Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Appendix

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



APPENDIX

O myciu się, goleniu, arystokratomanji, hemoroidach i tym podobnych rzeczach.

Wstęp

ZAZNACZAM zgóry, że cała ta część mojego »dziełka« może się wydać wielu ludziom śmieszna, a nawet zbyteczna. Śmieszna to ona może i jest, ale co do zbyteczności, to śmiem w nią wątpić — (lub o niej wątpić, jak chcą niektórzy — ja jestem za równouprawnieniem obydwu zwrotów. Pierwszy jest silniejszy niż drugi, a nie jest taką już znów potwornością językową, którą trzeba ukatrupić na miejscu). Oczywiście zbyteczność różnych rozdziałów będzie różna. Ale ponieważ piszę tę książkę absolutnie dla wszystkich, więc nie mogę brać pod uwagę tego, że pewni ludzie, lub nawet ugrupowania społeczne, nie znajdą w niej nic nowego. Chcę podzielić się z ogółem pewnemi doświadczeniami, własnemi a nawet wiadomościami, które mam od innych ludzi, a których ci nie mogli dla różnych przyczyn uczynić własnością publiczną. Jestem prawie pewny, że w pewnych kołach durniów i draniów książka ta będzie przyczyną jeszcze gorszego psucia mojej i tak już przez wymienione P.T. czynniki popsutej opinji. Trudno. Przeciw zorganizowanej głupocie i świństwu jeden człowiek walczyć nie może. Muszę zbierać teraz owoce całego życia poprzedniego, w którem starałem się zawsze mówić to, co myślałem naprawdę, bez względu na osobiste dla mnie skutki.

