O Krytyce w ogólności

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł O Krytyce w ogólności
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O KRYTYCE W OGÓLNOŚCI.
(Kilka słów o Juliuszu Słowackim.)

Krytyka jest siłą o dwóch kierunkach: jeden nazwać można dodatnim, a drugi ujemnym, pierwszy bowiem uznaje i podziwia piękność, drugi przeczy ją, czyli jej brak wytyka. Taka wyłącznie ujemna krytyka musi niedołężną zostać na wieki, bo wytyka tylko próżnie niezapełnione życiem, a od życia twarz odchyla, bo zapatrzona jest ciągle w brak piękności, tak jak ślepy człowiek w brak światła.
Coś pięknego ujrzeć, ocenić i uznać, jest jedną z najwyższych ducha rozkoszy, lecz takowej zabraniają sobie zwykle krytycy. Zajadłe pogańskie serce wre im w piersiach, miłością chrześcian nie przepoili się dotąd, kochają się wściekle w ujemnym siły swojej kierunku. Ten wyłączny kierunek nie za część, za środek, ale za całość, za cel uważają; — gnani tej pomyłki wiatrem, gdy wysuną się z portu, gdy rozpuszczą żagle, płyną wprawdzie, ale po wielkiej nicości. Otóż w niniejszej rozprawce postanowiliśmy, na przekór im a na pociechę nam samym, trzymać się dodatniego kierunku. Postaramy się, mówiąc o wielkim duchu poetyckim, któremu na imię Juliusz Słowacki, raczej wytknąć, w czem zasłużył się piękności, niż czem przeciwko niej zgrzeszył.
Nie masz na tej ziemi ani życia bez grzechu, ani dzieła sztuki bez pewnej niedoskonałości, lecz nam się zdaje, że w dziełach Słowackiego, mimo wszelkie przeciw niemu ujemne krytyki, jest taka wiara prawdy i piękności, że przez nią ich wady zbawionemi i odkupionemi są, a gdzie zbawienie i odkupienie, tam życia zwycięstwo! Lecz oddzielnie pojąć i ocenić Słowackiego niepodobna: Słowackiego rozumieć tylko można w logicznem następstwie po Mickiewiczu, tem ogromnem fiat lux literatury polskiej, a zatem zaczniemy od początku (ab origine rerum.)
Przed Mickiewiczem, daj Boże, abyśmy tu popełnili omyłkę, przed Mickiewiczem, o ile nam widno i wiadomo, nie było poezyi w Polsce. Leżały tylko nagromadzone materyały, mające się do niej w takim stosunku, w jakim kroniki, biografie i pamiętniki mają się do prawdziwej historyi. Polska, póki jej sił stało, hasała na zewnętrznem polu życia: czy w domu gospodarząc i biesiadując, czy na sejmach radząc i deklamując, czy na pobojowiskach walcząc i zwyciężając, w czynie nagłym, widomym zawsze się kochała; dopiero na ścieżce do grobu, poezya się przed nią jak kwiat wykluwać zaczęła, na samym zaś grobie z pączka przemieniła się w stulistną a czarną różę, dziwną i ponurą wśród wszystkich róż. W tym kwiecie śmierci i życia zarazem, posępna barwa świadczy, że on z prochów wyrósł, że na gruzach rośnie; a coraz bujniejszy wzrost objawia, że żałoba nie jest nicością, że ból nie jest ostatecznym końcem, i że z bólu zmartwychwstaje duch.
