Nie zapomniał do śmierci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Nie zapomniał do śmierci
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Nie zapomniał do śmierci.

Przed kilku laty spotykałem często na drodze około plantacyj, w porze, w któréj wracałem z obiadu, jednę doróżkę, ciągnioną przez parę szkap, wlokących się powoli noga za nogą. Na koźle drzemał dorożkarz, a w powozie, przytulony do kąta, siedział jakiś nędznie ubrany, a gorzéj jeszcze wyglądający człowiek. Twarz jego była koloru staréj zapleśniałéj skórki cytrynowéj, a rzadki na niéj zarost był mieszaniną jasnych i siwych włosów. Na głowie miał cylinder zatłuszczony i pogięty, na plecach czarny niegdyś, teraz wypłowiały i pozieleniały od starości surdut, zapięty pod szyję. Postać ta, spotkana gdzie w kruchcie kościelnéj, albo na uboczu ulicy, prosząca o wsparcie, byłaby bardzo naturalném zjawiskiem, ale przejeżdzająca się w doróżce i to prawie codziennie, a przynajmniéj każdego piękniéjszego dnia, mogła zaintrygować nieco. Po różnych domysłach, przyszedłem do przekonania, że to będzie zapewne jeden z okazów owych dawnych skąpców i lichwiarzy, który dla zdrowia dopuszcza się zbytku przejażdżki po świeżém powietrzu, gdy już chodzić nie może....
Ale służący Franciszek wywiódł mnie z tego mniemania. Franciszek trudnił się obsługami, — oprócz mnie miał jeszcze „kilku porzomnych panów,“ — cały dzień łaził po mieście za posyłkami, miał dużo znajomych, a że był gaduła, jakich mało, każdego ze znajomych zaczepił, z każdym zaraz w pogadankę się wdał, więc wiedział więcej, niż niejeden gazeciarz; gdyby był piśmiennym, mógłby śmiało zabrać się do pisania Tajemnic Krakowa, na podstawie wiadomości, jakich mu udzielał lokaj od hrabstwa... gdy czekali razem na „Czas” przed księgarnią Czecha, albo kucharka od prezesa sądu, z którą się spotykał na piwku „Pod lisem,” albo stróż nocny z Floryańskiej ulicy, z którym mój Franciszek ciął pogwarkę nieraz do białego dnia.
Otóż przyszło mi raz na myśl zapytać owę encyklopedyę chodzącą, czy nie zna przypadkiem owego wyszarzanego jegomościa, przejeżdżającego się dorożką koło plantacyj.
— Ba, coby nie — odrzekł z kopyta — doróżka na niebiesko pomalowana?
— Tak.
— Dryndziarz w drelichowym kubraku?
— Tak, tak.
— A ten jegomość chudzina, mizerota — strasznie na dziada patrzy...
— Znacie go?
— Coby nie. — To B... (tu wymienił nazwisko).
— To pewnie będzie lichwiarz jakiś, skąpiec, co siedzi na pieniądzach?
— A zkądby ich wziął?-Tam bieda, że strach, i gdyby Grzegorzowa się nie zlitowała i nie podała temu czasem łyżkę ciepłej strawy, toby już dawno kopyta wyciągnął.
— Któż to jest Grzegorzowa?
— Ano baba — Grzegorzowa baba.
— No, rozumiem, — ale któż Grzegórz?
— A no ten fiakier, co się pon o niego pyta.
— Ten, co go wozi?
— No, tak.
— A czemuż on go wozi?
— Bo chodzić nie może.
— To może jaki jego krewny.
— Gdzie zaś krewny? — Grzegorz sobie był i jest fiakrem, a ten był panem, jak się patrzy, tylko, że zbiedniał.
— Był panem-a Grzegorz pewnie służył u niego — i teraz.
— Ale Grzegorz nie sługiwał po nijakich panach. Służył, co prawda, bez parę lat u Zegligoskiego, tego, co to trzyma konie, ale potem, jak wygrał proces, kupił sobie dwie pary szkap i jest sobie fiakrem sam dla siebie. Ma nawet karawan, którym wozi na cmentarz takich ta biedaków z przedmieścia, co ich na sutszy nie stać.