I. O brudzie

Czystość fizyczna osobista nie jest wcale rzeczą tak drogą, jak to się niektórym wydaje. Nie mówię o czystości publicznej (domów, ulic, placów i t. p.) — nie będę też wdawał się w kwestję czystości mieszkań, jakkolwiek sądzę, że też za psie pieniądze poprostu jest ona osiągalna. Mimo to często widzi się mieszkania, w których wiszą na ścianach drogocenne obrazy, wszystko jest udywanione i wypoduszkowane, a jednak panuje w nich brud, a nawet smród, często subtelny, ale jakościowo bardzo jadowity. Mam wrażenie, że czystość mieszkań, a dalej czystość publiczna, jest funkcją czystości osobistej. Trzeba zacząć od siebie, a z czasem wszystko powoli się wyczyści, bo czysty człowiek nie potrafi żyć w otaczającym go brudzie. Lenistwo i nieświadomość co do tego, jakiemi środkami zdobyć czystość, zdają mi się być przyczynami tego stanu rzeczy, który chcę opisać i podać przeciw niemu środki zaradcze. Czemu większość ludzi, którzy bezwzględnie śmierdzieć nie powinni, jednak śmierdzi? Mówię tu o tak zwanej inteligencji, pół-inteligencji i warstwach poniżej leżących. Nie będę się tu wdawał: w analizę smrodologiczną arystokracji niższej i najwyższej, ponieważ zbyt mało znam tę sferę. Ale na podstawie pewnych nikłych danych, mam wrażenie, że i tu dałoby się coś na ten temat powiedzieć. Poza kwestją mycia się, występuje tu problem zmiany bielizny i ubrania. (Ostrzegam zgóry, że będę mówił rzeczy przykre — kto nie chce ich słyszeć, niech nie czyta). Ale jakiekolwiek są stosunki bieliznowo-ubraniowe danego człowieka, będą one bezwzględnie lepsze, o ile człowiek ten będzie się myć porządnie. Oczywiście ideałem byłaby codzienna zmiana całej bielizny i jaknajczęstsze zmienianie ubrań. Ale jeśli ktoś na to nie ma, może przedłużyć czas zmiany, za cenę pewnej pracy nad czystością ciała.
Są narody czyste i są brudne. Powiedzmy sobie otwarcie, że należymy do tych ostatnich i starajmy się temu zaradzić. Czytając powieści polskie, rosyjskie lub francuskie, zawsze mam ten problem na myśli: czy aby ci wszyscy ludzie są dobrze wymyci. Przeszkadza mi ta myśl w przejmowaniu się losami występujących postaci, psuje mi najpiękniejsze sceny, zaćmiewa horyzonty najwznioślejszych uczuć. Mimo wszystkich wad literatury angielskiej, wiem jedno — cokolwiek robią, czują i myślą anglicy — ci są prawie napewno naogół czyści. Rosjanie mają tę wyższość nad innemi narodami brudnemi, że jakkolwiek cały tydzień się nie myją, co sobotę jednak wyprażają się w „bani”, wyszorowują maczałkami wybijają się rózgami i przynajmniej przez niedzielę, a może i poniedziałek mają otwarte pory skóry całego ciała, a nie tylko niektórych jego, najbardziej skłonnych do tak zwanego nieprzyjemnie „zaśmierdzania się”, części. Okropne rzeczy, ale raz trzeba powiedzieć je otwarcie. Człowiek jest, wziąwszy go cieleśnie, dość paskudnem stworzeniem. Pewien hrabia (!), raniony w rękę, nie odwijał jej długi czas i trzymał ją pod gumowym bandażem. Ręka zaczęła śmierdzieć. Pokazywał ją innym krzycząc znamiennie: „Żadna noga tak nie śmierdzi, jak moja ręka. Niech pani powącha”. I pchał obecnym pod nosy swoją wspaniałą, rasową, hrabiowską rękę, która rzeczywiście wydzielała subtelną, ale skondensowaną woń przepojonego kulturą dziesięciu wieków ciała. Hrabia — a cóż dopiero mówić o zwykłej „wysokiej szlachcie, świetnym korpusie oficerskim i p. t. publiczności”, jak to było napisane na cyrkowym afiszu z czasów austrjackich. Przyczyną przykrych zapachów ludzkości są ubrania. Daleko mniej śmierdzą — (pomijając przykre dla nas, jako należących do innej rasy, różnice jakościowe) — ludzie dzicy, chodzący nago. A jakże wspaniałe są pod tym względem wszelkich rodzajów bydlęta — zawsze świeże, z doskonale wywentylowaną skórą, wydrapane, wygryzione, wylizane, jak to mówią, na „hochglanc”. Człowiek jest ogólnie biorąc, szczególniej w parażach klimatu średniego i zimnego, najbrudniejszem bydlęciem świata i to głównie z powodu konieczności noszenia ubrań. Ogólnie wiadomo, że naogół ręce mniej śmierdzą niż nogi — a czemu? Bo nie są zamknięte (exemplum ów hrabia i jego rączka) i są oczywiście częściej myte. Chodzić gołym nie można, ale wszystko można nadrobić myciem się, zapamiętałem, fanatycznem, wściekłem. Koszta są minimalne, a czas również bardzo niedługi daje się z łatwością wydrzeć zachłannemu snowi, przy minimalnym wysiłku woli. A więc do dzieła, brudasy, a za kilka lat ludzie w mieszkaniach swych i gmachach publicznych: kinach, teatrach, poczekalniach i t. p. instytucjach, nie będą potrzebowali wdychiwać potwornego niepachu wydzielin niedomytej trzody ludzkiej, z czego wyniknie daleko większa wzajemna życzliwość i pogoda w odniesieniu do tak zwanych „innych”, której tak brak w naszych stosunkach społecznych. Przecież w porównaniu do innych narodów, polacy są pod tym względem wprost straszni. Ile energji idzie choćby na okazywanie sobie wzajemnej pogardy na ulicy. Nigdzie indziej tego nie ma, przynajmniej w tym stopniu. A wewnątrz gmachów stanowczo smród potęguje to nieprzyjemne zjawisko. Niestety każdy niedomyjec nie zdaje sobie sprawy, że sam jest elementem ogólnego niepachu, że dla innych jego smrodki, które u siebie toleruje, wcale nie są znów tak przyjemne, jak dla niego samego, a może i dla najbliższych.