Czyn, którym się nasz duch objawił po rozebraniu się z ciała politycznego, zowie się Mickiewiczem. On pierwszy oblekł w kształt organiczny polską ideę piękności; potrzeba mu było na to tego, co jest treścią i zasadą w każdem tworzeniu, potrzeba mu było olbrzymiej wewnętrznej, rodzimej siły czyli energii. Tylko siłą skupiań, siłą dośrodkową, można zamienić niewidome na widome, to co jest, ale bez ciała, zmusić na obleczenie się w ciało, a tem samem do objawienia się. Stąd to wyobrażenia w średnich wiekach o potędze nadziemskiej czarnoksiężników, tych praktycznych poetów, których zaklęcia kuło duchy niewidzialne w kajdany kształtów widomych. Otóż podobnie Mickiewicz zaklął polskiego ducha poezyi, i jak Tytan skupił go objęciem ramion, ścisnął go w żelazny pierścień natchnienia, i duch stał się dotykalną pięknością. Wszystko, co wprzódy rozlane lub rozbite pływało niesfornie lub opadało prochem, zeszło się w kształt sforny i rozumny. Stanął grunt poezyi naszej i opoka wewnętrzna tego intelektualnego planety wychyliła się na jaw. Czem Alp ogromny, czem piramidy pustyni, czem wszystko, co zasadnicze i wzniosłe, a zarazem nieporuszone i wieczne, tem Mickiewicza dzieła. W nich nadewszystko przemaga siła dośrodkowa, siła wcielań i twierdzeń, wola i czucie i wiara, one są gruntownem jądrem literatury naszej.
Lecz świat nie na jednej tylko sile stoi, nie jednem tylko wcieleniem się żyje. Gdyby poprzestał na tym jednym wyłącznie kierunku, stałby się nierozdzielnością, siły odśrodkowej nie miałby także w sobie. Jako pierwsza z łona niewidzialności go wywiodła, przybiła do przestrzeni, uczyniła wielką, poważną rzeczywistością; tak owa druga przypomina mu, że z nieskończoności jest i w nieskończoność powrócić ma, rozdziela to, co płynne i lotne od tego, co zsiadłe i twarde, przemienia go w połowie w atmosferę rozszerzalną, górną, niebieską. W każdej żywej wielkiej całości te dwa kierunki razem istnieć muszą, ich harmonia zowie się życiem, ich sprzeczności są tylko złudzeniem. Mogą wprawdzie czasem w pewnem miejscu przybrać pozór walki, ale to zawsze doczesnem nie wiecznem jest zjawiskiem. Całość albowiem jest zgodą nie bójką, pojednaniem nie rozdziałem, dobrem i prawdą, nie złem i fałszem, i to, co walczy z sobą na tym padole, tam, ponad wszystkiemi padoły, w górze, w Niebie ducha, wiąże się i zlewa razem w wielkie światło i pokój serdeczny.
Zdaje się nam, jakobyśmy czuli, gdy czytamy dzieła Słowackiego, że w nich objawiła się ta druga konieczna odśrodkowa siła: siła odwcielań i zaprzeczań, a której pęd, poczęty z dołu a bijący ku górze, stara się wyrazić westchnienia wszystkich ciał natury i rwania się wszystkich myśli ducha ku niewidzialnemu światu nieskończoności!
Zaprawdę, w kierunku tej siły coś panteistycznego przebija: onaby chciała, gdyby przemódz mogła i jedyną stać się panią świata, wszystko we wszystkiem stopić, samaby się rozwiała własnemi skrzydłami, wszelkie stworzenie zatraciłaby w Bogu jak w otchłani. To, co ona ukochała, nigdy przy niej, nigdy z nią nie przebywa, ale coraz wyżej i błędniej i dalej ciągnie ją za sobą. Każde stanowisko ona musi przekroczyć, każdą formę podnurtować i do poświęcenia przymusić, i jej samej ostateczną formą jest jej treść własna, jest to, co stanowi formę oceanu lub rozszerzalności światła, więc żądza wieczna, ruch nieskończony. Czem tedy w naturze płynność, czem tęczy około wodospadów umizgi; czem chmury co chwila zmienne, płynące na to, by przepaść gdzieś w Niebie; czem szmery rozmarzonych strumieni a szum daleki morza; czem owe melodye śpiewu, które gasną, oddalając się coraz wyżej, coraz szerzej, jakby życie z piersi ludzkich uwolnione już w Niebo zstępowało: tem się nam marzy, że jest poezya Słowackiego w literaturze naszej. Każda jej cząsteczka misternej, filigranowej roboty, jak drobny kwiateczek, jej ogół zaś, właśnie dla tego, że jest odwcielań formą, przedstawia ciągłe pojedyńczych cząstek stawianie i znoszenie, tworzenie i niszczenie, utrzymuje się raczej ruchem ciągłym niż postacią, zupełnie tak, jak muzyka. Stąd wypływa ów ciągły pozór ironii i kaprysu, stąd pęd niewstrzymany ale lekki, przejrzysty, na wskroś idealny. Któż np., czytając Szwajcaryę i Anhellego, nie dozna mistycznej tęsknoty? Komuż te dwa arcydzieła wewnętrznej melodyi ducha nie zostawią po sobie jakby uczucia, że wszystko przeminęło, że co światłem było, już nie jaśnieje, co różą, już się nie czerwieni, co łzą, już nie płynie, co chwałą, już nie połyska tutaj na ziemi, ale objawionem jest głębiom ducha i znać, że te wszystkie groby i kwiaty i lutnie i szable popłynęły wyżej, ot! ot! tam gdzieś uleciały, roztopiły się, wsiąkły tam, dokąd ostatecznie każdej harfy rwą się dźwięki i dokąd śnią każdej trumny marzenia.