— No, ale dla jakiej racyi wozi owego jegomościa?
— A właśnie dla tego procesu. Bo to ten sam adwokat, co mu prowadził proces. Trzeba panu wiedzieć, że Grzegorzowi patrzyła się chałupa i grunt na Zwierzyńcu za żoną, ale krewniaki, jak zaczęli kręcić, machlować, tak nie dali mu nic i zostali na gruncie. Trzeba było procesować — ale na proces trza pieniędzy; to stemple, to pisarz, to wyroki, za wszystko płać, — a tu nie było z czego. Wtedy doradził mu ktoś tego adwokata, -nie był to niby całkiem adwokat, ino tak pokątnie ludziom radził i robił na tem niezłe interesa. Do tego jeszcze ożenił się z jedną gdową co jej wyprocesował majątek.
— Więc Grzegorz do niego się udał..
— A tak. — Chciał, żeby on ten proces wziął na siebie, a potem jak wygra potrącił sobie za koszta i fatygę. Adwokat nie kwapił się bardzo do tego; ale jak Grzegorz wziął go prosić, molestować — tak go i uprosił. Zrobili ugodę przy świadkach, opisali wszystko: jak, co, żeby potem adwokat go nie zdarł, bo go znali. że lubił pociągnąć z ludzi, i wziął się do interesu. A że był spekulant wielki, więc przez dwa roki przeprowadził proces przez wszystkie stancye i wygrał. Grzegorz już nie miał wielkiej nadziei, to też kiedy dostał wyrok, ucieszył się nieborak, jakby go kto na sto koni wsadził. Wypłacił adwokatowi co do grosza, jak się umówili, i jeszcze mu zaniósł głowę cukru i sześć funtów kawy na wielkanocne święta i powiedział, że mu do śmierci nie zapomni tej przysługi. Że ile razy zapotrzebuje fiakra, to mu darmo pojedzie. Adwokat to nie bardzo wierzył temu, kiwnął ino ręką na tę obietnicę i rzekł:
— No, no, bodaj ja taki zdrów był, jak ja będę widział kiedy ciebie, albo twoję dorożkę. Gadać łatwo.
Grzegorza to ubodło widać i wziął sobie na ambycyą, żeby adwokatowi pokazać, że jego gęba nie wiatrak, co po różnicy miele, i choć niewołany, zajeżdżał, czy we święto, czy w który ładny dzień przewieść adwokata i jego dzieci na spacer. Nawet kiedy żona umarła adwokatowi, Grzegorz nie tylko ze swoim fiakrem pojechał za pogrzebem, ale dał darmo drugą parę koni do karawanu. żeby suciej wyglądało. Potem mu i dzieci powywoził na cmentarz, co pomarły na cholerę; a teraz jego wozi, jak to pan widział.
— Mówiłeś przecie, że ten adwokat miał się dobrze....
— Tak, było mu długi czas dobrze, ale zachciało mu się zostać bogaczem, zaczął spekulować na jakieś papiery i stracił z kretesem wszystko od razu. Nietylko jego to trafiło-było dużo takich. I Marcinowa szynkarka zaprzepaściła wtedy u Niemców kilka tysięcy krwawo zapracowanych, i lokaj od państwa z przeciwka, mój dobry znajomy, ciułał biedak grosz do grosza i uciułał tego z kilkaset reńskich, -radzili mu, żeby za te pieniądze kawiarnię otworzył, ale nie słuchał....
— Więc mówiłeś. że ten adwokat stracił wszystko? — spytałem, chcąc Franciszka przywołać do porządku.