Otóż moja ogólna teorja smrodu ludzkiego jest następująca i prosta, jak teorja równań różniczkowych czy tensorów: niedokładne mycie całego ciała, a dokładne mycie pewnych jego części: twarzy, szyji, nóg, pach i t. p. jest powodem, że wszystkie świństwa, które muszą się wydzielać z organizmu przez całą skórę, wydzielają się tylko przez te części, których pory skóry są odetkane. Znałem pewnego eleganckiego pana, który narzekał ciągle, że mu śmierdzą nogi. Mył je po trzy razy dziennie i im dokładniej to czynił, tem było gorzej. Poprostu nie mył się cały dokładnie i wszystko co miał w sobie najpaskudniejszego, wychodziło mu z ciała przez nogi. Oczywiście są choroby na które niema ratunku. Ale z chwilą dokładnego mycia się zniknęłyby te wszystkie środki o których ogłoszenia w gazetach czyta się ze specyficzną zgrozą. „Antismrodolin usuwa przykry zapach pach, nóg....” i t. d. Brrrr..... Co za świństwo. Zamiast wydawać pieniądze na podobne ohydy, trzeba je zużytkować na kupienie: 1) Dobrego, prostego nawet, mydła — zupełnie wystarczy dla ludzi względnie prostych dla umycia codziennego całego ciała, 2) Szczotki — najlepsze są dla tego celu szczotki firmy Bracia Sennebaldt (Bielsko, Biała, Śląsk), (29 H N° 2, 30 F N° 2, i 137 ε) które przez tę firmę polecane są do bielizny. Wszyscy, którym ofiarowałem szczotki te (a rozdałem już przeszło 2 tuziny dla propagandy) błogosławią mnie i tę firmę. Szczotki są szczecinowe i na pierwszy „rzut oka” robią wrażenie za twardych. Wymoczone trochę w gorącej wodzie stają się wprost wspaniałe. Znałem panie, skarżące się na chroniczną chropawość skóry. Po użyciu szczotek stały się gładkie, jak alabastry. Pumeks jest tu niczem — wygładza powierzchownie. Tylko szczotka jest w stanie odetkać pory zalepionej tłustym brudem skóry. Wiele osób uważających się za czyste, tonie w brudach jak nieboskie stworzenia. Iluż znałem ludzi przerażonych twardością szczotek tych, którzy potem z rozkoszą tarli niemi swe ożywione jakby cudem, sflaczałe ciała nieomal do krwi. Ostatecznie szczotkę można stosować nie codzień (co 2-gi lub 3-ci dzień) ale mycie codzienne całej skóry mydłem, jest obowiązkiem każdego, który chce się za człowieka uważać. Oczywiście są ludzie, którzy nawet niebardzo się myjąc, mało stosunkowo śmierdzą. Tem lepiej dla nich i dla innych. Ale to nie uwalnia ich od mycia się, ze względu na ich własne zdrowie. Naturalnie że zwiększająca się ilość mieszkań z łazienkami i łazienek publicznych, przyczynia się znakomicie do wzrostu czystości ogólnej. Ale łazienki trzeba też umieć używać. Znałem ludzi, należących do „najlepszego towarzystwa”, którzy poprzestawali w ciągu tygodnia na zimnym prysznicu bez mydła (używali je tylko do części zasadniczych i to nie bardzo) i następnie wycierali się włochatym ręcznikiem. Codzienna długa ciepła kąpiel jest niezdrowa, szczególniej dla osób nie mających nadmiaru energji. Ale wymycie się mydłem w całości ciepłą, a potem zimną, lub choćby tylko zimną wodą, jest absolutnym obowiązkiem każdego. 3) Dla ludzi nie posiadających łazienek służyć może w tym celu blaszana duża balja, a dla podróżujących (ze względu na brak odpowiednich urządzeń w większości niższej marki naszych hoteli) „tub” gumowy składany, rzecz trochę kosztowna, ale dla której można wyrzec się mniej istotnych przyjemności (wódki, piwa, papierosów, dancingu, radja, dorożek, aut, kina) na pewien czas, aby ją sobie za uskładane w ten sposób pieniądze kupić. 4) Gąbki, albo też tak zwanej po rosyjsku „maczałki”. Oto wszystko czego trzeba no i trochę czasu (który zawsze znaleźć można) i szacunku dla siebie i swego zdrowia, a także trochę względu na innych, którzy też są przecie ludźmi. Ale te mycia się poranne, które udało mi się widzieć, te absolutne nie-mycia się wieczorne (wieczorem trzeba umyć przynajmniej części zasadnicze), które obserwowałem — to są rzeczy wprost potworne. I to powtarzam tam, gdzie zdawałoby się że powinno to być rzeczą samo-przez-się zrozumiałą.
To właśnie spowodowało napisanie tych słów, co nie było dla mnie wcale zabawnem ani przyjemnem. Myślę, że może niejeden (na) zaczerwieni się czytając je i będzie mu (jej) wstyd i przykro — ale może zato doprowadzą go (ją) do opamiętania. A przecież nie chodzi tu tylko o względy estetyczne, ale i o zdrowie, bo skóra jest bądź-co-bądź zasadniczym narządem wydzielania. Wiadomo że człowiek ze zniszczoną nagle w 2/3-cich skórą umiera, ale powoli można się przyzwyczaić do każdego zatrucia, a więc i do nie-funkcjonowania własnej skóry. Chłopi nasi, którzy się prawie nie myją nie giną od tego i nie śmierdzą tak znów bardzo jak inne warstwy społeczne. Ale to nie jest dowód: nie śmierdzą, bo nic już przez zatkane pory nie wydzielają, a nie giną z zatrucia, bo się przyzwyczaili przez długą praktykę — wytwarzając widać jakieś antytoksyny. Ale jacyby byli, gdyby się myli, tego nie wie nikt.