Balladyna innego gatunku jest utworem: w niej poeta chciał wskrzesić pierwszą zorzę tego życia, którego koniec opisał w Anhellim. Łatwiej jednak śmiertelnemu o śmierci, niż o rodzeniu się śpiewać. Śmierć przynależy się z prawa człowiekowi, tak jak życie Bogu; przecież i Dantemu bardziej doma było w piekle, niż w niebieskich podniosłościach! Mimo tę trudność, już w samem pojęciu rzeczy będącą, wydaje nam się, o ile czucia i myśli nam starczy, ze Balladyna odziana szatą niepowszedniej piękności; nowy to zupełnie utwór na widnokresie polskim, a każda nowość razi, zanim się da rozpoznać, to też i Balladynę dotąd ujemne tylko obarczały krytyki.
Wszystko, co się w sam czas, w porę zdarza, bywa zawsze wielkiem, prawdziwem; co przed czasem, nosi zwykle znamię szału, a co po czasie, niestety! komiczności. Niepodobna odwlec rzecz o tysiąc lat, żądać po niej, by zupełnie w rodzinnych barwach, w pierwotnej świeżości na jaw wystąpiła. Wszak nie winą Słowackiego, że nie żył za dni Popiela, raczej winą Popielowych czasów, że zamiast szczurów i myszy nie wydały wielkiego gęślarza­‑wieszcza, któryby, wiążąc plemiona słowiańskie jak struny w olbrzymią harfę epopei, był uwiecznił kolebkę naszą tak, jak Homer Grecyi kolebkę, tak jak Divina Comedia katolicyzmu wiarę.
Dziwny, bardzo dziwny los dostał się nam w udziale: umarli dopiero ściągnęliśmy rękę do harfy, wprzódy miecz nam był jedyną harfą, a dziś harfa stała się mieczem jedynym. Oto skarżmy się na nas samych, lub na bogi, ale nie na poetę, bo on urodził się w innych czasach, on, gdy śpiewa o Popielu, choć się staje Popielem, nie może być li tylko Popielem. Dodajcie dziesięć wieków cywilizacyi do dawnego Popiela, a z tej summy dopiero powstanie barwa Popielowa, można w duchu Słowackiego. A kiedy wśród tej łuny światła zupełnie różnego, wstawszy z grobu nad Gopłem, przechadza się Popiel, niepodobna, by kolor jego właściwy nie gryzł się i nie ujadał z barwą otaczającej atmosfery, z duszą oblewającą go poety. Tu sprzeczność wyradza się w ironię, bo poeta sam wskrzesza zapomnianego, a gdy go wskrzesi, czuje, że ma nad nim władzę życia i śmierci bez końca, że go może podług fantazyi sto razy z mogiły wywołać i nazad sto razy do mogiły zamknąć. Z Achillesem niepodobna sobie tak wszechwładnie postąpić, bo Homer stoi tam nad nim i świadczy mu i strzeże go na wieki. O Achillesie każde dziecię wie, że wyrósł na półboga, a o transfiguracyi Popiela kto słyszał? Więc obejście się Słowackiego z majestatem nadgoplańskim nie tylko pochodzi z dążeń samego mistrza, ale głębiej jeszcze zapuszcza korzenie w konieczności igraszkowania z tem, co przeszło, a przechodząc nie zostawiło posągu po sobie. Humor, czyli ciągła mieszanina tragiczności i komiczności, wystąpić tu musi jako siła tworząca. Wszystkie wady i błędy, zawarte w nierozpuszczalnej jeszcze i nierozwiniętej