O krasnoludkach i o sierotce Marysi/II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

D

V.

Dobrze już było z południa, kiedy nasze Krasnoludki bez tchu prawie na skraj lasu przybieżawszy, rzuciły się na trawę, by wypocząć nieco.
Zwłaszcza Koszałek-Opałek srodze był zmęczony, gdyż ów łańcuszek, do którego cygan go przykuł, ocierał mu nogę nieznośnie i utrudniał kroki. Jęczał tedy i sykał z bólu uczony kronikarz, póki Podziomek między dwoma kamykami łańcuszka nie rozkuł i świeżą trawą nogi mu nie obwinął. Nie było to tak łatwo. Koszałek-Opałek bronił się z całej siły, utrzymując, że takie prostackie lekarstwo dobre dla chłopstwa, a nie dla uczonych mężów; gdy przecież ulgę poczuł, uciszył się niebawem.
Tymczasem Podziomek, spojrzawszy bacznie dokoła, wykrzyknął z radości:
— A wszak to ta sama polanka, gdzie mnie cygan pojmał!
— Hola! Jak tak, to tu i krupnik być musi!
Tu puścił się pędem ogniska przyduszonego szukać, i wprędce je znalazłszy, popiół rozgrzebał, chróstu przyłożył i dmuchać zaczął co siły. Rozżarzyły się węgle, po chróście iskry polatywać zaczęły, dym zwinął się wierzchem ogniska, aż wreszcie buchnął jasny, żywy płomień. W chwilę potem bulgotał w kociołku smakowity krupnik, którym podjadłszy sobie, obaj towarzysze zakurzyli fajki.
Upłynęło chwil kilka i już się do drogi zbierać trzeba było, kiedy Podziomek trącił coś twardego nogą i schyliwszy się, znalazł upuszczoną przez cygana drumlę, na której też zaraz grać począł.
Wyszedł z drumli głos cudny, aż rozbrzmiały echa, i zaraz w zaroślach ozwały się drozdy, zięby, sikorki, piegże i inne drobne ptactwo, jakby ukryta kapela, co tylko znaku czeka. Osobliwie szczyglik jeden zaśpiewał tak cudnie, iż drzewina owa, na której siadł, zaraz się kwiatem różowym okryła, a bratki polne, głogi i liliowe dzwonki zamieniły się nagle w skrzydlate dzieciątka, szepczące między sobą: „wiosna... wiosna... wiosna!”
Słuchał tego z radością Podziomek, drumlę od ust odjąwszy i na kiju się podparłszy, gdy wtem do owej pieśni, złożonej ze śpiewu ptasząt i szeptów kwiecia, zaczęła się mieszać jakaś nuta żałosna, zrazu daleka, potem coraz bliższa.
Zaraz też na skraj lasu wyszła wynędzniała, ubogo odziana kobieta, która, zbierając lebiodę, ocierała z łez oczy wychudzoną ręką, i mniemając, iż jest sama, śpiewała rzewnym głosem:

Oj, wiosna ci to, wiosna,
Oj, dola mi żałosna!

Oj, pusto już w komorze,
Oj, głodno i w oborze, hej!...

Rozległo się echo jękiem szerokim het, precz, po cichym lesie, a kobieta znów śpiewać zaczęła:

Na stole próżna miska,
Oj, piszczą jeść dzieciska!
Po łąkach kwitnie kwiecie,
A bieda ludzi gniecie!... hej!

I znów się rozległo echo w leśnej głuszy, a uboga zbieraczka lebiody śpiewała dalej:

Oj, w rosach słonko wstało,
Oj, we łzach mnie widziało,
Oj, w rosach dojdzie zorzy,
Oj, we łzach mnie położy! hej!...

