Nasz włoski przewodnik

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Nasz włoski przewodnik
Pochodzenie Humoreski
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. The Innocents Abroad
(fragment rozdziału 27.)
Źródło Skany na commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nasz włoski przewodnik.

...Nie mogę się powstrzymać od poświęcenia przy tej okazyi słów kilku Michałowi Aniołowi Buonarotti.
Uwielbiam potężny geniusz Michelangela, człowieka, który był wielkim w poezyi, wielkim w malarstwie, rzeźbie, architekturze, we wszystkiem, czego się dotknął. Nie wynika stąd jednak, aby mnie miano Michałem Aniołem częstować na pierwsze i drugie śniadanie, na obiad, podwieczorek i kolację a oprócz tego drugie tyle razy w międzyczasie. Lubię we wszystkiem rozmaitość. Tymczasem naprzykład w Genui wszystko zostało wykonane według planów Michała Anioła, w Medyolanie czego sam nie rysował lub nie malował, to rysowali i malowali jego uczniowie; jezioro Como przez niego zostało pomalowane, w Padwie, Weronie, Bolonii, Wenecyi nie usłyszysz z ust przewodników nic innego, oprócz imienia Michelangela. We Florencyi wszystko malował a prawie do wszystkiego sporządzał plany, do czego zaś osobiście twórczej nie przyłożył ręki, tam miał przynajmniej zwyczaj siadać na ulubionym kamieniu, aby się przyglądać rzeczom. Kamienie te naturalnie pokazywano nam i musieliśmy je także podziwiać. W Pizie wszystko jest wedle jego projektów z wyjątkiem starej wieży, ale i tę by mu na pewne przypisano, gdyby tak krzywo nie stała. On również, nie kto inny, projektował kościół św. Piotra, on projektował papieża, Panteon, mundury gwardyi szwajcarów papieskich, regulacyę Tybru, Watykan, Kolosseum, Kapitol, skałę tarpejską, pałac Barberinich, kościół św. Jana laterańskiego, Kampanię, via Appia, siedm wzgórz Romy, łaźnię Karakalli, wodociąg Klaudyusza i Cloaca Maxima. Nieśmiertelny stworzył wieczne miasto i malował w niem wszystko, co tylko było do pomalowania, chociażby rzeczoznawcy i książki wręcz przeciwnie twierdzili. Przyjaciel mój dr. Daniel zawołał też dnia jednego do przewodnika:
— Dosyć!... na miłość boską dosyć!... Ani słowa więcej!... To wszystko nic!... Powiedz poprostu, że Pan Bóg stworzył Włochy podług planów Michała Anioła.
Nigdy przez całe moje życie nie było mi tak lekko na sercu, nie doświadczyłem takiego ukojenia, takiego spokoju duszy, jak wczoraj, kiedym się dowiedział, że Michelangelo już umarł.
Pocieszającą tę nowinę mamy do zawdzięczenia naszemu przewodnikowi. Oprowadzał on nas całemi milami wśród lasu malowideł i rzeźb w nieskończenie długich krużgankach Watykanu i znowu milami poprzez szeregi posągów i obrazów, w dwudziestu innych miejscach. Pokazał nam wielkie malowidło w kaplicy sykstyńskiej, freski, freski i freski w takiej ilości, że możnaby niemi pokryć całe sklepienie niebieskie, wszystko pędzla Michelangela. To też urządziliśmy sobie wreszcie i z tym także przewodnikiem tę samą zabawkę, zapomocą której udawało nam się już nieraz poskramiać ciceronów: poczęliśmy mu stawiać niedorzeczne pytania prostaczków. Istotom tym jednak brak wszelkiej przenikliwości, nie mają pojęcia o sarkazmie. Pokazując nam jakąś figurę, rzekł:
Statu bronzo.
Spojrzeliśmy na rzeźbę obojętnie, doktor zaś spytał:
— Michała Anioła?
— Nie. Nie wiem czyja.
Potem pokazał nam stare Forum rzymskie, a doktor znowu:
— Michała Anioła?
Przewodnik wytrzeszczył na nas oczy, lecz odpowiedział:
— Nie, tysiąc lat wcześniejsze od jego przyjścia na świat.
Toż samo przy obelisku egipskim.
— Michała Anioła?
— Oh! mon Dieu!... Dżentlmen, to jest o dwa tysiące lat starsze od Michel-Angela.