— A stracił. Potem przyszła choroba ciężka, zapracować. nie mógł — no i wyszedł na biedę. Grzegorzowie dali mu izbinę u siebie na Zwierzyńcu, ona go opiera, obszyje czasem i zjeść coś poda, a że i u nich się nie przelewa, więc wyrobili mu w magistracie i u zakonnic, że mu od czasu do czasu kapnie kilka reńskich, albo przyodziewę starą, albo i coś z wiktuałów. Mógłby się dostać do dobroczynności, ale nie chce, powiada, że woli umrzeć, jak zostać dziadem. Bo i prawda — nie każdy zgodzi się na to.Ja sam, gdyby tak na to mówiąc...
— I cóż jemu takiego, że chodzić nie może?
— A któż tam wie. Coś mu wlazło w nogi, że ani rusz postąpić. Gdzie go posadzą, tam siedzi, bodaj cały dzień.
Grzegorz go czasem wyniesie z łóżka i przewiezie trochę po mieście — to tyle jego uciechy.
Potem opowiadaniu Franciszka, z niecierpliwością oczekiwałem następnego dnia, aby przypatrzyć się lepiej i Grzegorzowi i owemu adwokatowi, którego w tak dotkliwy sposób los przekonał, że są jeszcze uczciwi ludzie, których słowom wierzyć można; ale jakby naumyślnie nie spotkałem ich dnia tego. I następnych dni napróżne ich upatrywałem, choć nawet przysiadłem na jakiś czas na ławeczce pod kasztanami, czekając, czy nie nadjadą. Nie doczekałem się.
Grzegorza widziałem nieraz — to jadącego na kolej, to wiozącego kogoś przez ulicę Grodzką; ale z adwokatem nie widziałem go nigdy.
W jakiś czas potem, jednego pięknego dnia, idąc w towarzystwie dwóch dam w stronę ogrodu Strzeleckiego, ujrzałem wyjeżdżający z bocznej ulicy karawan bez baldachimu, pokryty całunem pokapanym woskiem ze świec. Na karawanie drewniana trumna pokostowana, na koźle woźnica w stosowanym kapeluszu i czarnym płaszczu, obszytym białemi galonami, budził od czasu do czasu poruszeniem bata szkapy, także okryte czarno, które szły powoli, śpiąco.Za trumną nie szedł nikt, -ale to zgoła nikt.
Widziałem raz na jednym obrazie namalowany podobny pogrzeb, za którym szedł tylko pies ze spuszczoną głową i pamiętam, że obraz ten zrobił nadzwyczaj smutne wrażenie. A tu nawet psa nie było. Wskazałem moim towarzyszkom ten pogrzeb.
— Nikogo- to okropne - rzekła jedna. Czy ten człowiek przeżył wszyskich swoich znajomych, czy też nie umiał nikogo przywiązać do siebie, choćby uczuciem politowania?
— Może jedno i drugie.
— Chodźmy oddać mu tę ostatnią przysługę — rzekła druga, trochę pochopniejsza do poświęceń.
Intencya była wcale dobra, ale na przeszkodzie w wykonaniu jej stanęło spotkanie się moich towarzyszek z państwem L., którzy byli nadto znajomi, aby ich można minąć bez zatrzymania się, a zanadto poważni stanowiskiem, aby ich zbyć kilkoma słowami, zwłaszcza, że sami zaczepili i rozpoczęli rozmowę. Tak dalece poświęcenie mojej towarzyszki nie sięgało, -brakło jej odwagi przekroczyć formy towarzyskiej grzeczności. Przystanęliśmy tedy; panie rozpoczęły rozprawiać o pogodzie, o projektach wyjazdu na wakacye, wreszcie o strojach i bliźnich — i tyle znalazły na ten temat do mówienia, że po półgodzinnem staniu na miejscu wróciły za państwem L. na plantacye, by się mogły nagadać dowoli.-Rozumie się, że i ja wróciłem z niemi. Byliśmy właśnie koło pałacu Moszyńskiego, kiedy karawan, który nas tak smutnie zainteresował. wracał już ku miastu.Konie, zostawiwszy swój pakunek na cmentarzu i pozbawione całunu, biegły szybko, a karawan pusty dudnił głucho. po bruku. Ten turkot właśnie, całkiem odmienny od turkotu, jaki wydają zwyczajnie wozy i dorożki, zwrócił moją uwagę; obejrzałem się, poznałem karawan, a w woźnicy Grzegorza! Dziwnie wyglądała jego twarz burakowa i oczy jakby maślanką zaszłe pod ogromnym, stosowanym kapeluszem. Wyglądał biedak tak pociesznie, że tylko wspomnienie owej samotnej trumny przeszkodziło rozśmiać się w tej chwili.
