłopoty pieniężne? Miał, jako były oficer, skromną pensyjkę, z której wypłatą robiono mu trudności, dlatego że mieszka za granicą. „Jest nieobecny“, mówiły władze. „Nie byłem nieobecny w czasie moich dwunastu kampanji“, odpowiadał wściekły. Wreszcie decyduje się pożegnać Metyldę: może to miała być ostatnia próba jej uczuć? Jeżeli tak, próba wypadła żałośnie.
— Przychodzę panią pożegnać, oznajmił jednego dnia.
— Kiedy pan wróci? spytała.
— Nigdy, mam nadzieję.
Nie rzekła słowa, nie uczyniła gestu; pożegnała go tak, jak się żegna obojętnego znajomego. I biedny kochanek z rozpaczą w sercu wyjechał do Paryża.
Rychło zaczęła się retrospektywna — aby użyć jego terminu — „krystalizacja“ złudzenia: „Opuściłem — spisze później — po trzech latach zażyłości kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała, i która nigdy nie była moją“...
Z czasem, wspomnienie Metyldy stanie się słodkie, łagodne: „Stała się dla mnie niby luby cień, który swojem zjawieniem budził we mnie tkliwość, dobroć, pobłażliwość“... pisze w roku 1824.
Nie miał jej już nigdy ujrzeć: umarła w roku 1825. Czy pomyślała o nim kiedy? Można przypuszczać, że nie: tak mało miejsca zajmował w jej życiu, był jej tak doskonale obcy, że, ze zniknięciem swojem, ten natrętny i niezrozumiały Francuz rozwiał się zapewne w jej pamięci... też jak cień. Ze wszystkich par kochanków jakie zna literatura, ta para Henryka i Metyldy jest może najbardziej przejmująca tem swojem zupełnem minięciem się...
Jeszcze z Medjolanu wysłał Stendhal do Paryża rękopis: były to niedbale pozszywane notatki, kreślone w różnych fazach życia, na świstkach papieru, na kartach do gry, etc. Bo Stendhal miał pasję notowania; notował na wszystkiem co miał pod ręką: kiedy odniósł owo słynne „zwycięstwo“ nad Angelą, zanotował ten tryumfalny fakt na szelkach. Notatki te miały złożyć książkę. Jeśli uważał je za swoje najważniejsze dzieło, oryginalnie w istocie przystępował do jego wydania! Ale Stendhal nie był nigdy cechowym literatem, i to jego wdzięk. Karty te pisane były głównie w latach 1819 i 1820 w Medjolanie, ale wchodzi w nie wiele notat czynionych w różnych okresach życia, w Niemczech, w czasie kampanji rosyjskiej, etc. Rzecz O miłości miał zamiar zrazu wydać prywatnie w 300 egzemplarzach: 150 pełnych a 150 editio castrata. Obawiał się, że, mimo zmiany nazwisk, książka mogłaby go skompromitować w Medjolanie, że poznanoby z każdego rysu o kogo chodzi[4].
Stendhal przybył do Paryża w r. 1821: rzecz O miłości ukazała się w r. 1822. Korekty poprawiał ze łzami w oczach. „Myślałem że oszaleję“, pisze. Książka nie miała żadnego powodzenia. W ciągu dziesięciu lat zyskała ledwo kilkunastu nabywców. „C’est sacre, car personne n’y touche“, powiadał księgarz. W roku 1833, autor próbował, dobrze dziś znanym sposobikiem księgarskim, ożywić rzecz nową kartą tytułową, tworząc fikcyjne drugie wydanie: też bez skutku. Te dwa pierwsze wydania są dziś na wagę złota poszukiwane przez bibljofilów. Przepowiednia Stendhala, że za lat sto książka będzie przedrukowywana, spełniła się o wiele wcześniej. Dziełko to jest oddawna jeżeli nie najwięcej czytane, to najczęściej cytowane; wiele rzeczy, jak np. owa teorja krystalizacji, która współcześnie wydawała się tak dzika, stało się własnością ogółu.
