O czym szumią wierzby/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX
OGÓLNA WĘDRÓWKA

Szczur nie mógł sobie znaleźć miejsca i sam nie wiedział dokładnie dlaczego. Wspaniałe lato było jeszcze na pozór w pełnym rozkwicie i choć na uprawnych polach złoto zastąpiło zieleń, choć ścierniska czerwieniły się a w lesie widniały tu i ówdzie jaskrawe rude plamy — światło, ciepło i barwa trwały wciąż nie zmienione. Żadne mroźne zwiastuny nie zapowiadały kończącego się roku. Lecz chór, który wyśpiewywał bezustannie w sadach i żywopłotach, zmniejszył się i zaledwie kilku niezmordowanych wykonawców nuciło pieśń wieczorną; wróble rozpanoszyły się znowu, a w powietrzu czuć było zmianę i wyjazdy. Kukułka, ma się rozumieć, dawno już zamilkła; ale brakowało również wielu innych pierzastych przyjaciół, stanowiących przez szereg miesięcy część znanego krajobrazu i jego małego społeczeństwa; szeregi kurczyły się rzekłbyś z każdym dniem. Szczur, który zawsze śledził za ruchem skrzydlatych istot, zauważył, iż kierunek tego ruchu prawie codziennie skłania się bardziej ku południowi; a nawet gdy nocą leżał w łóżku, zdawało mu się, że słyszy w ciemności nad głową szelest i drganie niecierpliwych skrzydeł posłusznych niezłomnemu nakazowi.
Wielki Hotel przyrody, tak jak i każdy inny, ma swoje sezony. Gdy goście pakują się kolejno, płacą i odjeżdżają, a liczba osób przy „table d hôte” zmniejsza się podczas każdego jedzenia; gdy się cały szereg pokojów zamyka; gdy się zdejmuje dywany i odprawia kelnerów, ci goście, którzy pozostają „en pension” do pełnego rozkwitu przyszłorocznega sezonu, nie mogą ustrzec się pewnego wpływu, jaki wywierają na nich te odloty i pożegnania, te namiętne dyskusje a projektach, o drogach do przebycia i nowych kwaterach, i to codzienne ubywanie miłych kompanów; stałych gości opanowuje niepokój, przygnębienie, stają się zgryźliwi. Po co ta chęć odmiany? Dlaczego nie pozostać tutaj spokojnie razem z nami i bawić się wesoło? Nie wiecie jak wygląda ten hotel po sezonie, nie wyobrażacie sobie jak się dobrze bawimy w naszym kółku, my, co pozostajemy przez cały okrągły, interesujący rok. To wszystka prawda, niewątpliwie, odpowiadają podróżnicy; zazdrościmy wam — może zostaniemy innego roku — ale teraz mamy zobowiązania — omnibus stoi przed drzwiami — już czas na nas. Wyjeżdżają, uśmiechając się i kiwając głowami, a stali goście odczuwają ich brak i czują żal do nich.
Szczur należał do zwierząt, co potrafią sobie wystarczyć, był przywiązany do ziemi, i choć inni odchodzili — zostawał na miejscu, a jednak to co było w powietrzu, nie uchodziło jego uwagi i nie pozostawało bez wpływu. Trudno było wziąć się poważnie do jakiejś roboty wobec tego skrzydlatego ruchu.
Szczur opuścił brzeg Rzeki, gdzie gęste szuwary wznosiły się wysoko nad opadającą już wodą o leniwo toczącym się nurcie i poszedł w głąb lądu; minął parę pastwisk wyschniętych i pokrytych pyłem i zapuścił się w królestwo żółtej, sfalowanej, szemrzącej pszenicy, której ruchy były spokojne a szepty ciche. Lubił częste wędrówki wśród lasu sztywnych, silnych łodyg, co podtrzymywały nad jego łebkiem swe własne złociste niebo — tańczące, rozmigotane i łagodnie rozgwarzone — lub pochylały się gwałtownie pod przelotnym wiatrem i prostowały się nagle z wesołym śmiechem. Szczur miał tu także licznych małych przyjaciół, tworzących odrębne społeczeństwo, którego członkowie wiedli bujne, czynne życie, a mimo to znajdowali zawsze wolną chwilę aby poplotkować z gościem i udzielić mu nowin. Lecz dziś zdawało się że myszy polne są czymś zaprzątnięte, choć grzecznie Szczura przyjęły. Jedne pilnie kopały tunele, inne zbierały się po kilka i oglądały plany i rysunki niewielkich mieszkań, wygodnych, przyjemnie rozplanowanych i położonych w bliskości składów. Jeszcze inne wyciągały zakurzone kufry i kosze, lub pogrążone były po uszy w pakowaniu dobytku. Wszędzie wkoło pszenica, owies, jęczmień i orzechy leżały w stosach lub snopach gotowe do transportu.
— Przyszedł nasz stary Szczur — zawołały myszy na jego widok. — Chodź nam pomóc, Szczurze, nie stój bezczynnie!
— Cóż to za zabawa? — spytał Szczur surowo — wszak wiecie, że nie czas teraz myśleć o zimowych kwaterach, jeszcze do tego daleko.
