Nic nie ginie!/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nic nie ginie!
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Od kilku lat wynajmuję pokój w klasztorze, w którym dogorywa obecnie kilku zakonników i ja z nimi.
Gmach zabudowany jest w czworobok; środek zajmuje kwadratowe podwórze. W lecie zieleni się na niem kilka kęp trawy, jest parę karłowatych drzewek, a parę kamieni zapewne grobowych, porasta pleśnią i mchem. Wzdłuż jednego boku dziedzińca stoi kościół; trzy inne — tworzą się z klasztornych zabudowań, ustawionych w podkowę.
Przez długość tej podkowy ciągną się korytarze. Po jednej stronie są wielkie okna wychodzące na dziedziniec, po drugiej — wiszą na ścianach obrazy, niby znowu okna wybite do innego świata. Przedstawiają one sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Wygnanie pierwszych ludzi z raju, potop, męki Machabeuszów, a dalej — ukrzyżowanie Piotra, widzenia Jana, męczeństwo Wawrzyńca i wiele innych.
Obrazy w dzień są bohomazami; ze starych płócien zwieszają się strzępy i opada wyblakła farba. Ale noc nadaje im charakter wzniosły. Przy blasku księżyca, albo migotaniu zakopconych lampek, sklepienie odlatuje wgórę, a korytarze wyciągają się jakby w nieskończoność. Cisza potęguje najmniejszy szmer. Każdemu stąpnięciu odpowiadają tysiączne echa; każdy wyraz powtarzają głosy pod posadzką, nad sklepieniem, w ogromnych salach i we framugach zasnutych pajęczyną. A gdy i to umilknie, słyszysz — cichą rozmowę bibljoteki z refektarzem, szepty pustych cel i wzdychanie grobów. Niekiedy jeszcze z kościelnego chóru dolatuje stłumiony śpiew. To — modlą się zakonnicy.
Wtedy na obrazach niknie poszarpane płótno, a farby stają się żyjącemi istotami. Przedmioty odzyskują bryłowatość, ludzie ruch. W rękach katów błyszczy stal, krew męczenników płynie jak niegdyś i — zmartwychwstaje odwieczna walka ducha z przemocą za wolność.
Jak oni dawno zmarli ci bojownicy, a przecie — ich zwycięstwa żyją po dziś dzień, w myślach, ustawach i w historji pokoleń. Nawet łzy ich — nie wyschły, i jak źródło opokę, wciąż przebijają ludzkie okrucieństwo.
Klasztor stoi na górze, a mój pokój jest narożny. Jedno okno patrzy na miasto, drugie na rozległe łąki, jeszcze pokryte śniegiem. W kącie izby znajduje się moje łóżko, na środku — stół i parę krzeseł. Szafy i półki są wpuszczone w ściany; mury mają kilka łokci grubości; zakratowane okna wznoszą się nad ziemią na jakie trzy piętra.
Póki mogłem zajmować się lekcjami, byłem tu tylko gościem, ale dziś całe dnie schodzą mi w klasztornej celi. Prócz starego eks-zakrystjana, który rano czyści odzież, a w południe przynosi mi obiad, nie widuję nikogo. Nim się dobrze rozwidni, grzeję sobie mleko na maszynce, potem układam książki, czytam, albo rozmyślam. Jestem panem swego czasu i pracy; mam wakacje, do których wzdychałem od wielu lat i może byłbym zupełnie szczęśliwy, gdyby nie chwilowe ataki rozdrażnienia.
Wtedy dręczy mnie samotność, przygniatają mury, a widok śniegu napełnia rozpaczą. Przywiduje mi się, że we framudze okna czyha śmierć, jak gotujący się do skoku wąż, który mnie zatruje jadem i zdławi zimnem cielskiem. Zrywam się i chcę uciekać, tam — gdzie jest lato, a przynamniej gdzie są ludzkie twarze. Zdaje mi się, że najmniejszy objaw współczucia ukoiłby strwożoną duszę. Prędko ubieram się, chwytam za klamkę i — przypominam sobie, że nie mam do kogo pójść!... Moi są daleko, a obcych cóż ja obchodzę?...
Dzisiejszej nocy śniło mi się, że jestem wyrostkiem. Bawiłem się z młodszem rodzeństwem, a gdy jedno z nich rzuciło kapelusz na drzewo, wlazłem po niego bez utrudzenia. Dziwiłem się swojej zręczności i temu, że twarze braci i siostry są niewyraźne, jakby nieznane mi.
Ocknąłem się, alem nie otwierał oczu, aby nie spłoszyć marzeń. Niechże choć we śnie przypatrzę się tym, których nie zobaczę nigdy.
Jak tu pusto, jakże mi strasznie w tej celi!
Czy wśród takiej ciszy nie upływa wieczność? Czy śmierć nie jest wiekuistem marzeniem o nicości, między przedmiotami, w których wygasła myśl, czucie, nawet ruch?...
Nagle usłyszałem stłumiony dźwięk. Na dachu śnieg tajał, a krople jego, padając na blachę pod oknem, wybijały trzy różne tony: smutny, smutniejszy i jeszcze smutniejszy...
Otworzyłem oczy. Nad łąkami weszło słońce i czerwonem światłem zalało sklepienie izby, rysując na niem wizerunek kraty w oknie. Stopniowo czerwoność bladła, krata posuwała się coraz dalej, wkońcu zeszła na ścianę, a na dworze — zaświergotały ptaki.
Za oknem, krople wciąż uderzają w blachę, dzwoniąc trzema tonami: żal... żal... żal!... jakby płakały nade mną.
Nie — w naturze niema rzeczy martwych, ani nieczułych. Są tylko różne formy życia, jedne więcej, drugie mniej dostępne dla rozumu i zmysłów. Dopiero na granicy istnienia, człowiek spostrzega nowe widnokręgi i cały świat bytów w tem, co uważał za nicość i próżnią...
W takiem dziwnem miejscu znalazłem schronienie, ja — rozbitek. Jestem odcięty od ludzi, od ich anielskich złudzeń i zwierzęcych popędów. Otacza mnie przeszłość i nieśmiertelna natura. Tu wiatr jest oddechem, a kropla wody żyjącą istotą. Z pustek płyną fale wrażeń i myśli, cichość przemawia ogromnym głosem, samotność — uczy. Zaorana cierpieniami dusza, okrywa się plonem nowych idei. Na życie, które minęło, i na śmierć, która już do drzwi puka, patrzę z innego punktu niż wszyscy.
Jestże to rozwiązanie zagadki bytu, czy ostatnie złudzenie?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.