To pewna, że żarty Stendhala na temat niepoczytności tej książki mieszczą w sobie wiele goryczy. Przez chwilę naiwnie wyobrażał sobie, że książka O miłości otworzy mu... wrota Akademji. Później, machnął ręką. „Cóż chcecie, mówił, ludzie we Francji za głupi są aby mnie zrozumieć“. Faktem jest, że się zajmował tą książką do śmierci ze szczególną troskliwością. Świadczą o tem trzy kolejne przedmowy, z których trzecia jest wogóle ostatnią rzeczą jego pióra.
I w istocie, dla poznania tego niezwykłego autora, jestto utwór pierwszorzędnej wartości. Skupia on wszystkie jego elementy duchowe, jest najbardziej syntetyczny, ma zarazem bezpośredniość, szczerość, nawet niedbałość jakże odbijające od urzędowej literatury. Bo też koleje tego pisarza, o którym miałem już sposobność nieraz mówić[5], innemi szły drogami niż współczesna literatura, do której sam nie wszedł, w której pozostał za życia prawie nieznany, i od której apelował z tak nieomylnem jasnowidzeniem do potomności. Przypomnijmy bodaj w kilku słowach te koleje. Młodość smutna i niekochana po stracie nazbyt kochanej matki; studja głównie matematyczne, mające mu otworzyć wstęp do politechniki, która w owej epoce zdawała się drogą do wszystkiego. Paryż, w którym siedemnastoletni chłopak wałęsa się, marzy i dręoczy własną nicością. Naraz, niespodzianie, koń, mundur, armja Napoleona, Medjolan, włoska muzyka, włoska kobieta, — te pierwsze wrażenia, które miały się odcisnąć niezatartym śladem na całem jego życiu. W tem ukochaniu Włoch było coś z powinowactwa z wyboru, coś może z „głosu krwi“, której włoską przymieszkę miał w sobie po matce. I znów, po tym wojennym epizodzie, z powrotem Paryż, i znów w pokoiku studenckim marzenia o sławie literackiej, mozolne płodzenie tragedji wierszem, i niemniej mozolne budowanie własnej osobowości. Osobowości przyszłego egotysty, silącego się na bezczułość. Programowa oryginalność: „Uprzedzać zawsze o sekundę przesyt, jaki mogłaby budzić twoja osoba; nigdy nie być jednakim, nigdy nie być podobnym do innych“... Oschłość, wyrachowanie przedewszystkiem: „Kiedy ktoś mówi do ciebie, zadaj sobie przedewszystkiem te pytania: 1° jaki on ma interes, aby do ciebie mówić w ogóle; 2° jaki ma interes, aby mówić do ciebie w ten sposób. Uwierz mu jedynie wtedy, jeżeli ma interes mówić ci prawdę“... (Strasznie pracowity program!)... „Bądź hipokrytką!“ pisze do siostry na czele różnych rad jakie jej daje. Precz ze złudzeniami, te oszukiwaniem samego siebie; nie istnieje na świecie nic, tylko interes rozkoszy. Epikureizm, materjalizm, sensualizm XVII wieku, to jego dogmaty.
Wśród tego marzył o laurach Racine’a, Moliera, wielkich analityków i poetów namiętności. Ale tak już było pisane, że Henryk Beyle nie zostanie zawodowym literatem. Znów porywa go prąd: wstępuje z powrotem do armji, tym razem do intendentury, rzuca się całem sercem w ów fantastyczny żywy romans, którym była armja Napoleona, a który dla niego kończy się Berezyną. Cóż za szkoła życia! Europa widziana z lotu orłów cesarskich, miasta do których się wkracza jako zdobywca, kobiety wszystkich narodowości łaskawe dla tryumfatorów, kalejdoskop ludzi, obyczajów, zmieniających się ze stopniem szerokości geograficznej. Ileż obserwacji do zanotowania dla tego amatora, tak „ciekawego życia“. Pełno tych obserwacji na gorąco kreślonych weszło potem w tę książkę o miłości; to jakaś anegdota uszczknięta w Niemczech czy w Wiedniu, to jakaś myśl zanotowana w Wilnie, w Warszawie czy Orszy. Niezwykła jest w istocie zawartość walizki tego wzorowego oficera inendentury podczas strasznej kampanji roku 1812! W czasie pożaru Moskwy, ten apostoł nieczułości rzuca się na znaleziony w jakimi opustoszałym pałacu angielskim egzemplarz Pawła i Wirginji!