— Wiemy, wiemy — odrzekła dość bezczelnie jedna z polnych myszy. Ale zawsze lepiej o wszystkim pomyśleć zawczasu, prawda? Musimy koniecznie zabrać stąd meble, i rzeczy, i zapasy, nim te ohydne maszyny zaczną szczękać po polach; a przytym, jak wiesz, bardzo szybko rozchwytują obecnie lepsze mieszkania i o ile się spóźnimy, będziemy musiały zadowolić się byle czym; a zresztą trzeba zwykle przeprowadzać gruntowny remont przed wprowadzeniem się. Wiemy naturalnie, że jest jeszcze dużo czasu, to tylko taki sobie początek.
— Et, co tam! — rzekł Szczur. — Cudowny dziś dzień, chodźcie, przejedziemy się łodzią, albo pójdziemy na spacer wzdłuż płotów, czy na piknik do lasu, albo coś w tym rodzaju.
— Chyba nie dziś, dziękuję ci — odrzekła śpiesznie polna mysz. — Może kiedyindziej, jak będziemy miały więcej czasu.
Szczur parsknął pogardliwie, zawrócił chcąc odejść, potknął się o pudełko od kapeluszy i upadł, mrucząc pod nosem dosadne wyrazy.
— Gdy kto uważa i patrzy gdzie stawia łapki — rzekła oschłym tonem jedna z polnych myszy — niema obawy aby się potknął i w dodatku tak się zapomniał. Ostrożnie, Szczurze, tu stoi kosz. Najlepiej sobie usiądź. Może za parę godzin będziemy miały czas tobą się zająć.
— Nie zdaje mi się abyście miały „czas” jak to nazywasz — przed Bożym Narodzeniem — odparł Szczur zgryźliwie, torując sobie drogę przez pole.
Powrócił dość chmurny do swojej Rzeki, która nie pakowała się nigdy i nie odlatywała na zimowe leże.
Wśród wikliny okalającej brzeg spostrzegł siedzącą jaskółkę, niebawem przyłączyła się do niej druga, a po chwili trzecia. Ptaszki rozmawiały cicho i z zajęciem, przeskakując wciąż niespokojnie z gałęzi na gałązkę.
— Co, już? — spytał Szczur podchodząc ku nim. — Co za gwałt? Przecież to wprost śmieszne!
— O, jeszcze nie wyruszamy, jeśli o to ci chodzi — odparła pierwsza jaskółka — robimy tylko plany i projekty. Omawiamy naszą wędrówkę, rozumiesz, zastanawiamy się, jaką drogę obrać tego roku, gdzie się zatrzymać i tak dalej. To stanowi połowę przyjemności.
— Przyjemności? — powtórzył Szczur. — Otóż tego wcale nie rozumiem. Jeśli już musicie opuścić tę miłą miejscowość i przyjaciół, którzy będą za wami tęsknili, i wasze wygodne domki, gdzieście się dopiero co wprowadziły, nie wątpię, że gdy wybije godzina, stawicie czoło kłopotom, niewygodom, zmianom, i nowym warunkom i będziecie usiłowały ukryć, jaką wam to sprawia przykrość. Ale omawiać to, a nawet o tym myśleć, póki nie zajdzie istotna potrzeba...
— Ty tego nie rozumiesz, to rzecz naturalna — powiedziała druga jaskółka. — Naprzód czujemy w sobie jakby słodki niepokój; potem jedno po drugim wracają wspomnienia, niby gołębie do gołębnika, trzepocą nocą w naszych snach a we dnie fruwają z nami gdy zataczamy kręgi. Pragniemy gorąco rozpytywać się siebie nawzajem, porównywać nasze zapiski i upewnić się o rzeczywistości tego wszystkiego, gdy potrochu przypominają się nam i wzywają nas zapachy, i dźwięki, i nazwy dawno zapomnianych miejscowości.
— Czy nie mogłybyście zostać w tym roku? — proponował smętnie Szczur Wodny. — Będziemy się wszyscy usilnie starali, aby wam było dobrze. Nie macie pojęcia, jak przyjemnie spędzamy czas, gdy jesteście daleko.
— Spróbowałam „zostać” jednego roku — odpowiedziała trzecia jaskółka. — Przywiązałam się tak serdecznie do tej miejscowości, że kiedy nadeszła pora, ociągałam się i pozwoliłam innym odlecieć bezemnie. Przez kilka tygodni było mi jako tako, ale później! Te męczące, długie noce i zimne bezsłoneczne dni! To powietrze chłodne, przenikliwe gdzie nie było ani jednego owadu! Nie, okazało się że to na nic; opuściła mię odwaga, i pewnej zimnej, burzliwej nocy odfrunęłam, starając się lecieć środkiem lądu ze względu na wschodnie wiatry. Gęsty śnieg sypał, gdy znalazłam się nad przełęczami wysokich gór i musiałam porządnie się namęczyć nim zdołałam przedostać się na drugą stronę; ale nie zapomnę nigdy rozkosznego uczucia, kiedy gorące słońce grzało mi plecy, a ja zlatywałam ku jeziorom, które spoczywały pode mną, niebieskie i spokojne. A jak mi smakował pierwszy tłusty owad! Przeszłość wydała mi się złym snem; przyszłość wyglądała jak szczęśliwe wakacje. Leciałam na południe przez długie, długie dni, leniwie ociągając się jak tylko śmiałam najdłużej, lecz miałam zawsze na myśli zew! Nie, po tym ostrzeżeniu nieposłuszeństwo nie przyszło mi już nigdy do głowy.