II. O gimnastyce

Jestem wielkim przeciwnikiem rozwydrzenia sportowego, które się w ostatnich latach rozwinęło. Te „ambasadory“ polskie (szczególnie polskie wobec zacofania na innych punktach) zagranicą, te Ciumpały i Wyprztyki[1], które reprezentują tężyznę narodu i są czczone jak bogi jakie, to jest gruba i niezdrowa przesada. Nawet już nie zazdroszczę sportowi miejsca w gazetach codziennych, ani pism specjalnych, których nie mogła się doczekać nigdy nasza sztuka. Sztukę najwyraźniej djabli biorą i może naprawdę nie warto się już tak bardzo nią zajmować. Ale to ciągle zaprzątanie umysłów młodzieży tylko tem, że Jasiek Wątorek skoczył o 3 cm. wyżej niż Maciek Wąbała, jest objawem przykrym i mogącym na długich dystansach dać w wymiarze ogólnej kultury narodowej wyniki bardzo smutne. Tembardziej, że sport rekordowy musi mieć, jak i wzrost i siła ludzka, określone granice, których się nie przekroczy, choćby się nawet i pękło. Oczywiście muszą być specjaliści, którzy tylko rekordowemu sportowi poświęcać się będą mogli. Niech sobie będą i niech nawet dla odpoczynku pewna ilość ludzi zajmuje się ich wyczynami. Ale nie może to dochodzić do tego stopnia, żeby na nic już innego czasu w życiu nie zostawało, przynajmniej w sferze myśli. Bo oprócz tego jest radio (jako radiokręcicielstwo, a muzycznie biorąc jako to, co nazywam „wyjącym psem“[2] , dancing, niekiedy już od rana, jest kino, które coraz mniej nowego ma do powiedzenia i w którego obiecywaną wspaniałą przyszłość coraz mniej chce się wierzyć, jest gazetka, puchnąca z dnia na dzień i zastępująca niektórym wszelką inną lekturę, dla tych np. dla których Wallace, czy nasz Marczyński (o Boże!) jest już literaturą zbyt ciężką. Na żadne t. zw. wyższe zainteresowania nie ma się już czasu: grozi zupełne zbydlęcenie i ogłupienie. Ciągłe obniżanie poziomu artykułów, książek i teatru do gustu danego przekroju społecznego doprowadza do tego, że wychowuje się coraz niższej wartości pokolenia, do których poziomu znowu trzeba się obniżać i w ten sposób dojdzie się wreszcie do społeczeństwa kretynów, dla których naprawdę sztuki Kiedrzyńskiego będą „niezrozumialstwem“ w teatrze, z powodu ich zbytecznej filozoficznej głębi, dla których muzyka kabaretowa nawet stanie się poważna, a wagonowa lektura siejsza będzie tak trudna, jak dziś jest dla nich teorja Einsteina. Zanika na wszystkich punktach ambicja stworzenia czegoś doskonałego samego w sobie, chęć prawdziwego wysiłku i szczerości i dążenia do prawdy — chodzi tylko o zdobycie pieniędzy za wszelką cenę. A temu stanowi rzeczy pomaga oczywiście bezecna wprost krytyka literacka, uprawiana przeważnie przez ludzi, którzy już do niczego innego zdolni nie są i dlatego muszą być krytykami, bo inaczejby poprostu wymarli. Następuje przefałszowanie wartości na wielką skalę, jakie dawniej, w czasach przedwojennych trudno było nawet sobie wyobrazić. Zmiany te zachodzą powoli i nieznacznie — zmieniają się w naszych oczach ludzie, których zwykliśmy cenić za prawdziwość ich w stosunku do nich samych i do innych. „Umwertung aller Werte”, ale in minus. Rozwydrzenie sportowe jest jedną z sił składowych ogólnego przesunięcia się na stronę ciemności. Temniemniej sport, uprawiany przez nie-zawodowców umiarkowanie, jest rzeczą wspaniałą i przeciwdziałającą fizycznej degeneracji. Kto zaś nie może się oddawać sportom musi, ale to koniecznie i koniec, robić codziennie gimnastykę Müllera bez przyrządów. Można do niej conajwyżej dołączyć hantle. Dla codziennej gimnastyki trzeba mieć jednak trochę więcej woli, niż dla codziennego porządnego mycia się. Zerwać się o 20 minut wcześniej niż koniecznie trzeba, na to, aby z ciężką, niedospaną głową robić pozornie bezsensowne ruchy, to jest wysoka marka dla przeciętnego pracownika umysłowego, a nawet zmysłowego. Ale trzeba się na to zdobyć — niema poprostu rady — a po miesiącu lub dwóch, dostrzeże taki nieszczęśnik, który tego dotąd nie robił, co przez ten czas stracił, a po roku lub dwóch, pomijając już poprawę stanu psychicznego i wzmożenie sił fizycznych, dostrzeże nawet ze zdumieniem zmiany w budowie swego (może przedtem zanędzniałego) ciała. Pod wpływem masaży znika tłuszcz i nawet chropawa skóra staje się gładka, pęcznieją mięśnie i całe ciało nabiera niebywałego wigoru i lekkości. Dzień, w którym dla różnych powodów nie można było zrobić gimnastyki, staje się dniem przeklętym. Cały czas odczuwa się brak czegoś nieokreślonego, a nawet lekki wstręt do siebie. Oczywiście nie trzeba przesadzać, zaczynając od niewielkiej ilości ćwiczeń (ćwiczenia rano — masaż na noc), a nadewszystko nie zniechęcać się początkowym bólem wszystkich mięśni, a w szczególności brzucha. Na brzuch, tę najbardziej zaniedbaną część ciała, kładzie Müller największą wagę. Śmiech i kaszel są w pierwszych dniach wykluczone. Ale ból ten przechodzi w 3—4 dni zupełnie i zostaje tylko czysta rozkosz. Oczywiście nie w chwili samego gimnastykowania się. Jest to poza goleniem się największy wysiłek z tych codziennych, programowych. Ale opłaca się stokrotnie w ciągu dnia, chociażby jako obowiązkowy akt woli, do czego niektórzy w dalszym przebiegu doby mają niekiedy mało sposobności. Do innych właściwości gimnastyki Müllera należy dodatni jej wpływ na funkcje kiszek i żołądka. Ćwiczenia należy bezwzględnie robić przed śniadaniem i przed pierwszym papierosem — oczywiście jeśli znajdzie się taki, który po przeczytaniu niniejszej książki będzie śmiał palić.