Ustawiczne tego rodzaju pytania tak go w końcu zniecierpliwiły, że chwilami zdawało się, jakby, z obawy przed niemi, lękał się nam pokazać coś jeszcze. Nieszczęśliwiec starał się dać nam do zrozumienia, że na Michała Anioła tylko za pewną część tego wszystkiego, co się znajduje na kuli ziemskiej spada odpowiedzialność, nie znalazł jednak u nas posłuchu.
Jakaś rozmaitość wśród nadmiernych wysiłków oczu i mózgu w czasie oglądania tylu osobliwości, jest rzeczą nieodzowną — inaczej bylibyśmy chyba powaryowali. Dlatego przewodnik musiał jeszcze czas pewien znosić zadawane mu przez nas męki. Jeżeli go to nie bawiło, tem gorzej dla niego, nas rozweselało dyabelnie.
Mógłbym w tem miejscu osobny rozdział poświęcić temu malum necessarium, jakiem jest dla turystów przewodnik europejski. Niejeden z zwiedzających Europę radby się obejść bez przewodnika, w przeświadczeniu jednakże, że to jest niemożliwe, chciałby sobie przynajmniej na jego konto troszkę pożartować i znaleźć w tem kompensatę niezbyt miłego towarzystwa. I ja tę cząstkę wybrałem, a jeśli niektóre z moich doświadczeń przydadzą się na co drugim, sprawi mi to niekłamaną przyjemność.
Przewodnicy genueńscy oddają się chętnie na usługi amerykańskich turystów, albowiem ci nie szczędzą zachwytów i podziwu najmniejszej nawet relikwii po Krzysztofie Kolumbie. I nasz przewodnik również skakał z tego powodu koło nas z tak gutaperkową elastycznością, jak gdyby połknął sprężynowy materac. Był pełen nieopisanej werwy i paląc się z niecierpliwości, poganiał nas bez przerwy:
— Za mną dżentlmeni! za mną!... Pokażę dżentlmenom teraz listy Krzysztofa Kolumba, pisane przez niego samego, jego własną ręką.
Zawiódł nas do ratusza. Po zgrzytnięciu jeden Bóg wie ilu kluczów i otwarciu całego szeregu zamków, ujrzeliśmy wreszcie rozpostarte przed nami rzeczone pismo. Oczy przewodnika ciskały błyskawice radości. Pląsając dokoła nas w ciągłych podrygach, obmacywał palcami pergamin i krzyczał:
— A co ja powiedziałem? dżentlmeni?!... Czym skłamał?... Pismo Krzysztofa Kolumba! przez niego samego pisane!...
Patrzyliśmy na rękopis obojętnie, bez najmniejszego wzruszenia. Doktor przyglądał się dobrą chwilę pismu z wielką bacznością, poczem odezwał się bez cienia jakiegokolwiek zajęcia:
— To jak... jak to pan powiedziałeś, nazywał się ten, co to miał napisać?...
— Krzysztof Kolumb!... Wielki Krzysztof Kolumb.
Ponowne, nader skrupulatne oględziny pisma.
— Hm... Czy to on sam pisał, czy też kto inny?...
— Ależ sam pisał!... Własne pismo sławnego Krzysztofa Kolumba, przez niego samego pisane.
Doktor położył dokument, mówiąc:
— Widziałem w Ameryce czternastoletnich chłopców, którzyby lepiej potrafili napisać.
— Ależ to jest ten wielki Krzysz...
— Wielki nie wielki, nie pytam się wcale kto zacz on jest, dosyć, że list jest najohydniej nabazgrany, w życiu mojem nie widziałem takich kulasów... Niech się panu nie zdaje, że nam potrafisz zamydlić oczy, dlatego żeśmy nietutejsi... Na to, uważasz, oddawna już za stare z nas wróble... Jeżeli tu macie do pokazania coś w rzeczy samej osobliwie napisanego, to owszem, na stół z tem!... Ale jeżeli nie — szkoda czasu, chodźmy dalej.
Poszliśmy dalej, przewodnik silnie skonfundowany. Zdawało się jednak, że ma ochotę zrobić z nami jeszcze jedną próbę, mając w odwodzie coś, co, jego zdaniem, powinno nas było wprawić w zdumienie.
— Ach! Dżentlmenowie!... Proszę za mną! Pokażę piękny, przepiękny biust Krzysztofa Kolumba! Wspaniały! przepyszny kawałek!... coś zadziwiającego!...
Zaprowadził nas przed owo wspaniałe popiersie — było ono w istocie takiem — poczem odskoczywszy, przybrał obmyślaną pozę i zapytał:
— A co!.. Przypatrzcie się tylko dżentlmeni temu ślicznemu popiersiu Krzysztofa Kolumba!... Wspaniały biust!.. A jaki wspaniały piedestał?!..