— Ach, zew południa, zew południa! — zaświergotały marząco dwie inne jaskółki. — Te śpiewy, te barwy, i blask powietrza! Czy pamiętacie...
Zapominając o Szczurze, zaczęły namiętnie zagłębiać się we wspomnieniach, a Szczur oczarowany słuchał z bijącym sercem. Uświadomił sobie, że i w nim zadzwięczała wreszcie struna drzemiąca dotychczas, której istnienia nie podejrzewał. Zwykły szczebiot ptaków, kierujących się na południe, ich bezbarwne opowiadania zdołały jednak obudzić nieznane, gwałtowne uczucie, które go nawskroś przeniknęło; cóżby to było, gdyby choć przez chwilę poznał rzeczywistość, — gdyby poczuł namiętne dotknięcie prawdziwego słońca południa, tchnienie autentycznego południowego zapachu? Zamknął oczy i przez chwilę ośmielił się oddać w pełni marzeniom, a kiedy znów oczy otworzył, Rzeka wydała mu się chłodna, jakby ze stali, a pola szare i smutne. Lecz zaraz wierne serce Szczura zaczęło wyrzucać zdradę jego słabszemu drugiemu „ja”.
— W takim razie — spytał zazdrośnie — dlaczego wogóle wracacie? Co was przyciąga do tej ubogiej, szarej krainy?
— Czy myślisz — powiedziała pierwsza jaskółka — że w odpowiedniej porze nie dochodzi do nas zew z tego kraju? Wzywa nas soczysta trawa na łąkach, wilgotne sady, nagrzane stawy pełne owadów, pasące się krowy, sianokosy i wszystkie budynki folwarczne skupione wkoło „Domu o idealnym okapie”.
— Czy myślisz — spytała druga jaskółka — że jesteś jedynym żywym stworzeniem, które tęskni namiętnie za głosem kukułki?
— W swoim czasie — wtrąciła trzecia jaskółka — będziemy znowu marzyły o cichych grążelach co się unoszą na powierzchni angielskich wód. Ale dziś wszystko to wydaje się nam blade, niewyraźne i bardzo dalekie. Teraz krew krąży w nas żywo pod takt innej muzyki.
Jaskółki zaczęły znowu między sobą świergotać a tym razem szczebiotały upajająco o fioletowych rzekach, rudych piaskach i murach, po których pełzają jaszczurki.
Szczur nie mógł znaleźć sobie miejsca; wdrapał się po pochyłości, co się wznosiła łagodnie na północnym brzegu Rzeki; położył się i patrzył w stronę pierścienia wzgórz, które zamykały widok na południe. Te wzgórza stanowiły dotychczas kres jego widnokręgu, tworzyły granicę poza którą nie było nic, coby chciał widzieć lub poznać. Dziś, gdy spoglądał na południe z nowym pragnieniem w sercu, jasne niebo nad niskim, długim zarysem wzgórz zdawało się drgać od obietnic; dziś to co niewidoczne stało się wszystkim, to co nieznane było jedynym rzeczywistym faktem w życiu. Nicość przeniosła się teraz na tę stronę wzgórz, a po drugiej stronie rozłożyła się barwna, urozmaicona panorama, którą widział jasno wewnętrznym wzrokiem. Jakie tam morza szmaragdowe, rozkołysane, spienione! Jakie wybrzeża, gdzie jaśnieją białe wille na tle oliwnych lasów! Jakie ciche przystanie, zatłoczone pięknymi statkami, które płyną do fioletowych wysp porośniętych winem i egzotycznymi krzewami, wysp osadzonych nisko na sennych wodach!
Szczur wstał i zeszedł znowu nad Rzekę, a potem zmienił zdanie, udał się na skraj zakurzonej drogi i usiadł w chłodzie, w cieniu okalającego ją gęstego, splątanego żywopłotu. Zatopił się w rozmyślaniach nad asfaltowaną szosą i cudownym światem, do którego wiodła, a także nad wszystkimi wędrowcami co po niej kroczyli, nad wypadkami i przygodami, których poszukiwali lub które im się zdarzyły nieoczekiwanie tam — za wzgórzami — daleko!
Wtem posłyszał kroki; na drodze ukazała się postać znużonego wędrowca — był to szczur i to szczur mocno zakurzony. Doszedłszy do Szczura Wodnego, podróżny skłonił się uprzejmie w sposób zatrącający zlekka cudzoziemszczyzną, zawahał się chwilę a potem z miłym uśmiechem zeszedł z gościńca i usiadł na chłodnej murawie obok Szczura Wodnego. Wydawał się zmęczony, więc Szczur Wodny pozwolił mu odpocząć, nie rozpytując go o nic, rozumiał bowiem coś niecoś z tego co się działo w przybyszu; wiedział także jaką wagę przywiązują często zwierzęta do towarzystwa milczącego kolegi; mogą wówczas rozprężyć znużone muskuły a tylko ich umysł pracuje.