III. O goleniu się

Ktoś powiedział: „dobrze się namydlić i mieć ostrą brzytwę, czy nożyk do maszynki — oto wszystko“. Otóż nieprawda: golenie się jest rzeczą stokroć zawilszą. Nie każdy człowiek, obowiązany wprost do posiadania całkowitej o niem wiedzy, naprawdę ją ma w wymaganym dla jego potrzeb stopniu. Obserwacja wielu znajomych i fakt ten, że po 25-ciu latach golenia się, teraz dopiero doszedłem do niektórych podstawowych wiadomości, skłania mnie do poświęcenia temu trudnemu problemowi kilku stronic tego appendixu. [Szalenie lubię appendixy, dygresje, wyjaśnienia, dodatkowe wnioski i poprawki (tylko nie w portretach, a szczególniej na żądanie klijenta — to jest wprost wykluczone)]. A więc oczywiście trzeba mieć dobry pendzel i dobre mydło[3]. Następnie bardzo gorącą wodę, w której umoczywszy pendzel, należy zwilżyć nim miejsca mające być golonemi; poczem posmarować je mydłem i mydlić najnajdłużej. Oczywiście nie godzinę lub dwie. To są rady banalne dla zupełnych już prymitywów golenia się. Ale tu następuje rzecz, o której nie wie każdy z samogolarzy-amatorów: trzeba znać topografję swojej twarzy, to znaczy wiedzieć dokładnie w którą stronę rosną włosy w danem miejscu, co nie u wszystkich bywa jednakowe. Zbadawszy to, należy odrazu wszystkie miejsca (nawet wąsy) golić pod włos i to raz tylko, a nie golić raz w kierunku rośnięcia, potem mydlić znowu i golić za drugim razem dopiero pod włos. Jest to tylko niepotrzebne rozdrażnienie skóry i strata czasu. Następnie nie każdy wie, że żiletkę specjalnie należy trzymać pod kątem mniej więcej 45° do kierunku ruchu. Nie każdy również wie, że rączkę żiletki trzeba regulować co do siły jej zakręcenia i że im więcej jest rozkręcona, tem ostrzej goli i że stan większego rozkręcenia nadaje się bardziej do golenia zarostów starych i twardych. Oto wszystko. Ale to wszystko jest niczem, o ile ktoś nie posiada maszynki do ostrzenia nożów „Allegro“ — to jest wprost cud. Każdy golący się, a szczególniej golący sobie wąsy, wie jak piekielnym problemem, którego rozwiązanie korzystne lub niekorzystne, rzuca światło lub cień na cały dzień, bez względu już na jego wypełnienie, jest golenie się. Mogę powiedzieć (a nie jestem bynajmniej agentem firmy produkującej te maszynki), że zacząłem dosłownie nowe życie od czasu jak używam błogosławionego „Allegro“. Tajemnicą jest dla mnie, dlaczego żadna firma nożowa, poczynając od genjalnego skądinąd Gillette’a nie wyrabia kopert dla noży tak zaklejonych i ostemplowanych, żeby uniemożliwić podkładanie starych noży, na jeden raz naostrzonych na nowo i owiniętych w tłusty papier, do starych kopert. Kupuje się pięć żiletek z których 1 lub 2 są dobre, a reszta po jednym użyciu okazuje się do niczego. Humor całego dnia, powodzenie, twórczość, sprawy państwa zależne są od takiego drania, który żyje sobie cudownie z podrabianych noży. Wściekłość od rana, porżnięcie pyska, pieczenie tegoż przez cały dzień i t. p. nie istnieje z chwilą kiedy się ma „Allegro“. Kosztuje dużo (koło 28 zł. teraz), ale opłaca się bezwzględnie. Jeśli nie amortyzuje się dość szybko (jeden nóż można używać 2 — 3 miesiące!), to bezwzględnie opłaca się już choćby w nie dających się przeliczyć na pieniądze wymiarach psychicznych. Wszystkie inne maszynki, które wyprobowałem, są wobec niego niczem.