Słuchał tego śpiewania Podziomek, a litość wzbierała w jego poczciwem sercu. Przypomniał sobie ową wiosnę spędzoną niegdyś na wsi, gdy chleba i mąki po chatach ubogich brakło, gdy matki zielskiem dzieci swe żywić musiały, gdy dobytek marniał bez paszy, a kto z otręb podpłomyk miał, ten się za szczęśliwego liczył. Więc kiedy echo pieśni też ucichło, westchnął i rzekł:
— Teraz wiem, że wiosna jest! Ptaki śpiewają, kwiat zakwita, a głodni ludzie płaczą.
A wtem przypomniał sobie, iż śmieci w Grocie Kryształowej zebrane zamieniają się na ziemi w pieniądze, i zcicha podszedłszy w to miejsce, gdzie kobiecina lebiodę zbierała, wywrócił obie kieszenie i pilnie je wytrząsać zaczął. Przytaiło się istotnie w nich nieco prochów, z których gdy na ziemię padły, blask żywy się rozszedł.
— Skarb! skarb! — zakrzyknęła kobieta, ujrzawszy srebrne pieniążki.
— Jezu miłosierny! Skarb! Toć nie pomrzem z głodu! Toć się obratujem z tej biedy! Jezu miłosierny!...
Zebrała garstkę pieniążków i padłszy na kolana, modlić się zaczęła rzewnym głosem:
— Nie opuściłeś Ty sierot! Nie zapomniałeś nędzy ubogiego! Nie osławiłeś w głodzie łaknącego! Żywicielu! Pocieszycielu! Ojcze nasz!
Tu zamilkła, a tylko łzy jasne, lecące z wzniesionych w niebo oczu, przemawiały za nią. Czego słuchając i na co patrząc, Podziomek też oczy pięścią wycierać zaczął i do płaczu się wykrzywił.
Aż kiedy kobieta, ucałowawszy pokornie ziemię, wstała i w las poszła, rzecze Podziomek.
— Nie mamy tu co dłużej popasać. Wiosna jak wół! Trzeba nam prędko z wieścią do króla wracać!
Jeszcze to mówił, kiedy usłyszy, dudni coś po drodze. Spojrzy, a to ów cygan, co ich na jarmark wodził, po kociołek i drumlę wraca.
Więc zaraz kija sękatego z ziemi podniósł, żeby się cyganowi obronić, gdyby tu wrócił przypadkiem.
Zerwie się i Koszałek-Opałek i już uciekać chce, kiedy go Podziomek za rękaw chwyci i rzecze:
— Nie bój się, uczony mężu! Wodził on nas, powiedziem my jego! Toć w księdze twojej stało, że w nagłej trwodze małe Krasnoludki w wielkich Krasnoludów zamienić się mogą! Jakże to uczynić?
Ale Koszałek-Opałek tak zębami szczękał ze strachu, że i słowa przemówić nie mógł.
— Prędzej, prędzej! — wołał Podziomek.
A już cygan do polanki dobiegał.
— Trze... trze... trzeba... — bełkotał Koszałek, dygocąc jak w febrze — trzeba na... naz... nazwać... rzecz wielką! jaknajwiększą...
A wtem ich cygan spostrzegł i zakrzyknął:
— A, tuście mi, ptaszki! Czekajcie, odpłacę ja wam teraz!
— Góra! — zawołał Podziomek drżącym trochę głosem. Ale się nawet na pół cala nie podniósł.<br — Mą... mą... mądrość! — wybełkotał Koszałek-Opałek. Ale i to nic nie pomogło.
— Siła! — zakrzyknął Podziomek, w najwyższej trwodze, bo już cygan rękę na nim kładł. Ale jak był, tak pozostał małym.
A wtem rozległ się w powietrzu głos cichy, jakby wiatr między drzewami zagadał:
..... Miłosierdzie!
Echo to było, od słów ubogiej kobiety odbite, która szła lasem, wielbiąc miłosierdzie boże.
Lecz kiedy się ten głos rozległ, zbladł cygan i stanął jak wryty.
Małe Krasnoludki zaczęły mu w oczach rość, rość, a cygan cofał się... cofał, szepcąc zbielałemi ze strachu ustami:
— Zgiń, przepadnij, maro!... zgiń, przepadnij...
Tymczasem Krasnoludki przerosły go o głowę, przerosły o dwie, o trzy, aż zrównawszy się z borowemi sosnami, stały przed nim groźne, potężne, olbrzymie, tak że ów cygan wydawał się przy nich jak karzeł.
Rzucił się tedy przed niemi na ziemię i złożywszy ręce, wołać zaczął:

— Darujcie, jasne pany! Darujcie wielkomożne pany! Ja myślał, że wy małpy, a wy czarodzieje! Darujcie cyganowi, jasne wielkoludy!