Wędrowiec był szczupły, o ramionach nieco przygarbionych, o długich, chudych łapkach i ostrych rysach, znaczonych licznymi zmarszczkami w kącikach oczu; w kształtnych dobrze osadzonych uszach widniały złote kolczyki. Miał na sobie płowiały granatowy trykot ręcznej roboty, wysmolone i mocno połatane spodnie, także granatowe, a na plecach niósł tobołek związany niebieską perkalową chustką.
Przybysz — po chwilowym odpoczynku — westchnął i rozejrzał się, węsząc.
— Ten zapach, który nam przyniosła ciepła bryza, to była koniczyna — zauważył — a z tyłu za nami słyszę krowy pasące się na trawie; dmuchają łagodnie między jedną zerwaną garścią a drugą. Zdaleka słychać żniwiarzy, a tam hen, na tle lasu, wznosi się niebieski dym z wioskowego komina. Gdzieś w pobliżu musi przepływać rzeka, słyszę krzyk wodnego ptactwa i odgaduję z twoich kształtów, że jesteś marynarzem słodkich wód. Wszystko wydaje się uśpione a jednak ruch nie ustaje. Prowadzisz stateczne życie, przyjacielu; bezwątpienia najlepsze w świecie, jeśli komu starczy na nie sił.
— Tak, to jedyne w świecie życie — odparł Szczur sennie bez zwykłego przekonania, płynącego z serca.
— Ja niezupełnie tak powiedziałem — odparł ostrożnie obcy — lecz to jest niewątpliwie najlepsze życie. Próbowałem nim żyć, więc wiem, co mówię. A ponieważ dopiero co zakosztowałem tego życia — przez całych sześć miesięcy — i wiem że jest najlepsze, siedzę tu zgłodniały z obolałymi łapkami i porzucam je, wędruję na południe, posłuszny staremu wezwaniu, wracam do dawnego życia, do życia, które jest moim i nie chce mnie wypuścić.
— Czyżby to był znowu jeden z tych wędrowców? — zastanowił się Szczur. — Skądże tak idziesz? — spytał. Nie śmiał zapytać dokąd wędrowiec dąży, zdawało mu się, że aż nadto dobrze wie, jaką dostanie odpowiedź.
— Z niewielkiej a przyjemnej zagrody — odparł krótko wędrowiec — położonej w tamtej stronie. — Łebkiem wskazał północ. — Ach, to nie ma znaczenia. Opływałem tam we wszystko czego mi było potrzeba — we wszystko czego mogłem od życia wymagać, a nawet więcej — i jestem tutaj i cieszy mnie to, cieszy że tu siedzę! Te mile drogi, które uszedłem, zbliżyły mnie do celu mych marzeń.
Utkwił błyszczące ślepki w horyzoncie i zdawał się nasłuchiwać czy nie pochwyci głosu, którego brakowało w tych śródlądowych polach, mimo iż rozbrzmiewały wesołą melodią pastwisk i zagród gospodarskich.
— Nie jesteś jednym z nas — rzekł Szczur Wodny — a także nie jesteś rolnikiem, ani nawet, o ile mogę sądzić, nie pochodzisz z tego kraju.
— Słusznie — odrzekł obcy. — Jestem marynarzem, a port, z którego pochodzę, zwie się Konstantynopol, choć i tam uważam się poniekąd za cudzoziemca, jeśli się tak można wyrazić. Musiałeś słyszeć o Konstantynopolu? Piękne to miasto, sławne, starożytne. Może słyszałeś także o Sygurdzie, królu Norwegów, który tam zawinął z sześćdziesięcioma okrętami i wraz ze swymi ludźmi jechał przez ulice przybrane na jego cześć w złoto i purpurę; a cesarz i cesarzowa ucztowali na jego statku. Gdy Sygurd wrócił do domu, wielu z jego ludzi zostało w Konstantynopolu i wstąpiło do przybocznej gwardii cesarza; mój pradziad, Norweg z urodzenia, został tam także na statku, który Sygurd ofiarował cesarzowi. Nic w tym dziwnego, pochodzimy z rodu marynarzy. Co do mnie, nie uważam za swoją ojczyznę miasta gdzie się urodziłem, równie dobry jest mi każdy inny port między Konstantynopolem a Rzeką Londyńską. Znam je wszystkie i one mnie znają. Czuję się jak u siebie w domu na bulwarze czy nabrzeżu, gdzie mnie wysadzą.
— Odbywasz prawdopodobnie długie podróże rzekł Szczur Wodny ze wzrastającym zainteresowaniem. — Spędzasz całe miesiące, nie widząc lądu... zapasy kończą się... wydzielają wodę porcjami... twój duch obcuje z potężnym oceanem i tak dalej?
— Ale gdzieżtam — odparł Szczur Morski ze szczerością. — Życie, które opisujesz, nie podobałoby mi się wcale. Zajmuję się handlem przybrzeżnym. Rzadko kiedy tracę ziemię z oczu. Wesołe chwile spędzane na lądzie podobają mi się niemniej od morskiej podróży. Ach te południowe porty! Ich zapach, światła, ich czar!