IV. O hemoroidach

Kiedyś przed laty wpadł do mnie rano mój przyjaciel (podobno był nawet hrabią) Xawery X. i zakrzyknął w te banalne słowa: „Eureka! eureka!“ Muszę dodać w dyskrecji, że cierpiał oddawna na hemoroidy (czyli hemeroidy, jak mówią ludzie dystyngowani) i że obecne rewelacje moje nic go już obchodzić nie mogą, ponieważ zginął w wojnie przeciwbolszewickiej w r. 1919. Był kawalerzystą i to dobrym. Przeklęte „guziki“, czy „śliwki“ jak mawiał, przeszkadzały mu bardzo, a na operację w czasie wojny zdobyć się nie mógł. „Eureka“ — ryczał i tańczył biedaczek z radości. Kiedy się uspokoił zapytałem go się z polska: „Co zacz?“ „Odparł“ natychmiast: „Pomyśl, Stasiu: u pięciu doktorów się leczyłem: dawali mi czopki, radzili operację, a żaden z nich nie powiedział mi tego, co sam odkryłem dziś“. (Było to w kwietniu 1918 r.) „Zapychanie — oto tajemnica wszystkiego. To, co dawniej robiłem siodłem przez godzinę, dziś zrobiłem palcem w dwie minuty“. (Oczywiście nie ręczę za dosłowność tej rozmowy — jednak utkwiła mi ona tak w pamięci, że możliwe są chyba tylko drobne dewiacje od rzeczywistego jej tekstu.) „Smaruję się zawsze oliwą przed, potem myję się zimną wodą, ale nigdy mi nie przyszło na myśl zapchać wszystkiego palcem. Otóż dziś, prawie mimowoli, wiedziony jakiemś tajemnem przeczuciem sprobowałem. I, o cudzie! — wszystko wlazło, nic mnie nie boli i nie potrzebuję narazie operacji. Pojutrze jadę na front i nic mnie nie obchodzi. Jeśli zginę, to szczęśliwy“. I znowu zaczął tańczyć, śpiewając znaną piosenkę:

„Ja by dawno uż był gieroj
No u mienia jest giemoroj“.

„Czemuż Roztopczyn nie wiedział o tej metodzie“ — dodał po chwili, bo był bardzo wykształcony w historji. Poradziłem system Xawerego kilku moim znajomym i byli wprost zachwyceni. Dziś podobno leczą tę straszną („samaja niepoeticzeskaja boliezń“ — jak mówił jakiś literat rosyjski) chorobę zastrzykami. Ale kto nie ma narazie odwagi na operację, albo nie może sobie pozwolić na zastrzyki, temu polecam system biednego ś. p. Xawerego.