postaci Popiela przed dziesięciu wiekami, a ciągiem tych wieków rozwinięte i dziś przeświadczone o sobie samych, zamienią się w dyabliki, wcielą się w groteski, przychodzące pląsać koło tegoż Popiela. Wszystko to musi zewnętrznie stanąć przy jego boku w widomej formie, tak jak się potem w historyi uwidomiło; ale nie w poetyckiej formie, lecz w formie rzeczywistej intuicyi i wypadków. Wyjdzie zatem na scenę pośmiertną król Popiel zarazem tak, jak był wtedy, i jakim się stał później, jakim go wie poeta. Co tu mówim o Popielu, rozumie się oczywiście o całej treści tych czasów pierwiastkowych, których nikt nie schwytał i nie uwiecznił pod ściśle odrąbaną formą, kiedy przelatywały, a z których, wiemy jednak, żeśmy wyszli my i wszystko nasze, i to, co nam życiem, i to, co nam śmiercią, i to, co nam chlubą, i to, co nam katem, i to, co nam wielkością, i to, co nam próżnym blichtrem jest.
W Balladynie dwa światy, pierwotny słowiański i dzisiejszy krytyczny, plączą się i spajają nieustannie. Gdzie ciągle dwie sprzeczne siły działają, tam nie kształt epopejowy posągowy, ale dramatyczny ruchomy pozostanie. Dla tego też Balladyna jest dramatem, ale takim, w którym nie tak osoby z sobą walczą, jak raczej dwie epoki, z których dawniejsza ciągle pragnie się objawiać majestatycznie a późniejsza zrywa jej koronę z czoła i sądzi ją sądem potomnych. Typy jej wszystkie są szczerze polskie. Któż nie uczuje, że ustami znikomego Kirkora przemówił wieczny szlachcic w tym wierszu:

„Czemu nie było mnie tam na Golgocie
Na czarnym koniu z uzbrojoną świtą,
Zbawiłbym Zbawcę!. . . . .“

Kto, patrząc na samą Balladynę, nie przypomni sobie jakby echem wiekowem, słów Żółkiewskiego o nieszczęśliwej Marynie.

„Nadewszystko chce się babie carować“

Ale co w Balladynie wygląda nam na głęboką genialność, na wewnętrzną energię sztuki, to jej wysnucie i wyprowadzenie z kilku wierszy pieśni gminnej. Jak najbujniejszy kwiat z marnego nasienia, tak ona z jednej zwrotki wykluwa się, rozrasta i płonie, aż znów ją ogień niebieski pożre, aż wyszła z niewidzialności, wróci w niewidzialność.
Ze wszystkich poematów Słowackiego najdoskonalej wcielony, najściślej obrobiony jest Ojciec zadżumionych, choć mu tylko granicą obszar pustyni, a formą ciągła śmierć. Jeżeliś widział rysy Laokoona, czytając to poema, przypomnisz je sobie; jeśli ci kiedy włosy powstały przed Ugolinem pożerającym czaszkę Arcybiskupa w piekle, tu po raz drugi rość i drżeć zaczną ci na głowie. A jednak ani u rzeźbiarza greckiego, ani u Gibellina toskańskiego, w niczem się nie zapożyczył polski poeta; oni ból nad wszystkie bóle wydali plastycznie, Słowacki zaś, jak zwykle, raczej następstwem muzykalnem niż kamienną posągowością; a wśród tych poetyckich akordów odzywają się tak mądre, tak głębokie, że musisz rad nierad po każdej łzie wylanej krzyknąć: wielki poeta.