— Obrałeś, być może, najlepszą drogę — rzekł Szczur Wodny z lekkiem powątpiewaniem. — Opowiedz mi coś nie coś o owym handlu nadbrzeżnym, jeśli ciebie to nie nudzi. Jakie żniwo może tam zebrać dzielne zwierzę, aby w starszym wieku, siedząc przy kominku, móc ogrzewać się pięknymi wspomnieniami? Moje życie bowiem — muszę ci to wyznać — wydaje mi się dziś nieco ciasne i ograniczone.
— Ostatnia moja podróż — zaczął Szczur Morski — która zakończyła się wypadkowo w tym kraju, w związku z wielkimi nadziejami jakie pokładałem w śródlądowym folwarku, może służyć za przykład innych wypraw, a także zaprawdę za skrót mego niezmiernie barwnego żywota. Zaczęła się, jak zwykle, od kłopotów rodzinnych. Zaciągnąłem się z powodu rodzinnych niesnasek na mały handlowy statek, jadący z Konstantynopola przez klasyczne morza — których każda fala drga nieśmiertelnym wspomnieniem — do wysp greckich i na Wschód. Były to złote dni i wonne noce. Zawijaliśmy wciąż do nowych portów a wszędzie spotykałem starych przyjaciół. Przesypiałem upalne dni w chłodnej świątyni lub w ruinach cysterny, a po zachodzie słońca śpiewaliśmy i ucztowaliśmy pod wielkimi gwiazdami osadzonymi na aksamitnym niebie. Potem płynęliśmy brzegiem Adriatyku, gdzie ziemia nurza się w powietrzu z bursztynu, róży i akwamaryny; zawijaliśmy do obszernych portów otoczonych lądem, włóczyliśmy się po starodawnych sławnych miastach, aż wreszcie pewnego ranka, gdy słońce wschodziło za nami iście po królewsku, wpłynęliśmy szlakiem ze złota do Wenecji. O, Wenecja to piękne miasto, szczur może tam wygodnie spacerować i zabawiać się; a znużony wędrówką, może nocą zasiąść do uczty z przyjaciółmi na brzegu Canale Grande. Pełno tam pieśni w powietrzu a na niebie pełno gwiazd; światła błyszczą i migocą, odbijając się w gładkich stalowych dziobach rozkołysanych gondoli, a tych gondoli takie jest mnóstwo, że możnaby po nich przejść z końca w koniec kanału. I co za jedzenie! Czy lubisz skorupiaki? Ale nie będziemy się teraz nad tym zastanawiali.
Umilkł na chwilę; a Szczur Wodny, oczarowany i także milczący, pływał w marzeniu po kanałach i słyszał widmo pieśni rozbrzmiewającej dźwięcznie wśród szarych, mglistych murów omywanych chlupotaniem fal.
— Pożeglowaliśmy wreszcie na południe — podjął Szczur Morski — wzdłuż włoskich wybrzeży aż do Palermo; tam porzuciłem statek i puściłem się na daleką rozkoszną wycieczkę lądową. Nie trzymam się nigdy długo jednego statku, to wyrabia ciasnotę pojęć i stronniczość; przytym Sycylia jest jednym z moich ulubionych terenów myśliwskich. Znam wszystkich na tej wyspie, a tamtejsze obyczaje mi odpowiadają. Spędziłem długie i wesołe tygodnie na wsi u przyjaciół, a gdy znów mię nawiedził niepokój, skorzystałem ze statku, który płynął z towarem na Sardynię i Korsykę, i z radością poczułem na pyszczku powiew morski i bryzgi fal.
— A czy tam na dole w ładowni — bo tak to zwiecie, o ile się nie mylę — nie jest bardzo gorąco i duszno? — spytał Szczur Wodny.
Marynarz spojrzał na niego i rzekłbyś mrugnął porozumiewawczo.
— Jestem starym wilkiem morskim — powiedział z prostotą — wystarcza mi kabina kapitana.
— W każdym razie to ciężkie życie — mruknął Szczur Wodny, głęboko pogrążony w myślach.
— Dla załogi jest niewątpliwie ciężkie — odparł marynarz z powagą i znów jakby mrugnął znacząco.
— Na Korsyce — ciągnął dalej — wsiadłem na statek, który wiózł wino na kontynent. Wieczorem zawinęliśmy do Alassio, wyciągnęliśmy beczki z winem i spuściliśmy je na wodę, powiązawszy długą liną. Potem załoga wsiadła do łodzi i śpiewając, wiosłowała w stronę brzegu; ciągnęła za sobą długi sznur beczek, które zderzały się; były podobne do stada delfinów. Na piasku czekały konie; rozwiozły beczki, drapiąc się dzielnie pod górę z tupotem i hałasem po stromych uliczkach małego miasta. Gdy już odstawiliśmy ostatnią beczkę, poszliśmy odpocząć, orzeźwić się i siedzieliśmy długo w noc, pijąc z przyjaciółmi. Następnego ranka wyruszyłem na krótki wypoczynek do rozległych oliwnych lasów; na razie miałem dość wysp, a że nieźle zarobiłem w portach i na statkach, pędziłem leniwe życie wśród wieśniaków; leżąc, przyglądałem się jak pracują, lub wyciągnąwszy się gdzieś na wyżynie, patrzyłem w dół na niebieskie morze Śródziemne. I ostatecznie krótkimi etapami, poczęści piechotą a poczęści morzem, dotarłem do Marsylii; spotkałem się z dawnymi kolegami marynarzami, zwiedziłem wielkie dalekobieżne statki i ucztowałem znowu. Wspomniałem ci już o skorupiakach; czasami śnię o marsylskich skorupiakach i budzę się z płaczem!
