O krasnoludkach i o sierotce Marysi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wyprawa Podziomka.



I.

 Tymczasem zapasy pożywienia tak się wyczerpały w Kryształowej Grocie, że na jednego Krasnoludka dawano na dzień niecałe trzy ziarnka grochu. Przychodziło stąd oczywiście do różnych kłótni i do bójek nawet, jak zwykle bywa tam, gdzie jest i głodno i chłodno.
Nie było dnia, żeby w Grocie nie zrobiła się jakaś awantura.
To Biedronek z Żagiewką się poczubił, to Pietrzyk z Kozubkiem, to Słomiaczek z Purchawką, to znów wszyscy razem, póki Mikuła i Pakuła, co w grocie strażnikami byli, nie zabrali całej kompanii do kozy.
Ale najbardziej hałasował i przykrzył sobie te ciężkie czasy Podziomek. Jadł za czterech, a ciągle narzekał, że głodny.
Ten Podziomek miał niegdyś osobliwy przypadek.
Trzeba wiedzieć, że Krasnoludki niezawsze pod ziemią siedzą. Chętnie mieszkają we wsi, to pod zapieckiem, to pod progiem chaty, a gdzie gospodyni niedbała, gdzie garnki nie nakryte, łupiny nie wymiecione, przędza byle gdzie leży, ser nie wyciśnięty w porę, pomyje nie wylane, drób nie policzony, — to figlarze Krasnoludki much natopią w barszczu, śmiecie z kątów na środek izby wymiotą, twarogu ujedzą, nici na motowidle splączą, kury z kojca wypuszczą, cebrzyk przewrócą, — co mogą, to napsocą, i dalej pod zapiecek!
Kiedy gospodyni dzieciątko w kolebce zostawi, a sama na plotki do sąsiadek bieży, zaraz Krasnoludki dziecko takie zamienią, swoje podrzucą, a to chwycą, u siebie wychowają i służyć sobie każą.
Taki podrzucony Krasnoludek nie rośnie, tylko mu głowa coraz większa i cięższa się robi, a tak jest łakomy, że go niczem nasycić nie można.
Miała raz jedna baba we wsi małego Jaśka. Śliczny był chłopaczek.
Włoski jak lenek, oczęta jak chabry, ustka jak poziomka. A zdrów był i wesoły, niby rybka w wodzie. Już to musiało mu coś bardzo dolegać, jeśli zapłakał czasem; a choć dopiero pół roku żył na świecie, uśmiechał się do matki, wyciągał rączyny i tak się trzepotał, jak ptaszek.
Ale matka rzadko kiedy przy nim posiedziała, tylko raz wraz do sąsiadek na gawędy biegła. Tu stanie, tam siądzie, a jak się zagada, to i o garnkach niepomytych i o chustach niepopranych, o wszystkiem przy owem gadaniu zapomni, nawet o Jaśku.
Wpadły raz Krasnoludki do izby, patrzą: drzwi otwarte, gospodyni niema, prosięta po kątach ryją, a dziecko w kołysce płacze.
Zaraz je chwycili, do swego podziemia zanieśli, a swego Podziomka, brodę mu pięknie zgoliwszy, w kolebkę włożyli.
Przychodzi matka, patrzy, co za dziecko takie? Głowa jak dynia, twarz pomarszczona, oczy na wierzchu, a nogi krótkie, jakby u kaczęcia.
Przelękła się baba.
— Tfu! Na psa urok! — mówi i oczy przeciera, bo myśli, że jej się tak tylko wydaje.
A ten jak nie wrzaśnie: — jeść!
— Jaśku! — mówi matka — Jaśku! — a on patrzy tylko na nią z podełba i krzyczy: jeść i jeść!
Nakarmiła go, ukołysała, myśli: spać będzie. Ale gdzietam! Ledwie baba na krok od kołyski, ten w krzyk: jeść i jeść!
Było tego do wieczora jeszcze z dziesięć razy. Zachodzi baba w głowę, co się dziecku stało, że taki nienajadek z niego, ale się domyśleć nie może. Włożyła mu w jedną rękę kawał chleba, w drugą marchew — no, usnął jakoś.
Ale nazajutrz, skoro świt, to samo: jeść i jeść!
— A czy cię wilk ślepiami obświecił, że się też najeść nie możesz! — myśli baba, karmiąc go, a precz się dziwuje, co za odmiana taka! Toć ten Jaśko dotąd jadł tyle, że i za wróbelka nie pojadł, a teraz głodny ciągle.
Nic, tylko przy kołysce stój i do gąbki mu podawaj. Łyka jak stary, wytrzeszcza oczy jak żaba, ze wszystkiem inszy, jakby nie ten sam.
Przeszło tak kilka dni, przeszedł tydzień. Aż tu widzi baba, że co w garnku zostawi, czy klusków, czy grochu, a wyjdzie z izby, to zaraz jej wszystko coś pozjada.
— Co takiego się tu dzieje? — mówi baba i aż w głowę od dziwu zachodzi.
Myślała, że kot. Obiła kota, do komory go zamknęła, — poszła. Wraca, a tu garnki puste, rynka wylizana, z okrasy nic nie zostało.
Idzie do komory, patrzy: kot siedzi, jak siedział, a miauczy okrutnie, bo mu aż boki wpadły, taki głodny. Widzi baba, że nie kot, więc Kruczek chyba!