Potęga Słowackiego najbardziej w stylu zawarta. Styl jest najogólniejszą formą każdego utworu sztuki: nim jak przędzą, i z niego jak z materyału snuje pasmo swoje całe poeta. Styl Słowackiego to on sam, to ducha jego kierunek, roztapianie się nieustanne na wszystkie strony. Stylem tym bije ciągle jakby falami o granicę wszechrzeczy, ciągle je podmywa i stara się odsunąć. Nikt jeszcze tak smukle, gibko, fantastycznie, po polsku nie pisał. Pokora, z którą wiersz staje się jego niewolnikiem, przechodzi wszelkie prawdopodobieństwo; na króla nam wygląda, kiedy zacznie mowie polskiej rozkazywać. Biegną ku niemu tłumem miary, rymy, obrazy, a on despotycznym kaprysem posyła, gdzie chce, każe im płynąć a płyną, wić się powoli a pełzną, wzlecieć a wzlatują i lecą jak orły. Co to krzyków dzikich i niewinnych śmiechów, co łez kapiących i śpiewów radości, co grzmotów rozłożystych i nikłych szmerów, w każdej chwili tam rodzi się, przemija i umiera, aż prosi się język o folgi nieco, ale napróżno, mistrz go ujął i nie puści. Musi się on pod jego twórczem tchnieniem rozrabiać i przerabiać bez końca, musi przybrać wszystkie kształty: od prozy, nad którą poetyczniejszej w żadnym języku nie znamy, aż do wiersza krótkiego, doraźnego, co jak nóż ostry pada i utyka w sercu, wszystkie możne dyssonanse on przeprowadzi i rozwiąże, nic mu pod tym względem niedostępnego, przed czemby cofać się myślał, i nigdy w tem nie znać ni pracy ni wymusu. W czarnoksięstwie stylu Słowacki stanął tak wysoko, że nikt wyższym nad niego, a równym mało kto.
Oceniliśmy tedy dodatnim sposobem dążność i formę tego przecudnego, choć nie we wszystkiem, pisarza. Gdyby kto tę dodatnią krytykę naszą zlał w harmonię z mnóstwem ujemnych, możeby z tego prawdę całą wyprowadził. Zarzucają najczęściej Słowackiemu brak całości, mówią, że ducha swego nie ściska dość w karby, że mu żelaznych, rozpoznalnych nie stawia granic. Ależ właśnie to wypada z tego, czem on jest, z jego natury; on nie rzeźbiarzem ale muzykiem się urodził, a w tej jego muzyce płyną farby Coreggia, farby Rafaela, niesione nutami Beethowena.
Jeśli wam Michała Anioła potrzeba, czemuż go żądacie? czemuż go wyglądacie wy, wśród których on się już objawił? Nie patrzcie naprzód, nie zazierajcie w przyszłość, ale owszem odwróćcie się ku dniom, co ubiegły, a wasz Michał Anioł ukaże się wam: jeden z rąk jego spoczywa na posągu Litawora, a druga zawieszona w górze nad ciągiem postaci umarłych, narodowych, przekutych już także w posągi wiecznego wspomnienia. Tym uwiecznionym na imię: „Pan Tadeusz“ imię drobne samo z siebie, ale wyrażające dla nas prawdziwą epopeję. Na równie ogromną żaden z nowożytnych narodów dotąd się nie zdobył. Genialność Homera i dowcip Cerwanta w niej stopiły się razem.
Nie żądajcie zatem, by to, co się już stało, dopiero teraz zaczynało się stawać. Słowacki nie mógł być tem, co się przed nim odbyło. W logicznem rozwijaniu się sztuki polskiej on jest drugim momentem, a zatem różnym od pierwszego. Tylko idea żywa i mająca się dalej rozwijać zawiera w wnętrzu swojem rozmaitość i tę objawia zewnętrznie różnicą form. Niechże więc z przypatrywania się i uznawania tej rozmaitości spadnie nam do serca pociecha, bo ona jest znakiem, że pęd jakiś konieczny niesie nas naprzód, ona jest objawieniem tej prawdy, żeście nie martwe ciała, ale żyjące duchy, i że idąc po smętnej drodze świata, w lepszą zasuwacie się przyszłość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.