— Przypomina mi to — odezwał się uprzejmie Szczur Wodny — że napomykałeś coś o głodzie. Należało już wcześniej tę sprawę poruszyć. Zostaniesz oczywiście i zjeść ze mną drugie śniadanie, prawda? Moja nora jest bardzo blisko, a to już minęła dwunasta, czym chata bogata tym rada.
— Bardzo to uprzejmie z twojej strony, całkiem po bratersku — odpowiedział Szczur Morski. — Byłem głodny gdy tu usiadłem a od chwili kiedy niebacznie wspomniałem skorupiaki głód szarpie mi wnętrzności. Czy nie mógłbyś przynieść tutaj śniadania? Niezbyt lubię wchodzić pod strzechę, chyba w razie koniecznej potrzeby; podczas jedzenia mógłbym opowiedzieć ci jeszcze coś nie coś o moich podróżach i o miłym życiu, jakie pędzę — dla mnie to życie jest w każdym razie bardzo miłe, a sądząc po uwadze, z jaką mnie słuchasz, myślę że i tobie wydaje się godne pochwały; jeśli zaś wejdziemy pod dach, jest dziewięćdziesiąt szans na sto, że zasnę.
— Doskonały to pomysł zaiste — zgodził się Szczur Wodny i pośpieszył do swojej nory. Wydostał koszyk i zapakował weń skromne śniadanie; pomny na pochodzenie i gusta cudzoziemca, pamiętał aby wziąć metr długiego francuskiego chleba, kiełbasę zalatującą czosnkiem, ser, który niemal że szedł piechotą i oplataną flaszkę o długiej szyjce, zawierającą słońce zlane w butelkę i przechowane na dalekim południu. Tak obładowany wrócił jak tylko mógł najprędzej i zarumienił się z radości, posłyszawszy słowa uznania, jakich stary wilk morski nie szczędził jego smakowi i znawstwu, gdy razem rozpakowali kosz i rozłożyli jego zawartość na przydrożnej trawie.
Szczur Morski zaspokoiwszy pierwszy głód, podjął dalej historię swej ostatniej podróży. Prowadził prostodusznego słuchacza przez Hiszpanię od portu do portu, lądował z nim razem w Lizbonie, Oporto i Bordeaux, zawijał do rozkosznych przystani Kornwalii i hrabstwa Devon i wreszcie przepłynął przez kanał do ostatniego nabrzeża gdzie dotarł skołatany przez burzę, po walce z długotrwałym wiatrem przeciwnym; pochwycił pierwsze czarowne zapowiedzi i znaki wiosny i podniecony nimi, pospieszył w głąb lądu na długą wędrówkę, łaknąc życia na spokojnym podwórzu folwarcznym, zdala od męczącego ruchu morskich fal.
Oczarowany Szczur Wodny, drżąc z podniecenia, dążył krok w krok za podróżnikiem przez burzliwe zatoki i zapełnione tłumem ulice, wchodził za nim do portowych barów, płynął w górę krętych rzek, co ukrywały ruchliwe miasteczka za nagłym zakrętem i opuścił go z westchnieniem żalu, w nudnym śródlądowym folwarku, o którym nie chciał nic słyszeć.