V. O t. zw. »puszeniu się«

Pierwszy Boy zwrócił uwagę na charakterystyczny dla nas Polaków fakt, niczem nieusprawiedliwionego t. zw. „puszenia” się pewnych ludzi. N. p. Dziedzierski, szlachcic conajwyżej średni, ma trochę pieniędzy, może się porządnie ubrać, manier pewnych nauczył się. Nawet jest „skoligacony”, bo ktoś tam ze sfer naprawdę wysokich popełnił kiedyś w przystępie szału mezalians i ożenił się z jakąś Dziedzierską. I nagle pan taki zaczyna „bywać”, jedzie coraz wyżej i wyżej. Bóg z nim jeśli bywanie robi mu przyjemność — dla mnie bywanie byłoby torturą nie-do-zniesienia. Ale im więcej bywa tem więcej się puszy. Zaczyna z pogardą patrzeć na szlachciców równych mu, a nawet lepszych od niego, maniery ma coraz lepsze, w głowie za to robi mu się coraz puściej i po pewnym czasie zaczyna wierzyć, że jest prawdziwym arystokratą — jeszcze chwila, a już z pobłażaniem patrzy na pomniejszych hrabiów, już mu nie imponują Lubomirscy, czy Sanguszkowie, już marzy o małżeństwie z jakąś Habsburżanką (wszystko przecie jest możliwe) i nagle widzimy, że Dziedzierski jest faktycznie arystokratą. Wywodzi się od jakiegoś pra-Dziedzierza z czasów przed-Mieszkowych, opowiada dzikie rzeczy o przodkach swych i, co najdziwniejsze, wszyscy prawdziwi panowie wierzą mu i traktują, przynajmniej pozornie, jak równego sobie. Może się tam który czasem uśmiechnie pod wąsem, lub o ile takowego nie ma, poprostu staropolskim zwyczajem w kułak, ale naogół Dziedzierski ma wrażenie, że jest wielkim panem, a o to właśnie chodzi. Lubię czasami prawdziwych wielkich panów — nie jestem arystokratycznym snobem — chyba może un tout petit bout de soupçon, jak każdy zresztą bezpióry dwunóg — ale w prawdziwie wielkich panach jest coś sympatycznego, coś paleontologicznego — tego się nie da w krótkim szkicu adekwatnie wyrazić. Ale bądźcobądź byli oni czemś kiedyś i jako tacy mają bezwzględnie inny odcień niż ci, których przodkowie niczem nigdy nie byli, tylko miazgą, na której wyrastały tamte kwiatki. Nie można odmówić arystokracji pewnych specyficznych właściwości, bo się wpada w przesadę i popełnia się niesprawiedliwość. Tak jak nie można powiedzieć, że byle kundel jest to samo, co bardzo rasowy taks, czy San-Bernard; taksamo nie można twierdzić, że jakiś książę, a Ciumpała to jedno. Chodzi o to tylko — jeśli już jesteśmy w tych nieistotnych sferach i problemach — aby byle kundel nie udawał prawdziwie rasowego bydlęcia. Uwagi te mogą się wydać niektórym nie na czasie. Nieprawda. Właśnie teraz, gdy mamy republikę i gdy zniesiono oficjalnie przywileje i tytuły, ogarnął wielu ludzi, nawet tych, którzy przedtem nigdy się podobnemi głupstwami nie zajmowali, jakiś niepokój co do ich pochodzenia. Są ludzie, którzy doskonale żyją z samego potwierdzania tytułów, wyrabiania szlacheckich dyplomów i dociągania genealogji do najdalszych krańców możliwości, aż do pęknięcia. Dlatego właśnie pożądanem byłoby teraz zhierarchizowanie wszystkich rodów i uniemożliwienie dalszego puszenia się Dziedzierskich i innych, co jest czasami dla niektórych bardzo nieprzyjemne. Mnie osobiście to nie dotyczy — ja nie „bywam”, ale dla niektórych problemat ten jest stosunkowo dość jadowity. Dlaczego zagranicą nie ma tego podobno zupełnie. Tam tyle się ktoś puszy, na ile ma prawo i koniec. Wypuszy się, ten drugi o ile chce, odda mu należną jego stanowisku w tym wymiarze cześć i potem mogą już swobodnie mówić o czem chcą. A tu u nas puszyć się trzeba ciągle, ciągle podtrzymywać swój autorytet przy pomocy specjalnych uśmiechów, niedomówień, drgnięć twarzy i t. p. Ile energji na to idzie — strach pomyśleć. Saint-Simon stracił pół życia podobno na udowodnianie, że jest o jeden stopień wyższej marki diukiem od ks. de Luxembourg — i miał ze swego punktu widzenia rację, że o to walczył. Czy mu się udało, nie wiem. Ale w każdym razie tam było to na miejscu, były jakieś kryterja, według których można było udowodnić wyższość lub niższość w tych wymiarach. U nas panuje pod tym względem chaos. Niech się zbierze jakaś Wielka Heraldyczna Rada, niech popracują, zhierarchizują według pochodzenia i koligacji, niech wydadzą odpowiednie wspaniałe almanachy (zarobią na tym idjotyzmie kolosalne sumy) i niech ukrócą puszenie się. Ktoś wchodzi i mówi: Serja A, oddział II-gi, Nr. III-ci — wszyscy wstają, kłaniają się i już jest z tem skończone. Ale nie te ciągłe wysiłki wywyższenia się, te ciągłe szprynce i szpryngielki, aby udowodnić innym i samemu uwierzyć, że się jest nie tym, kim się jest, tylko czemś o wiele lepszem — i to w takim wymiarze! Wstyd!

VI. Trochę recept i już koniec

Na zakończenie chcę podać do wiadomości parę recept, które mnie i moim znajomym oddały nieocenione usługi.

Otóż kiedy miałem ból artretyczny w ramieniu, ś. p. Dr. Janowski z Warszawy przepisał mi następującą maść, która okazała się znakomitym środkiem na tego rodzaju cierpienia. Wcierać trzeba 3 minuty, kawałek wielkości bobu (koniecznie) aż do suchości.

Albo: Acidum salicyl. 10.0
Oleum. Terebinth. 10.0
Vaselini 50.0
Axung. porci 40.0
Acid. salicyl. 12.0
Ol. Terebinth 8.0
Extr. Belladon. 0.6

w wypadkach ciężkich bólów.