Zważmy: ten kapitał obserwacji, doświadczeń, myśli, uczuć, gromadzi Beyle o wiele wprzód nim pióro weźmie do ręki. Filozofję swoją tworzył sobie w ogniu życia i dla życia. I to co się stało pobudką do spisania tych pierwszych rzutów myśli — miłość do Metyldy — przeobraziła równocześnie jego duszę, przebudowała jego myśl. Ten człowiek, który od dziecka czuł się sam, który wciąż miał się na baczności, który wychował się w obozie, który wciąż nakazywał sobie twardość, brutalność, nieczułość, który głosił rozkosz jako jedyne dobro, naraz stanął zdumiony wobec uczucia które go ogarnęło. Miłość do Metyldy rozszerza jego pojęcia nietylko o miłości, ale o świecie wrażeń, o świecie wogóle. On, wprzód doktryner użycia, poznaje naraz, że może istnieć uczucie karmiące się wyrzeczeniem, zaparciem się siebie, miłość graniczącą z obłąkaną adoracją. On, człowiek bez religji, staje się w tym okresie niemal mistykiem. Ta miłość odsłania mu przepaści duszy ludzkiej, dopełnia go jako człowieka, pogłębia jako pisarza. Bez niej napisałby może tę książkę, ale byłby to może płaski podręcznik donjuanizmu w rodzaju tego który szkicował za młodu. Stendhal-pisarz dojrzewa i wyrasta w tych latach cierpienia.
Temat tej książki może się dziś wydać przebrzmiały. Te cierpienia długiej a bezwzajemnej miłości, te strategje i analizy, czyż nie są czemś niemal egzotycznem dziś, w wieku pośpiechu, przy tak zmienionym stosunku podaży do popytu, zdobywających do zdobywanych... Ale to tylko napozór. Zmienił się zapewne potoczny stosunek płci, ale miłość, ten dziwmy kwiat, „ta choroba rzadka we Francji“ — jak ją nazywa Stendhal — podlega zapewne tym samym prawom, o których wykrycie silił się w tym tomie.
A te zdobycze, jeżeli nie wydadzą się powierzchownemu czytelnikowi dość nowe, to dlatego, że oddawna weszły w krew literatury. Współcześnie były rewelacją; były czemś aż niezrozumiałem! Jedynie paru ludzi — między nimi Balzac, który czerpał z tej książki dość obficie w swojej Fizjologji małżeństwa — zrozumieli doniosłość tej analizy, która tak odnowiła instrumentarjum psychologji, jak dziś odnowiło je dzieło Prousta. Rozłożenie pojęcia, uważanego potocznie za proste, na szereg odcieni, przepuszczenie tych odcieni przez szereg temperamentów, poddanych znowuż działaniu klimatu, obyczajów; wsparcie analitycznych dociekań (przykładami zbieranemi żywem ludzkiem spojrzeniem, bez uprzedzeń i narowów literackich, po całej Europie, wszystko to daje tej książce oryginalność i świeżość, której nie zatraciła do dziś. A przydaje jej jeszcze smaku ta jedyna w swoim rodzaju kombinacja: traktat zimnej analizy splątany z najbardziej osobistą i gorącą spowiedzią liryczną. Najbardziej drążące w głąb obserwacje są tutaj wiwisekcją, w której ten sentymentalny kochanek nie cofa się przed drastycznościami w rodzaju rozdziału Fiasco, usuniętego zresztą po namyśle z pierwszego wydania.