Tymczasem skończyli śniadanie; marynarz pokrzepił się i orzeźwił, głos jego stał się dźwięczniejszy, oczy rozbłysły światłem, które wydało się odbłyskiem jakiejś odległej morskiej latarni; napełnił szklankę czerwonym migocącym winem południa; pochylony ku Szczurowi Wodnemu przykuł do siebie jego wzrok i całkowicie opętał towarzysza swą wymową. Szarozielone oczy wędrowca były koloru zmiennych, burzliwych, pianą porysowanych północnych mórz, w szklance błyszczał gorący rubin, co zdawał się być samym sercem południa, bijącym dla tego, który ma odwagę odpowiedzieć na jego bicie. Oba te światła — zmienne szare i stałe czerwone — owładnęły Szczurem Wodnym, był w ich mocy — oczarowany, bezsilny. Spokojny świat zewnętrzny, którego nie ogarniały ich promienie, cofnął się w dal i zniknął. Opowieść, cudowna opowieść płynęła — czy była to tylko mowa, czy też chwilami przeradzała się w pieśń — w śpiewkę marynarzy podnoszących ociekającą wodą kotwicę, w dźwięczny łopot żagli przy gwałtownym północno-wschodnim wichrze, w balladę rybaka ciągnącego o świcie swą sieć na tle morelowego nieba, w dźwięk strun gitary i mandoliny, dochodzący z gondoli lub barki? A może słowa zmieniały się w jęk wichru żałosny z początku, gniewnie ostry w miarę jak się wzmagał i wznosił aż do rozdzierającego gwizdu, który przycichał i spływał melodyjnie po krawędzi wzdętego żagla? Oczarowany Szczur Wodny zdawał się słyszeć wszystkie te dźwięki a wraz z nimi dochodziła go głodna skarga mew, łagodny grzmot rozbijających się fal, szelest opornego żwiru i znów wracały słowa. Z bijącym sercem słuchał przygód w licznych portach, słuchał o walkach, ucieczkach, zbiórkach, o koleżeństwie i odważnych przedsięwzięciach; albo też szukał wysp, gdzie leżą skarby, łowił ryby w spokojnych lagunach i całe dnie spędzał, drzemiąc na białym piasku. Słuchał opowiadania o połowie ryb na pełnym morzu, o ściąganiu potężnych srebrzystych sieci milowej długości; słuchał o nagłych niebezpieczeństwach, o szumie grzywiastych fal w bezksiężycową noc, lub o wyniosłych masztach wielkiego statku, co nagle rysują się we mgle nad głową; słuchał o wesołych powrotach do domu, gdy zatoczy się szeroki krąg wkoło przylądka i zabłysną światła przystani; gdy się spostrzeże na lądzie niewyraźne grupki ludzi, gdy dochodzą radosne okrzyki i plusk liny holowniczej; słuchał o wędrówce po stromych uliczkach ku krzepiącemu światłu okien z czerwonymi zasłonami.
Wreszcie w tym śnie na jawie zdawało mu się, że wędrowiec wstał lecz nie przestał mówić, trzymał go wciąż w mocy swych oczu szarych jak morze.
— A teraz — powiedział łagodnie podróżnik — puszczam się znowu w drogę. Będę szedł wśród kurzu przez szereg dni, kierując się na południo-wschód, aż wreszcie dojdę do znanej mi dobrze szarej nadmorskiej mieściny, która czepia się jednej ze stromych ścian portu. Tam poprzez ciemne bramy widać schody idące w dół, a nad nimi zwisają wielkie różowe pęki waleriany; schody kończą się niebieską plamą migocącego morza. Łódeczki, przytwierdzone do kółek i pali na starym bulwarze, pomalowane są na wesołe barwy i przypominają czółna, do których wchodziłem i wychodziłem w dzieciństwie. Łososie wyskakują z wody podczas przypływu, makrele płyną ławą, bawią się i migają wzdłuż nabrzeża, a dzień i noc suną pod oknami wielkie statki, kierując się ku portowi czy też na pełne morze. Tam, wcześniej czy później, przybywają okręty wszystkich narodów co prowadzą handel morski, więc przybędzie tam również o swojej porze i zapuści kotwicę okręt, który wybiorę. Nie śpiesząc się, ociągając się i zwlekając znajdę wreszcie statek odpowiedni dla siebie; będzie czekał w środku portu, obciążony porządnie ładunkiem i zwrócony bukszprytem ku morzu. Wślizgnę się do niego po linie, czy też z pomocą łodzi, a potem pewnego ranka zbudzi mnie pieśń i tupot nóg marynarzy, zgrzyt windy kotwicznej i szczęk okręcanego łańcucha; rozwiniemy przedni żagiel, białe domy portu przesuną się zwolna obok nas i rozpoczniemy podróż! Dążąc ku przylądkowi, statek przystroi się w płótno; a potem, gdy wypłynie z portu, zabrzmią grzmiące uderzenia ogromnego zielonego morza i okręt podda się wiatrom, żeglując na południe! Ty, młody bracie, pojedziesz także z nami; gdyż dni mijają i nie wrócą nigdy, a południe czeka na ciebie. Zakosztuj przygody, bądź posłuszny wezwaniu, teraz nim minie nieodwołalna chwila. To nic wielkiego; usłyszysz za sobą trzaśnięcie drzwiami, zrobisz jeden radosny krok, i rzucisz dawne życie a wkroczysz w nowe. Potem, pewnego dnia dalekiej, dalekiej przyszłości możesz się tu przywlec znów, jeśli zechcesz, gdy wysączysz kielich do dna. Zasiądziesz wówczas nad swoją spokojną rzeką w towarzystwie licznych i pięknych wspomnień. Łatwo dogonisz mię w drodze, jesteś młody a ja się starzeję — idę wolno. Będę się ociągał i oglądał, aż wreszcie zobaczę cię kroczącego niecierpliwie z lekkim sercem, a na twoim pyszczku ujrzę odblask południa!
Głos zanikał i w końcu ustał niby brzmienie małej trąbki owadu, które rozwiewa się szybko w ciszy; a Szczur Wodny, nieruchomy i wpatrzony w dal, widział już tylko plamkę na białej powierzchni drogi.
Wstał machinalnie i zapakował koszyk od śniadania, robił to starannie, nie śpiesząc się. Machinalnie wrócił do domu, zebrał trochę niezbędnych rzeczy i skarbów, do których był szczególnie przywiązany i wsadził je do torby; działał z rozmysłem, chodząc po pokoju niby lunatyk i nasłuchując wciąż z otwartym pyszczkiem. Zarzucił torbę na ramię, wybrał starannie gruby kij podróżny i wolno lecz bez wahania przekraczał próg, w chwili gdy Kret się we drzwiach ukazał.