Nasrożył brwi na to, w olbrzyma zmieniony Podziomek, i grubym głosem rzecze:
No, może to być, bom dziś łaskaw! Ale nas przez bór i przez rzekę do groty naszej nieś! A niech się który conajmniej utrzęsie, albo o gałąź drapnie, albo buty zamoczy, to cię w szkapę żydowską zamienię! O wikcie też pamiętać masz! Dużo ma być jadła na każdy czas i dobrego! A co to ci tam z torby sterczy?
Okazało się, że z torby sterczał placek ze straganu porwany, pasek słoniny wędzonej i serek.
— Mało! bardzo mało!... Zupełnie mało!... — burczał, dobywając zapasy te, Podziomek.
Ale cygan, z ziemi nie wstając, wołał:
— Niechże już lepiej odrazu zostanę żydowską szkapą, jak mam takich dwóch drabów, jak jasne pany, dźwigać i jeszcze ich dobrem jadłem paść. Czy tak, czy siak, jedna zguba moja!
Tu zaczął jęczeć i szlochać.
Ale echo, odbijając się od drzewa do drzewa w boru, ucichało i rozpływało się zwolna, a jednocześnie oba wielkoludy maleć i zniżać się zaczęły.
Wtedy Podziomek rzekł:
— No, nie bój się, cyganie! Wstań! Widziałeś moc i siłę naszą, to dość! Teraz znów oto zamieniamy się w drobnych Krasnoludków, a tak poniesiesz nas łatwo. Tylko jedzenia fasuj dużo! Jak najwięcej! Tyle, co dla dużych!
Podniósł głowę cygan, patrzy, a przed nim karliki małe. Więc ich zacznie całować po rękach, śmiejąc się i płacząc razem, poczem ich sobie na ramionach posadził, a gdy podjedli i zakurzyli fajki, w drogę z nimi ruszył.
Niósł ich tak do wieczora, niósł przez noc, iż jasna od pełni księżycowej była, a choć mu nogi zemdlały, poskarżyć się nie śmiał, żeby się czarodzieje owe mocne, za jakich Krasnoludków miał, znów nie zamieniły w olbrzymów.
Co gorsza, i z owego chleba i sera mało co mu się dostało, bo Podziomek raz wraz do torby sięgał, a jadł, tak, że cały napęczniał jak bania. Ciężył też nieznośnie cyganowi, tak, że go ów raz wraz z ramienia na ramię przesadzając, z Koszałkiem mieniał, żadną miarą nie mogąc owego cierpnięcia w karku wytrzymać, jakie mu Podziomek sprawiał.
Na drugie południe stanęli wreszcie u wejścia do Kryształowej Groty, które wszakże kamieniem zawalone było tak, iż tylko niewielka zostawała szpara, tyle właśnie, ile na przepuszczenie jednego Krasnoludka trzeba było. Koszałek-Opałek jak nic byłby się tam zmieścił: wiadoma to rzecz, iż uczeni kronikarze zazwyczaj są chudzi. Ale Podziomek tak się wypasł na wyprawie swojej, że ani myśleć mógł o wejściu tą szparą do groty. Przymierzył się jednym bokiem, przymierzył drugim — na nic. Krzyknie tedy na cygana:
— Hej, cygan! Nie widzisz, że ten kamień urósł i to wejście zawalił, gdziem dawniej luzem chadzał? Odwal mi go z drogi!
Ale w cygana zaczęła wstępować otucha, bo u kresu będąc, mniej strachu doznawał. Rzecze tedy:
— Wielkomożny dobrodzieju! Będzie tak, jak każesz! Ale chciałbym się zobaczyć z drumlą moją. Toć cygan bez drumli, jako dziad bez jeża. Służyłem wiernie jasnym panom, więc o swoje proszę.
Dobył tedy Podziomek drumli i mówi:
— Cygańska to rzecz, zawsze coś wycyganić w ostatku! Odwalaj kamień w mig, bo mi do króla pilno!
Natężył się cygan, kamień barami podparł i tak go silnie pchnął, że się głaz razem z drumlą i z cyganem het precz w dolinę potoczył!
Buchnął dzień jasny do groty wielkiemi snopami ciepła i światłości, a na krzyk zstępującego Podziomka:
— Witajcie bracia!
Odhuknęły setne głosy:
— Słońce! słońce! słońce!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.