Konie zatrzymały się przed szynkiem; właściciel ich, przyzwyczajony zapewne do częstego odwilżania gardła, zsiadł z kozła i w żałobnym uniformie, z biczem w ręku, poszedł na zaimprowizowaną stypę pogrzebową. Przyszła mi ochota iść i spytać go o nazwisko nieboszczyka-czy to nie będzie ów adwokat, którego Grzegorz w doróżce obwoził koło plantacyj. Mogłem to uczynić tem łatwiej, że w szynku była dystrybucya. Poszedłem niby po cygara. Panie były zagadane, nie uważały, że odłączyłem się od nich; owa panienka, która przed półgodziną tak żywo zajęła się nieznajomym nieboszczykiem, rozprawiała teraz z równym entuzyazmem o sukni hrabianki Adeli na ostatnim koncercie.
Pobiegłem tedy do szynku — dziewczyna nalewała właśnie Grzegorzowi półkwartek, na który poglądał z niekłamanem upodobaniem.
— A kogo to woziliście, przyjacielu? — spytałem niby od niechcenia’ — przebierając cygara.
— Jednego ta pana.
— Czy nie B? — tu wymieniłem nazwisko, które mi Franciszek był powiedział.
— Pan go znał?
— Mówiono mi o nim i o was — poczciwy z was człowiek, Grzegorzu-i poklepałem go po ramieniu.
— E, niema o esem gadać.- Ta to była moja psia powinność.
— I nikogo nie miał ze znajomych, że nikt nie poszedł za trumną?
— Mało kto i wiedział, a choćby i wiedzieli, toby i tak nie poszli, bo od biedaka to każden zdaleka. Moja miała wielką ochotę iść na cmentarz, ale cóż kiedy od tygodnia w szpitalu i kto wie kiedy wyjdzie. Daj ta panna jeszcze półkwaterek.
Wychylił od jednego zamachu, splunął, zapłacił, -potem pokłonił mi się ex re tej krótkiej pogawędki, przez którą się poznajomiliśmy ze sobą, siadł na kozioł, machnął biczem — wio! i pojechał ku miastu, — a ja podążyłem za mojemi towarzyszkami. Towarzystwo zastałem powiększone o dwóch dandysów miejskich, z których jeden z nadzwyczajnym zapałem opowiadał o jakimś panu Kulikowskim, czy Rosołowskim, który raz dał mu słowo honoru, że czekać go będzie na plantacyach, na tej a na tej ławce, o tej a o tej godzinie- i czekał tam, pomimo że deszcz lał jak z cebra i pioruny biły na potęgę.
— Wyobraźcie sobie, panie, moje ździwienie — ciągnął dalej z ferworem ów jegomość - może w trzy godziny, kiedy już burza przeszła i plantacye obeschły nieco, idę ja sobie przez nie, a mój Kulikowski stoi pod drzewem zmoczony, jak nieszczęście. Zgłupiałem, bo gdzież mogłem przypuścić, że w taką ulewę...
— Widać. że jest człowiekiem honorowym-rzekła entuzyastka.
— Ależ to rzadki egzemplarz w dzisiejszych czasach — zawołała pani L. — musisz go pan przyprowadzić do nas, radabym go poznać.
Miałem ochotę powiedzieć pani L. o Grzegorzu — tak na próbę tylko, czyby nie zapragnęła poznać go takie; ale cóś mię wstrzymało.
Zresztą Grzegorz nie dawał słowa honoru...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.