— Co to takiego? Gdzie idziesz, Szczurku? — spytał z wielkiem zdumieniem, chwytając Szczura za ramię.
— Idę na południe razem ze wszystkimi — szepnął Szczur sennym i monotonnym głosem, nie patrząc na Kreta. — Naprzód w stronę morza a potem na statek i do wybrzeży, które mnie wzywają.
Parł zdecydowanie naprzód, nie śpieszył się, lecz trzymał się z uporem swego zamierzenia; Kret, przestraszony nie na żarty, stanął przed nim a zajrzawszy mu w oczy zobaczył, że były szkliste, zacięte, a przytym zmieniły barwę — stały się szare i prążkowane — nie były to ślepki jego przyjaciela tylko innego zwierzęcia! Siłą wciągnął Szczura do nory, powalił go i przytrzymał.
Szczur walczył rozpaczliwie czas jakiś, a potem zdawało się, że go siły opuściły, leżał cicho, wyczerpany i drżący, z zamkniętymi oczyma. Po chwili Kret pomógł mu wstać i posadził go na krześle, na które Szczur opadł skulony. Ciałem jego wstrząsały silne dreszcze, które z czasem przeszły w histeryczne, suche łkanie. Kret umocował drzwi, wrzucił torbę do szuflady a szufladę zamknął i usiadł na stole obok przyjaciela, czekając aż minie ten niezwykły atak. Stopniowo Szczur pogrążył się w niespokojną drzemkę, przerywaną drgawkami i bezładnym szeptem o rzeczach dziwnych, niepojętych i obcych dla niewtajemniczonego Kreta; wreszcie zapadł w głęboki sen.
Kret, bardzo niespokojny, opuścił Szczura na jakiś czas, aby zająć się domowymi sprawami; był już mrok, kiedy wrócił do salonu; przyjaciela zastał tam, gdzie go zostawił. Szczur nie spał już, lecz był milczący, obojętny i przygnębiony. Kret rzucił szybkie spojrzenie na jego oczy, zobaczył z wielkim zadowoleniem, że patrzą znów jasno i są jak dawniej ciemnobronzowe. Usiadł więc obok niego, usiłując go pocieszyć i dopomóc w wyjaśnieniu co mu się przydarzyło.
Biedny Szczurek starał się wedle możności opowiedzieć wszystko, lecz czyż zimne słowa zdołają wyrazić to, co było głównie suggestią? Jak wywołać niesamowity głos morza, który mu śpiewał? Jak odtworzyć magię wspomnień o przeżyciach marynarzy? Nawet on sam, teraz gdy czar prysł i znikła ułuda, znajdował z trudem wytłumaczenie dla tego, co zdawało mu się przed kilku godzinami rzeczą jedyną i konieczną. Nic więc dziwnego, że nie potrafił przedstawić Kretowi jasno, co tego dnia przeżył.
Kret widział tylko jedno: atak czy napad przeszedł i Szczur wyzdrowiał, choć był wstrząśnięty i zmęczony reakcją. Lecz zdawało się, że stracił chwilowo wszelkie zainteresowanie sprawami, z których składało się jego codzienne życie, przestały go także zajmować miłe przewidywania tego, co przyniosą nadchodzące dni, nie obchodziły go czynności, które pociąga za sobą odmienna pora roku.
Kret z udaną obojętnością, jakby od niechcenia, zwrócił rozmowę na żniwa będące w toku, na wysoko naładowane wozy i pracujące z natężeniem zaprzęgi, na coraz to liczniejsze sterty i na wielki księżyc, który wstaje nad pustymi polami, gdzie pozostały okrągłe ślady zwiezionych kopek. Mówił o czerwieniejących wszędzie wokoło jabłkach, o bronzowiejących orzechach, o powidłach i konserwach, o przygotowywaniu krzepiących napojów i w ten sposób doszedł do środka zimy, do jej serdecznej wesołości i zacisznego życia domowego, a wówczas wpadł poprostu w ton liryczny.
Szczur wyprostował się pomału i zaczął brać udział w rozmowie. Jego tępe oczy rozjaśniły się i straciły wyraz obojętności.
Po chwili taktowny Kret znikł niepostrzeżenie i wrócił z ołówkiem i kilku półarkusikami papieru, które położył na stole pod łapką przyjaciela.
— Już bardzo dawno nie pisałeś wierszy — zauważył — mógłbyś spróbować dziś wieczorem zamiast... no... zamiast wciąż medytować nad tym wszystkim. Zdaję mi się, że ci ulży, gdy coś naszkicujesz, znajdź choćby tylko rymy.
Szczur niecierpliwie odsunął papier, lecz Kret skorzystał z pierwszej okazji aby dyskretnie wyjść z pokoju, a gdy zajrzał po jakimś czasie, Szczur był pochłonięty pracą — zginął dla świata; na przemiany to pisał, to obgryzał koniec ołówka. Coprawda o wiele częściej obgryzał ołówek niż gryzmolił, lecz Kret stwierdził z radością, iż kuracja poskutkowała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.