„Aliści“ okazały się jeszcze inne właściwości tej maści. Może się wydać to przesadzonem co powiem, szczególniej na tle krążących o mnie plotek, ale faktem jest, że mam bardzo delikatną skórę. Od najmniejszego podrażnienia mogę (ale nie muszę) dostać wyrzutów. [Słońce, wiatr, zmiana wody (n.p. z zakopiańskiej na warszawską, lub z ceylońskiej na australijską i t.p.)] Pomyślałem sobie, że salicyl może dobrze na tego rodzaju rzeczy robić. Jakoteż okazało się, że tak. Maść owa usuwa wszelkie brutalniejsze wyrzuty, zgrubienia skóry, skórki koło paznokci i nagniotki (przynajmniej u innych — ja nie znam tej klęski). A nawet dobrze robi na drobne rany, o ile się nią jeszcze takowe na dodatek po zajodynowaniu posmaruje.
Drugim wynalazkiem zrobionym przez pewną moją ciotkę, jest działanie na wszelkie wyrzuty (pomijam trąd, syfilis, raka, sarkomę i t.p.) maści ś.p. prof. Wicherkiewicza na oczy. Dobra była na oczy, ale conajmniej równie dobra jest na twarz i wogóle wszelkie miejsca pokryte nie bardzo jadowitemi wyrzutami, n.p. szczególniej dobra jest na uporczywe strupiaste wyrzuty po-kataralne i po-opaleniowe koło ust i nosa, t.zw. Herpes. Wcierać lekko na noc. Przepis brzmi:

Thigenoli „Roche” 0.50
Xeroformi „oryg.” 0.60
Hydr. pr. flav. 0.15
Lanol. Vasel a 7.50

Trzecim przepisem, który muszę podać jest płukanie pewnego mojego znajomego dentysty. Płukanie to (10 kropli na szklankę wody) może być używane codziennie (3-4 razy na dzień) do zębów, w razie kataru do nosa, a w razie lekkich podrażnień gardła do tego ostatniego. Przepis brzmi:

Tinct. Rathan. 10.0
Tinct. Myrhae 5.0
Mentholi 1.0
Thymoli 0.5
Spir. vini rect. 50.0

Na silny katar należy wpuszczać do nosa pipetą krople następujące:

Glycerini 10.0
Protargoli 0.1

Nie myślcie kochani czytelnicy, że to co w „dziełku” tem napisałem jest wszystkiem, czem chciałbym się z Wami podzielić. Jest to zaledwie cząstka, ale dotyczy rzeczy, o których najmniej otwarcie się mówi i pisze. Byle dureń może właśnie na ten temat napisać w jakiejś krytyce literackiej w poważnym organie, że właśnie książka ta jest dowodem, że nigdy nie paliłem, a jestem za to pijakiem i kokainistą, że nigdy nie zażywałem peyotlu, a za to że się nigdy nie myję i nie gimnastykuję, że się nie golę i mam brodę do pępka, że mam hemoroidy i nigdy nie miałem pryszczów na twarzy i że recept takich nikt nie napisał. Takie czasy, tacy ludzie. Trudno — muszę wśród nich niestety żyć i robić dalej to, co mi nakazuje głos sumienia. Więc tymczasem żegnam Was — może na długo, a może na zawsze. Kto wie? Nie palcie, nie pijcie, nie zażywajcie kokainy — sprobójcie w razie czego peyotlu. Myjcie się porządnie i gimnastykujcie, gólcie się moją metodą, nie puszcie się, bo szkoda czasu i kupcie sobie zaraz po przeczytaniu tej książki „Allegro” i wymienione specyfiki. Wszystkich zaś wzywam, aby dążyli do zorganizowania Ligi, mającej na celu prohibicję tytoniowo-alkoholową.
I have spoken — reszta należy do Was.





  1. Proszę mnie nie posądzać o jakiś fałszywy arystokratyzm, tylko że przeważnie jakoś takie dziwne nazwiska zdarzają się w sferach sportowych, bo oczywiście w warstwach nie zdegenerowanych jest więcej ludzi o tęgich mięśniach.
  2. »Wyjący pies« to taki typ, którego jest pełno w sferach radjowych (90%), a który słucha muzyki nie muzycznie, tylko uczuciowo i któremu prawie wszystko jedno jest, czy słyszy Szymanowskiego, czy granie pijanych górali n. p. na harmonji.
  3. Co do tej kwestji muszę powiedzieć rzecz przykrą. Oto krajowe mydła, których używałem i które z początku dorównywały zagranicznym, popsuły się i zmusiły mnie do powrotu do Colgate’a. Zdobyć markę dobrym wyrobem, a następnie obniżyć wartość produktu dla doraźnych dochodów, wydaje mi się być bardzo złą zasadą w przemyśle. Moja firma tak nie postępuje. Ostatnio firma Puls osiągnęła niezłe wyniki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.