Doktor podniósł binokle, specyalnie do tych aktów podziwu nabyte:
— A jak się to... powiadasz pan... nazywał ten jegomość?...
— Krzysztof Kolumb!... Wielki Krzysztof Kolumb!
— Krzysztof Kolumb?.. Wielki Krzysztof Kolumb?!.. A co on właściwie takiego zrobił?...
— Ależ... Amerykę odkrył!.. Odkrył Amerykę!..
— Odkrył Amerykę?!... Hm... to się trochę nie zgadza... My przecież jesteśmy z Ameryki, a nie słyszeliśmy o tem wcale, aby... Krzysztof Kolumb!... A no, nie brzydkie nazwisko. Żyje on też jeszcze?
Corpo di Baccho!... Umarł od trzystu lat!
— A na co umarł?
— Nie wiem. Nie mogę powiedzieć.
— Pewnie na ospę?
— Nie wiem, dżentlmeni, nie potrafię objaśnić, na co umarł...
— Albo może na tyfus plamisty?
— Możliwe... możliwe... ale nie wiem. Zdaje mi się, że musiał w każdym razie na coś umrzeć...
— Czy jego rodzice jeszcze żyją?
— Nie-mo-żli-we.
— No więc któryż nareszcie z tych biustów jest jego — a który piedestał?
Santa Maria!.. Mówiłem przecie, że ten biust i naturalnie ten piedestał.
— Widzę już teraz, widzę. Wcale, wcale szczęśliwa kombinacya. I czy to pierwszy raz zrobiono z niego taki biust?...
Efekt tego ostatniego żartu jednakże przepadł, gdyż przewodnicy włoscy nie zawsze umieją się poznać na subtelnościach amerykańskiego dowcipu.
Nie omieszkaliśmy wszakże z nim zapoznać także i naszych przewodników w Rzymie. Wczoraj n. p. spędziliśmy trzy czy cztery godziny w Watykanie, tym cudownym świecie osobliwości i arcydzieł. Często budziło się tam w nas zajęcie a nawet podziw, które jednakże, acz z niemałą trudnością, udawało nam się powstrzymać. Nikt chyba z zwiedzających muzea watykańskie nie zdołał dokazać tej sztuki. To też przewodnik nasz mięszał się, tracił głowę wobec naszej kamiennej nieczułości. Biegał na wszystkie strony do połamania nóg, wyciskał jak cytrynę cały swój kunszt cicerona, byle wyszperać coś, coby nas wreszcie przejęło zdumieniem — wszystko nadarmo, nie zdołał nas zainteresować niczem! Na sam ostatek zachował coś, co uważał za największą osobliwość: królewską mumię egipską, najlepiej może zachowany egzemplarz z znajdujących na kuli ziemskiej. Zaprowadził nas do niej. Był tym razem tak pewien sukcesu, że odzyskał w całości wszystką swą swadę pierwotną i zapał.
— Widzicie dżentlmeni?!.. Oto jest mumia... Mumia...
Spokojnie i z rozmysłem, jak zazwyczaj, uniosło się szkiełko doktora ku jego oczom.
— E... za pozwoleniem... jak to pan powiedziałeś brzmi nazwisko tego dżentlmena?..
— Nazwisko?.. Nie ma nazwiska. To mumia! mumia egipska!..
— Ahaaa!.. Tu urodzona?..
— Nie! Skądże!.. Egipska mumia!
— Uhm, zapewne z Francyi rodem.
— Ależ nie! Nie z Francyi!.. Ani z Rzymu!.. Urodzona w Egipcie!
— W Egipcie urodzona!... Pierwszy raz słyszę... Jakaś mało znana miejscowość zapewne... Mumia... Hm!.. Mumia! Jaka spokojna!.. I poważna... a może ona jest nieżywa?!..
Sacrebleu!.. Nieżywa! i to od trzech tysięcy lat!
Na to doktor jak się nie rzuci ku niemu, rozindyczony:
— Cóż to znowu za żarty?.. Kpisz sobie pan z nas?... czy co?.. Dlatego, że ma przed sobą cudzoziemców, którzy przyjechali do Europy czegoś się nauczyć, to już... Do trzystu dyabłów! idźno pan sobie precz z swymi spróchniałymi kościotrupami, pókim dobry... Jeżeli macie jakiego pięknego, świeżego nieboszczyka, to rozumiem, to go nam pokazać, w przeciwnym jednak razie, panie!... z pańską głową może być źle!..










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.