A niemniej zajmującą jest ta książka jako dokument do poznania tego pisarza, który od stu lat coraz więcej zaciekawia i wiąże, coraz więcej zyskuje czytelników i wyznawców. Rzadki to w literaturze wypadek tak pełnego pośmiertnego tryumfu! Tutaj w tej samorzutnej, nieliterackiej książce pisarz oddaje się nam najbardziej bezpośrednio. Daje tu w zagęszczeniu mnóstwo myśli, spostrzeżeń, które później rozwinie. Tu najlepiej maluje się cały jego pogmatwany charakter, którego główna zawiłość polega może na jego szczerości. Kłamstwo, konwencja, są zwykle uproszczone, logiczne, jasne; szczerość jest zawsze zagmatwana, wieloplanowa. Tę szczerość ma Stendhal we wszystkiem; czuć że namiętnie szuka prawdy w sobie i naokoło siebie, a szuka jej nie przez samą ciekawość teoretyczną, ale szuka jej przedewszystkiem dla siebie, dla życia, dla szczęścia. „Nienawidzę we wszystkiem fałszu jako wroga Szczęścia“, mówi. Jestto jedno z tych zdań, nad któremi warto się zastanowić; a takich jest tutaj bardzo wiele. Bo Stendhal wiedzie się z tej rasy filozofów francuskich, którzy — jak Montaigne, jak Pascal, jak La Rochefoucauld, jak Diderot, jak Rousseau — filozofując, wciąż kierują myśli pod kątem pytania: „Jak żyć?“ Dlatego sądzę, że jego książka i dziś jest warta przemyślenia.

Rzecz O miłości Stendhala przedstawia dla tłumacza szczególne trudności. Będąc zbiorem doraźnie kreślonych notatek, pełna jest w oryginale skrótów myślowych. Stwarza swoją terminologję, której odcienie nie łatwe są do oddania w języku polskim, niepodatnym dla składanych słów (amour-passion, amour-goût) etc. Bądź co bądź, trudności te nie mogą usprawiedliwić niedomagali dawnego polskiego przekładu (z r. 1900), który był stekiem niedorzeczności i błędów[6]. Powieść znosi ostatecznie pewną ilość niezręczności i omyłek tłumacza, bo zawsze jej zostaje „treść“; ale cóż zostaje z takiego utworu jak Stendhala O miłości, jeżeli większość myśli przełoży ktoś zupełnie opacznie? Dlatego uważałem za konieczne podjąć na nowo przekład tej książki, tak ważnej dla dobrego rozumienia pisarza, który coraz więcej zyskuje u nas czytelników i wielbicieli.

Warszawa, grudzień 1928.





  1. Zamieszczony na końcu tego tomu.
  2. Stendhal miał pasję pseudonimów i kryptonimów, która zresztą dość się tłumaczyła w owej epoce szpiegów, rewizji, przejmowania korespondencji. W rękopisie tej książki wszystkie drażliwe słowa, jak księża, religja, papizm monarcha, są wykropkowane i tak też pozostały w większości wydań.
  3. Kiedy obrażona Metylda zabroniła mu nawet pisywać do siebie, wówczas Stendhal, nie mogąc sobie dać rady z nadmiarem swych uczuć, zaczął pisać powieść, nie przeznaczoną do druku, tylko dla niej jednej. Powieści tej, która jest jego pierwszą powieścią wogóle, napisał tylko kilka kartek. Siebie odmalował tam pod postacią Polaka, oficera napoleońskiego nazwiskiem Polohki; jako czarny charakter zapowiada się zaborcza przyjaciółka, margrabina Traversi, zakochana w Metyldzie i zazdrosna o nią.
  4. Wciąż powtarzająca się Leonora, czasem znaczona pierwszą literą tego imienia, to Metylda; i inne imiona, to też najczęściej Metylda. Przyjaciółkę jej, wrogą mu i „przewrotną“ margrabinę Traversi, jeszcze w wiele lat potem napiętnuje Stendhal w Pustelni parmeńskiej.
  5. Mózg i pleć, serja trzecia; przedmowy do innych utworów Stendhala.
  6. Por. Trzęsawisko („Pijane dziecko we mgle“).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.