A miała przy chałupie czarnego psiaka, co się Kruczek wabił. Nuż go okładać kijem. Psiak skomli, bo mu się krzywda dzieje: ból w kościach nieznośny, sień zamknięta, uciec niema kędy, a baba co go grzmotnie, to krzyczy: „A nie rusz! a wara!” Kręci się Kruczek, piszczy, radby się w ziemię schować, aż się baba zmachała i kij cisnęła. Tak dopieroż Kruczek niebożę ogon pod siebie, a skomląc okrutnie, do obórki się powlókł — i tam obite boki lizał do wieczora.
Nazajutrz baba i kota i Kruczka w komorze zamyka, garnki w piec wstawia i do sąsiadki idzie.
Posiedziała trochę u sąsiadki, pogadała, wraca, a tu sądny dzień w chałupie!
Kot z psem drą się w komorze tak, że aż sierść pod pułapem lata, a w izbie piec otwarty, garnki próżne, rynka wylizana z omasty, jakby ją kto umył, a dzieciak w kołysce krzyczy, aż się rozlega!
Chwyciła się baba za głowę z wielkiego frasunku, ale ją zaraz potem złość wzięła, więc tylko pięść o pięść trzasnąwszy, mówi:
— Czekajże, zła psoto! Już ja cię upatrzę!
I cała w myślach do kołyski podeszła, bo ów podrzutek darł się w niebogłosy.
Karmi go biedne matczysko, a łzy jej kapią z oczu, gdy na dziecko spojrzy: tak jej się Jaśko odmienił! Dawniej z nim przed chatą siadała na progu, a kto przeszedł, to chwalił, jako że takiego dziecka daleko było szukać.
Teraz go ludziom pokazać nie śmie, takie się zrobiło poczwarne straszydło.
Nie uśmiechnie się, nie zagwarzy, rączek do matczynych korali nie wyciągnie, tylko leży odęte, namarszczone, łyse, jakby co starego.
Rość też nie rośnie, tylko ta głowa wielka i ciężka sterczy mu jak dynia.
Istna pokraka!
Już mu i urok odczyniała, trzy węgielki żarzące, trzy kruszyny chleba na wodę rzucając; już go i w hebdzie kąpała, które to ziele od złych oczu bardzo jest pomocne; już go i baźkami z kwietniowej palmy okadzała, i wiórzyskiem z wypróchniałej wierzby, co na rozstaju rosła, — nic nie pomogło.
A tu teraz w dodatku taka utrata! Nagotuje jadła, jakby na dwóch chłopów, a wychyli się z izby, to i na nią jedną w garnku nie zostanie.
— Dzieciak, jak dzieciak, — mówiła rozżalona kobieta, — wola i dopust Boży! Ale co tego wyjadania, to nie daruję! Żeby nie wiedzieć co — nie daruję!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.